Brent pozwolił powiekom opaść. Odchylił oparcie. Drzemka w fotelu nie jest jeszcze tak żałosna jak powrót do łóżka po pokonaniu połowy parkowej ścieżki zdrowia dla mieszczuchów. Ale Kim już wyszła – zamknęła za sobą sama, mówiąc: „Nie, nie, nie musisz wstawać" – więc kogo właściwie chciał oszukać?
Sam nie wiedział, kiedy przekroczył granicę dzielącą półświadome swobodne skojarzenia od snów.
Ponieważ myślał o nanobotach, pojawiły się także teraz: długie wąskie klateczki zbudowane z węglowych nanorurek. Każda nanorurka stanowiła plątaninę sześciokątów, przypominającą zwój drucianej siatki – tyle że wierzchołki owych sześciokątów tworzyły pojedyncze atomy węgla. Większość rurek miała zaledwie nanometr średnicy – jedną miliardową metra. Wiele tysięcy podobnych rurek zmieściłoby się spokojnie na płaszczyźnie przekroju ludzkiego włosa.
We śnie patrzył na świat z perspektywy pojedynczego bota, mniejszego od sąsiadujących z nim żywych komórek, za pomocą których jego podświadomość oceniała skalę. Z maleńkich nanorurek upleciono znacznie większą konstrukcję o cylindrycznym zarysie. Jej kształt i ruchy kojarzyły się z animowaną chińską pułapką na palce. We wnętrzu nanobota widział bardziej złożone struktury: cząsteczki organiczne, obwody nanologiczne, nanosilniki. Przez szczeliny warkocza obserwował sploty kolejnych nanorurek, jednym końcem uczepionych głownej klatki. Poruszały się rytmicznymi falami, popychając nanobota naprzód.
Pole jego widzenia powiększyło się nagle. Wszędzie wokół roiły się nanoboty, pośród chaosu większych zderzających się ze sobą czerwonych dysków lub białawych kul o powierzchniach pokrytych wścibskimi wypustkami. A także mniejszych, amorficznych mackowatych kształtów wymykających się wszelkim geometrycznym porównaniom.
Czerwone krwinki, białe krwinki i płytki krwi. Coś go potrąciło. Coś innego popchnęło w drugą stronę. Białe krwinki zbierały się wokół, otaczały go, pokrywały. „Jego" rzęski przestały się poruszać, przyszpilone do nanorurkowej sieci. Łowcy zaczęli napierać mocniej. Wyczuł ruch - to rój poniósł go dalej...
Brent obudził się z krzykiem. Zaschło mu w ustach, serce waliło mocno. Przez chwilę rozglądał się wokół, oszołomiony, potem złudzenie przebywania poza ciałem minęło. Rozdygotany poszedł do kuchni po mrożoną herbatę, upominając się w duchu.
Ten koszmar miał oczywiste źródło.
Poprzedniego dnia Charles Walczak z lekką wyższością urządził mu demonstrację.
- Do diabła, tylko po to, żeby cię uspokoić.
Przesuwając palcami po pokrętłach kontrolnych mikroskopu, przejrzał próbkę krwi, szukając jednego z nanobotów.
Mikroskop cyfrowy bardziej przypominał klasycznego peceta niż kruchy instrument optyczny, który Brent pamiętał z licealnych lekcji biologii. Wizjer był urządzeniem nie tylko optycznym, ale też komputerowym, elektronicznie przesyłał obrazy do lokalnej sieci laboratoryjnej. Czerwono-zielono-niebieska trójca diod zalewała szkiełko zimnym białym światłem.
Mikroskop nie miał okularu ze szkła i chromu, do którego można by zajrzeć. Powiększone cząsteczki pojawiały się na wielkim płaskim ekranie. Nałożona na niego cyfrowo delikatna siatka ukazywała skalę. Największe komórki krwi miały zaledwie piętnaście mikronów średnicy.
Brent wzdrygnął się, gdy na monitorze pojawiła się jasna kula o powierzchni pokrytej zwijającymi się wypustkami. Przy tym powiększeniu była większa od jego pięści.
- Co za paskuda. Biała krwinka?
Charles zacmokał.
- Biała krwinka? Kiedy ostatnio uczyłeś się biologii, w trzeciej klasie? Prawidłowa nazwa to leukocyt.
I wybór synonimu cokolwiek zmieniał? Brent nie odpowiedział.
Tam! Pośród dysków i kul komórek krwi pojawił się ciemny pręcik. Długością nanobot nie odbiegał od średnicy typowych czerwonych krwinek. Pręcik był zbyt cienki, by dało się dostrzec drobniejsze elementy konstrukcyjne. Wytężając wzrok, Brent zdołał zauważyć punkciki rozrzucone na warkoczu.
Ograniczona rozdzielczość mikroskopu nie miała znaczenia. Już wcześniej oglądał szczegółowe plany i rysunki nanobotów. A także, co najbardziej zdumiewające, zdjęcie z bliska, przedstawiające nanobot medyczny uchwycony co do atomu pod mikroskopem sił atomowych. Ów wizerunek zachwycał wszystkich; Dan Garner wręczał potencjalnym inwestorom oprawione odbitki wielkości plakatu.
Niemal niewidoczne kropeczki na nanobocie zmieniały kolor.
- Jak długo? – spytał Brent.
- Jak długo by przetrwały, gdybyśmy nie wbudowali im mechanizmu samozniszczenia? Ogólnie biorąc, wiecznie. Ale ponieważ nie jestem głupi... każdy bot ma w sobie drobinki antygenu ospy wietrznej.
Charles po raz ostatni dostroił mikroskop tak, by nanobota ustawić na środku ekranu, a potem obrócił się na stołku, jak zawsze gotów wygłosić wykład.
- Praktycznie każdy dorosły w tym kraju chorował na ospę wietrzną albo został na nią zaszczepiony, więc jego system odpornościowy jest wrażliwy na antygen. Pamiętasz może, że przed wszczepieniem czipu biosensorycznego przeprowadziliśmy badania odpornościowe krwi?
Po mniej więcej dniu zawarte we krwi białko rozpuszcza błonkę, którą pokryliśmy antygen. Jego odsłonięcie pobudza produkcję antyciał. Widzisz, jak kropki zmieniają kolor? To znika osłona. Do celów tej demonstracji umieściłem porcję enzymu w kropli krwi, żeby przyspieszyć proces. Ergo lada moment...
Chaotyczne ruchy komórek nabrały porządku. Na ekran napływały białe krwinki, kierowały się ku środkowi obrazu. W stronę nanobota.
- Bingo – rzucił Charles, choć Brent nie potrafił sobie wyobrazić, by faktycznie grywał w bingo. Może w wista albo w triwia, wersję dla mensy. – Atakujcie, malutkie. Spiszcie się dobrze.
Wypustki białych krwinek falowały. Macając wokół, chwytały nanobota. Na ekranie pojawiły się kolejne leukocyty, ich powierzchnie również trwały w ciągłym ruchu, badały, szukały. Nanobot zniknął pod napierającą masą.
- Widzisz leukocyty, które przyciąga ospa wietrzna – oznajmił Charles. – Żegnajcie, nanity.
Każdy zwijający się, napierający leukocyt przypominaj zwieńczoną wężami głowę Meduzy.
- Jezu – zdołał w końcu wykrztusić Brent.
- Cudowne, prawda? – odparł Charles. – To właśnie spotkało nanity pierwszej pomocy, które wstrzyknął ci do krwi kombinezon. Po tym, jak zrobiły swoje, zostały schwytane i zniszczone. Mam nadzieję, że czujesz się lepiej.
Rzeczywiście, Brent poczuł się lepiej, choć pozostała jeszcze jedna wątpliwość.
- Ale gdzie się podziały?
- Jakiś dzień po wypadku miałeś bardzo nietypowy mocz.
Pomijając wyniosłość Charlesa, wczorajsza demonstracja była niczym okno do innego świata. Brent dopił mrożoną herbatę i poszedł do łazienki. Miał nadzieję, że teraz jego mocz wrócił już do normy.
Fragment rozdziału 1
- Drobna porada co do superstroju – rzekł. – Przydałby mu się rozporek.
Obie siostry Brenta szyły. Jeanine była w tym szczególnie dobra, szyła nawet garnitury dla męża. Rozporek w męskich spodniach miał ogromne znaczenie, choć Jeanine niezwykle bawiło, kiedy jej mąż to podkreślał. „Dumny jesteś z siebie, co?", mawiała.
Kombinezonu nie uszyto ze zwykłego materiału. Każdy szew wymagał starannego zaprojektowania. Stworzenie rozporka musiało zaczekać do następnego etapu powstania modelu, betatestów u potencjalnych klientów.
- Dziękuję za sugestię, sierżancie. – Nieważne, że wypowiedzianą z sarkazmem. Nadal mógł to uznać za zachętę do rozmowy o kombinezonie. – Jakieś inne wrażenia?
- Przepraszam, muszę iść – odparł Korn beznamiętnie. – Właśnie w tej chwili gdzieś ktoś dokonuje przestępstwa.
- A, RoboCop – odparł Brent. – Ten kombinezon to zupełnie coś innego.
No fakt, przez mikroczip wszczepiony w rękę nieco przypominał RoboCopa, ale ten szczegół mógł zaczekać.
- Wóz trzy cztery trzy z powrotem w trasie.
Korn wycofał radiowóz na ulicę. Pstryknął włącznik na desce rozdzielczej. Nocna uliczna scena pozieleniała – i pojaśniała jak w dzień.
Bardzo interesujące. Brent po raz pierwszy brał udział w nocnym patrolu. Nie miał pojęcia, że radiowozy wyposażono w systemy noktowizyjne. Opuścił głowę, by napisać...
- Chryste! – jęknął Korn. Prowadził lewą ręką, prawą potrząsał jak po użądleniu. – To bolało.
Czyżby lewy rękaw kombinezonu zesztywniał na moment?
- Sierżancie, czy właśnie mnie pan uderzył?
- Tylko próbowałem. – Korn raz jeszcze rozprostował palce. – Nie mów, że nic nie poczułeś.
Brent uśmiechnął się szeroko.
- Nie poczułem. W tym właśnie rzecz.
Skręcili w Szóstą. Wokół jedynej działającej latarni zebrało się ze dwudziestu nastolatków. Korn na moment włączył syrenę i światła. Rozbiegli się.
- No dobra, Cleary, chyba mnie zaciekawiłeś.
Sukces.
- To nie jest zwykły kombinezon, sierżancie. Zrobiono go z nanotkaniny. Dlatego może na przykład zmieniać kolory.
- Jak pierścionek wykrywający nastroje?
- Tyle że da się go zaprogramować. – I był znacznie bardziej złożony i precyzyjny niż jakikolwiek pierścionek. - Wiele własności tej tkaniny można kontrolować do najdrobniejszego szczegółu, nie tylko kolor.
Konsola łączności ożyła. Korn przeczytał wiadomość, znów wymamrotał coś o asfaltach i stuknął w potwierdzenie.
- Tubylcy się niepokoją. – Skręcił w Waszyngtona. – Co się stało, kiedy cię walnąłem?
- Nanity – przepraszam, to geekowska nazwa maszyn o rozmiarach mniejszych niż mikroskopowe – tkwiące w materiale połączyły się, by rozłożyć siłę uderzenia. Im mocniejszy bądź szybszy cios, tym większy fragment materiału twardnieje. W ułamek sekundy później powraca do poprzedniego stanu. Nic nie poczułem.
Korn z namysłem przygryzł dolną wargę.
- Jak mocne uderzenie jest w stanie wytrzymać?
- Pchnięcie nożem. Kulę. Nie żartowałem, mówiąc, że może pan do mnie strzelić.
Zatrzymali się przy krawężniku. Korn ścisnął w dwóch palcach fałdę kombinezonu.
- Kurczę, ale lekki.
- A zatem pana zainteresowałem, sierżancie? Zakładam, że nosi pan kamizelkę.
- Mów mi Ron. Tak, mam ją w bagażniku.
Aha, teraz Ron? To już jakiś postęp.
- Mój kombinezon waży niecały kilogram. Popraw mnie proszę, jeśli się mylę, ale to mniej niż twoja kamizelka. – Jedynie pro forma zawiesił głos. Doskonale wiedział, że policyjne kamizelki kuloodporne zazwyczaj ważą ponad dwa kilo. - I potrafi zatrzymać pocisk z dubeltówki. - W odróżnieniu od kamizelki Korna, chyba że wyposaży się ją w dodatkowe, ciężkie i niewygodne ceramiczne bądź metalowe płyty.
- Cholera – mruknął Korn z szacunkiem. Z powrotem wrzucił bieg i włączył się do ruchu. – I chroni cię całego, łącznie z głową. I nie wyglądasz, jakby ci było gorąco.
Gorąco stanowiło powracający motyw. Pojawiał się wcześniej czy później podczas każdego patrolu. Zwykłe pancerze grzały.
- Bo nie jest mi gorąco, Ron. Chłodzenie poprzez odparowanie. Nanotkanina odprowadza mój pot.
Konsola znów pojaśniała. Korn stuknął w słuchawkę.
- Przyjąłem. Będę za dwie minuty. - Włączył koguta i syrenę. Gwałtowny zwrot o sto osiemdziesiąt stopni i skręt z piskiem opon w Railroad. - Zakłócenie porządku domowego, Cleary.
Podjechali pod zapuszczone osiedle wieżowców. Wiele mieszkań oświetlały jedynie mrugające telewizory. Inne okna były zupełnie ciemne – nie wiadomo, czy nikt tam nie mieszkał, czy też mieszkańcy oszczędzali prąd. Żadna z pobliskich latarni nie działała. Wejście oświetlała samotna mrugająca jarzeniówka. Korn wyjął kluczyk ze stacyjki i szyby radiowozu zgasły. Na zewnątrz było naprawdę ciemno. Sierżant otworzył drzwi.
- Wrócę za parę minut. Zostań w wozie.
- Ale mnie nic nie grozi w tym...
- Powiedziałem: zostań tu.
Korn zatrzasnął drzwi. Wszystkie cztery zamki zablokowały się ze szczękiem.
Czekanie w ciemności wzbudziło w Brencie dreszcz. Noktowizory radiowozu teraz nie działały, naciągnął zatem kaptur i wizjer. Dzięki temu ujrzał ludzi w kilkunastu mieszkaniach, parę osób patrzyło w jego stronę. Noc rozbrzmiewała hip-hopem, poszczególne głosy ścierały się ze sobą, towarzyszyło im odległe, lecz wyraźne pulsowanie basów. Gdzieś w górze jakaś para przeklinała się nawzajem.
Mam na sobie niezniszczalny kombinezon. Mam na sobie niezniszczalny kombinezon.
Tak naprawdę nie niezniszczalny, lecz wyjątki były czysto akademickie. Odporny na ciosy nożem. Odporny na strzały. Odporny, choć nie wspomniał jeszcze o tym Kornowi, na trucizny i zarazki. Po podniesieniu i uszczelnieniu kaptura miał na sobie najlżejszy i najodporniejszy kombinezon ochronny świata. Do środka mógł się dostać wyłącznie tlen i azot. Na zewnątrz materiał przepuszczał dwutlenek węgla i parę wodną.
A gdybym jednak wbrew wszelkiej logice i nauce został ranny? Cóż, wtedy...
Co to było?
Przed osiedlem nic się nie zmieniło. Zatem musiał dostrzec coś kątem oka. Odpiął pas, przekręcił się na siedzeniu i spojrzał w prawo, w lewo i w prawo. Potem w tył. W promieniu piętnastu metrów nie dostrzegł niczego. To tylko nerwy.
Do diabła, miał na sobie niezniszczalny kombinezon.
Jeden z wykładowców na uczelni Brenta lubił cytować Edwarda Tellera, ojca bomby wodorowej.
„Nie istnieje system wystarczająco głupcoodporny, by poradzić sobie z dowolnie wielkim głupcem".
Brent włączył powiększenie wizjera. Teraz sięgał wzrokiem daleko w głąb ulicy. Po chodniku przy starym nasypie kolejowym poruszało się kilka postaci, kolejne dostrzegł wśród cieni pod nielicznymi cherlawymi drzewami. Na niego nikt nie zwracał najmniejszej uwagi.
Odwrócił się z powrotem w fotelu, wbijając wzrok w wejście i poganiając Korna w duchu.
Do diabła, czemu tak się denerwował?
Znów się rozejrzał, tym razem wolniej. Tylko mieszkańcy osiedla, w większości zagapieni w telewizory. Nie dostrzegł ani śladu Korna, co zapewne znaczyło, że sierżant odwiedził jedno z mieszkań na tyłach budynku. Jacyś ludzie oglądali – oceniali? – samochód zaparkowany nieco dalej. Inni zebrali się na skarpie w grupce przy rurociągu. Pewnie do rana powstaną tam kolejne graffiti. Ludzie na rogu coś palili, wolał się nie zastanawiać co. Dziwka w krótkich szortach i boa prężyła się przed nielicznymi przejeżdżającymi ulicą samochodami.
Grupa na nasypie sprawiała wrażenie dziwnie ożywionej. Czyżby kombinowali coś jeszcze oprócz malowania? Dla miejscowych benzyna po 8,57 za galon musiała stanowić bolesny wydatek. Czyżby chcieli się podłączyć do rurociągu?
Do maksimum podkręcił powiększenie. Ruch na skarpie był teraz wyraźniejszy, lecz nadal zagadkowy. Brent pożałował, że nie ma z nim Korna...
Żale jednak nie wystarczą. Gdyby zbłąkana iskra podpaliła opary benzyny albo ją samą wyciekającą na ziemię, wówczas... Cóż, Brent nie wiedział, co by się stało. Na pewno coś złego.
Czy powinien wyjść i poszukać sierżanta? W wieżowcu musiało być ze sto mieszkań. Nie miał tyle czasu. Może tych ludzi przepłoszy. Nacisnął włącznik syreny i koguta. Nic się nie stało. Podobnie jak noktowizory, musiały włączać się wraz ze stacyjką.
Tłumek na nasypie sprawiał wrażenie zachwyconego. W końcu rozstąpił się na moment i Brent dostrzegł powód owego podniecenia. Z rury tryskał strumień, z rozbryzgiem wlewając się do podtykanego kanistra. Na ziemi wokół w zdeptanych chwastach stały inne pojemniki. Lada moment mogła wydarzyć się katastrofa.
- Kurna – mruknął Brent.
Odblokował drzwiczki.
Jesteś w niezniszczalnym kombinezonie, przypomniał sobie w duchu. Tyle że znał projektantów i wątpił, by zdołali przewidzieć podobny scenariusz.
Mundur Korna miał płowy odcień, Brent przestawił na niego swój strój. Pchnął drzwi, a potem, myśląc o dowolnie wielkich głupcach, puścił się biegiem w stronę złodziei benzyny.
- Odejdźcie stamtąd! – krzyknął. – Jazda!
Błysnęła. Zanim nadal ustawiony na maksymalne powiększenie i noktowizję wizjer zgasł przeciążony, Brent zdążył oślepnąć.
Ogarnęła go wielka fala huku. Gwałtowny huragan uniósł go z ziemi. Nastąpiła chwila oszałamiającego ruchu na oślep. Kombinezon zesztywniał gwałtownie od stóp do głów.
A potem nastała nicość.