Przestronną salę na drugim poziomie wieży bibliotecznej przeznaczono na czytelnię. Stanowiła ustępstwo ze strony Opiekunów. Podobno kapłani boga Ammerta zyskiwali możliwość wizji dzięki śpiewającemu kryształowi alesteronu, rozkwitającemu raz na tysiąc lat w najgłębszych podziemnych jaskiniach. Wszystkim wiadomo, że nie ma piękniejszych klejnotów – w porównaniu z nim diamenty w koronach władców są zwykłymi szkiełkami – lecz nikomu nie było dane go oglądać, albowiem wystarczy jedno chciwe ludzkie spojrzenie, by kamień rozpłynął się niczym śnieg w promieniach kwietniowego słońca. Zwykłemu człowiekowi wejść do czytelni było bodaj trudniej, niż dostać się do elfickiego Filestu. Jednak do rządzenia państwem potrzebni są urzędnicy, a oni nie potrafią się obejść bez zbiorów praw, bez dokumentów, traktatów i kodeksów, kronik i opisów zwyczajów barbarzyńskich ludów.
Wanr pośpiesznie przestawiał ciężkie woluminy. Gdzie to się mogło podziać?! Przecież jeszcze wczoraj księga w szarej oprawie stała właśnie tutaj. Komu, na wszystkich bogów, mógł przydać się zbiór układów spisanych z barbarzyńcami, pochodzący z początków istnienia imperium?! A dokładniej – komu oprócz Wanra, nowego podsekretarza urzędu spraw zagranicznych, mającego wszelkie szanse, aby stracić stanowisko. Referat „O tradycjach Imperium w przyłączaniu nowych terytoriów” powinien być gotowy na dzisiejsze południe. Trzeba było go napisać wczoraj, ale u prowincjusza kieszenie zawsze świeciły pustkami, a sąsiad urządził bardzo miłe przyjęcie. Młody, zdrowy mężczyzna powinien mieć w życiu jakieś radości!
Bibliotekę zamykano o zachodzie, który według rachuby Starego Dyu, obecnego Opiekuna, zaczynał się dwie godziny przed tym, zanim krąg słońca stoczy się za horyzont. Podsekretarz potwornym bólem głowy płacił teraz za wczorajsze przyjemności. Wyobraził sobie, co będzie, jeśli nie wywiąże się z zadania: starszy sekretarz, syty, wypieszczony bydlak będzie z uwagą oglądał śnieżnobiały mankiet swojej wspaniałej koszuli i, nie patrząc na stojącego przed szerokim, lśniącym biurkiem podwładnego, nieśpiesznie powie lodowatym tonem:
– Uwierz mi pan, iż z ciężkim sercem przysparzam trosk twojej czarującej siostrze, ale młody człowiek w pańskim położeniu powinien przejawiać większą gorliwość. Jest pan zwolniony, proszę zdać wszystko do kancelarii.
Mankiet jest absolutnie bez skazy, wszak starszego sekretarza stać na dobrą praczkę, nie musi przepierać co wieczór jedynego stroju… Urzędnik nie odrywa wzroku od wykwintnej koronki, więc Wanrowi nie pozostaje nic innego, jak opuścić gabinet, dusząc w sobie przekleństwa. Wspaniała Ninon z nawyku pomacha rękami przed nosem nieudanego brata, zapominając, iż zdążył już dorosnąć i nie zrobi na nim wrażenia najbardziej nawet siarczysty policzek. W chwilach rozdrażnienia czcigodna małżonka starszego sędziego trzeciego okręgu miasta stołecznego Suremu zwykła zapominać o dobrych manierach i zmieniała się w krzykliwą wiejską babę, którą była w istocie rzeczy.
– Wyciągnęłam cię z brudnej, cuchnącej dziury! Nakarmiłam, odziałam, pokazałam świat! Wyprosiłam dla ciebie miejsce! Ja, sławna dama, żona wybitnego sędziego, chodziłam koło tej tłustej świni tylko dla ciebie. – Oczywiście wszystko było mocno przesadzone: i jej sława, i wybitność męża. – Bo dla mnie coś znaczy wspólna krew! Nie to, co dla innych! I tak mi się odpłaciłeś! Co za wstyd! Won z mojego domu i żebym cię więcej nie widziała!
I Wanr, wykrzyczawszy siostrze, co myśli o niej i o jej niezbyt czcigodnej matce, trzaśnie drzwiami. Matka Ninon była pierwszą żoną ojca, zwykłą chłopką. Zamożny rodzic dał jej niezły posag – wystarczyło, aby skusić zubożałego szlachcica, choć i tak nie udało się odbudować zrujnowanego majątku.
Rozmyślania o tym, co będzie, sprowadziły na młodzieńca dalsze sugestywne obrazy, jak pada ofiarą rozboju na drodze, kiedy niespodziewana myśl sprawiła, że osłupiał. Przecież ksiąg wynosić nie wolno! Nawet introligator pracował na miejscu, w kącie za przepierzeniem. Jeżeli woluminu nie ma na półce, ktoś go zabrał. A ponieważ Wanr jest teraz sam, księga może znajdować się albo u Opiekuna, albo u rzemieślnika. Opiekunowi byłaby po nic, czyli trzeba zajrzeć za parawan! Aż dziw, że od razu o tym nie pomyślał. Z pewnością przez ten przeklęty ból głowy. Wszedł za przepierzenie. Klepsydra na ścianie wciąż jeszcze dawała nadzieję, że zdąży. Nie będzie trudno dogadać się z introligatorem Atainem, bo stary miał pewną słabość – uwielbiał opowiadać o starych dobrych czasach, kiedy księgi były nowsze, Opiekunowie mądrzejsi, a urzędnicy skromniejsi. Uważny słuchacz, potakujący co jakiś czas, zawsze mógł liczyć na pomoc. Podsekretarz najpierw rzucił okiem na stół: drogocenny tom leżał tam, otwarty na rozdziale „Rodowe
totemy i związane z nimi ceremonie”. Wanr rozpoznał rysunek twarzy jakiegoś bożka szczerzącego zęby. Odetchnął z ulgą, po czymspojrzał na fotel. Spojrzał i stracił mowę.
W fotelu bowiem siedziała kobieta. Młoda i piękna. Oczywiście, należy pamiętać, że w wieku Wanra prawie wszystkie młode kobiety wydają się piękne. Lecz ta… Śnieżnobiała przejrzysta tkanina otulała nienaganną figurę cudowną mgłą, opadając niezliczonymi fałdami. Złote włosy zostały zaplecione we wspaniałe warkocze i ułożone tak, że dodawały urodziwej niemal łokieć wzrostu. I twarz – ach, ta twarz! Nienaganny owal i uroczy podbródek, głębokie szare oczy, zmysłowy zarys karminowych warg, łabędzia szyja, maleńkie różowe uszy… Nie kobieta, ale bogini – żeńska hipostaza każdego z Siedmiu. A co tam Siedmiu! Gdyby sam Stwórca chciał się ukazać w ciele niewiasty, wybrałby właśnie taką postać. Ale – niechże ją Ared porwie – po co jej traktat o barbarzyńcach?! Do lektur nadających się dla młodych panien Wanr zaliczał jedynie tomiki sonetów miłosnych, nastrojowych i ułatwiających mężczyźnie drogę do serca, a także hagiografie świętych, aby te nastroje można było łatwiej okiełznać. Natomiast damy zamężne winny ograniczać
się do studiowania modlitewników oraz przepisów kucharskich. Wszystkie kobiety, które do tej pory spotykał, ograniczały swe zainteresowania właśnie do wymienionych zagadnień. Ale ponieważ czas uciekał nieubłaganie, Wanr – wielka nadzieja dyplomacji – opanował zaskoczenie i przystąpił do dzieła, przypominając sobie wszystkie pisane i niepisane zasady etykiety. W modzie ostatnio była mowność.
– Pani, nie miałem honoru zostać ci przedstawionym, więc jeśli w tej chwili pozwalam sobie na zbyt wielką śmiałość, to tylko dlatego, że uroda twoja przeszkadza mi znaleźć właściwe słowa, odpowiednie do sytuacji, muszę jednakowoż zakłócić twój spokój. Wydaje mi się bowiem, iż księga, którą zechciałaś, pani, zainteresować się właśnie, zdążyła ci się już znudzić. Co i nie dziwi, bo czyż taka materia może zaciekawić tak wielką damę? A ponadto błagam cię, abyś pozwoliła mi zabrać ów śmiertelnie nudny foliał, abym zdołał dopełnić moich obowiązków.
Żadna, nawet najpiękniejsza kobieta nie byłaby w stanie oprzeć się tak wyszukanej, dwornej mowie. Jakże delikatnie napomknął, iż lepiej by było dla niej trzymać się z dala od tak poważnych spraw, które przeznaczone są jedynie dla męskiego, przenikliwego umysłu.
Ku jego niepomiernemu zdziwieniu padła krótka i treściwa odpowiedź:
– Nie.
I nieznajoma przewróciła stronicę.
– Ależ proszę mnie wysłuchać… – Nie dane mu było dokończyć.
– Powiedziałam „nie”. – W głosie kobiety było tyle chłodu, że mógłby zamrozić gorące źródło.
– Posłuchaj, pani, nie mogę wyobrazić sobie ani jednego powodu, dla którego miałabyś potrzebować tej księgi. Zwłaszcza że dotyczy rodowych obrzędów. Przyzwoita kobieta nie powinna znać nawet słów, które tam można przeczytać! A ja bez tego foliału zginę marnie! Przestań się więc upierać, czcigodna pani, oddaj mi to, czego nie potrzebujesz!
Tym razem w jasnoszarych oczach kobiety pojawiła się iskierka zaciekawienia.
– Aha, czyli jednak potrafi pan rozmawiać jak zwyczajny człowiek. To wielka rzadkość. Pewnie od niedawna przy dworze?
– A jakie to ma znaczenie?! – Każda minuta rozmowy zbliżała go do końca kariery.
– W jaki sposób zbiór traktatów o barbarzyńcach może pana zbawić od nieszczęścia?
– Och, ta wasza kobieca ciekawość! Kiedyś zgubi świat!
– Ale jak na razie ów świat jeszcze jest cały, choć kobiety były ciekawe od jego początku. Zatem?
– Referat, pani, po prostu referat. Jeśli dasz mi możliwość, zdołam go napisać i przekażę starszemu sekretarzowi. On odda go ministrowi, a ten przedstawi namiestniczce, która z pewnością zapomni o nim od razu, jak tylko go usłyszy. O raporcie, rzecz jasna, bo minister na pewno będzie się jej nachalnie przypominał. Jeśli zaś nie sporządzę referatu, namiestniczka będzie niezadowolona z ministra, minister ze starszego sekretarza, a biednego Wanra po prostu wyrzucą, bo chętnych na jego miejsce jest wielu. A potem ucieknę z miasta, zamarznę na śmierć i zarżną mnie zbóje.
– Zdecydowałby się pan na coś. – Uśmiechnęła się ledwie dostrzegalnie. – Albo pan zamarznie, albo zabiją pana rozbójnicy.
Wanr postanowił kuć żelazo póki gorące.
– Tylko od pani zależy, czy będę żył, czy umrę w kwiecie wieku.
– Skąd ten pośpiech?
Młody człowiek odchrząknął… Przecież nie opowie jej o pijatyce, która zatrzęsła całą dzielnicą.
– Niestety, milady, młodość czasem doprowadza człeka do szalonych czynów.
– Czyżby nieszczęśliwa miłość? – Tylko bardzo uważny słuchacz zauważyłby nutkę zdziwienia w pełnym współczucia głosie. – Całą noc śpiewał pan serenady pod oknem ukochanej? Czy też na odwrót, miłość szczęśliwa, która doprowadziła do tego, że spadł pan na klomb pod tymże samym oknem?
– Pani, zlituj się! Została mi mniej niż godzina! Wczoraj piłem z przyjaciółmi! Niczego przed panią nie ukrywam, proszę, uratuj zbłąkaną duszę!
– Cóż, w zamian za dwie świece w świątyni Ammerta zgodzę się pójść panu na rękę. Ale proszę więcej nie grzeszyć.
– Cały ołtarz zastawię świecami, moja wybawczyni!
Kobieta rozprostowała ramiona, wstała, wygładziła suknię i wyszła z sali. Wanr natychmiast dopadł upragnionego foliału i dopiero po zapisaniu dziesięciu stron zdał sobie sprawę, że nie spytał nieznajomej o imię.
4
Zgodnie z dworskim ceremoniałem w sali Małej, zwanej także Różową, o ścianach z drogocennego – różowego właśnie – drzewa, należało przyjmować posłów sprzymierzonych państw w sprawach niezwiązanych z wypowiadaniem wojen, dotyczących zawierania pokoju albo ustalania nowych ceł. Lecz namiestniczka Enrissa, ku oburzeniu szambelana i niezadowoleniu korpusu dyplomatycznego, wolała prowadzić rozmowy z posłami w jednym ze swoich gabinetów, salę zaś wykorzystywała do przyjmowania codziennych ministerialnych raportów. Bawiło ją przebywanie w ciepłym, różowym kolorze i patrzenie na urażone oblicza najważniejszych urzędników w państwie. Z sobie tylko znanego powodu budowniczy ustawił tron naprzeciw drzwi, na tle ogromnego, zajmującego całą ścianę okna. Słońce otaczało namiestniczkę bajeczną aureolą, pozostawiając jej twarz niewidoczną, a ministrowie, mrużąc oczy, mozolnie odczytywali pisma.
Teraz słuchała referatu „O tradycjach Imperium w przyłączaniu nowych terytoriów”, w dodatku słuchała z nieoczekiwanym zainteresowaniem, z uznaniem przyjmując zgrabne frazy, krzywiąc się przy mniej udanych. Uczciwie musiała przyznać, że tych pierwszych było zdecydowanie więcej. Autor nie zachwycał lotnością, ale odróżniał się znacznie od reszty. Jednakże Enrissa koniec końców była lekko rozczarowana. Oczekiwała czegoś więcej. Nie od samego referatu – zazwyczaj orientowała się w istocie sprawy nie gorzej, jeśli nie lepiej, niż przedstawiający go urzędnik, po to spędzała poranki w bibliotece – ale od autora. Wreszcie minister umilkł i skłonił się z szacunkiem, podając władczyni pismo, aby przekazała je archiwiście. Jeszcze jeden drażniący bezsensownością rytuał: po co czytać raporty na głos? Enrissa podejrzewała, że pierwsze namiestniczki po prostu nie umiały czytać. Salomea Pierwsza Wielka z całą pewnością była niepiśmienna – w tamtych czasach może co dwudziesty mężczyzna coś tam dukał, a kobiety… Enrissa
prychnęła. Po przejrzeniu ocalałych portretów owej namiestniczki i jej dekretów doszła do przekonania, że król Elian pojął tę piękność za żonę nie dla jej rozumu, ale innych, bardziej przyziemnych zalet.
Szybko przeleciała wzrokiem tekst, oceniając charakter pisma. Wyraźne litery, silny nacisk – wprawdzie nie było w nich lekkości, ale przynajmniej ani jednego skreślenia, choć piszącego czas naglił. Księga traktująca o piśmie, nauce rozpoznawania cech człowieka według stawiania liter, określiłaby autora jako człowieka młodego, pełnego sił i ambitnego, ale niestety, nieco ograniczonego. Rzeczony traktat Enrissa znała na pamięć i już wiele razy skorzystała na tym, że potrafiła na podstawie pisma określić, z kim ma do czynienia. Niestety, księga, należąca do najcenniejszych w bibliotece, napisana została od pierwszej do ostatniej litery trafaretem. Anonimowy autor nie pożałował trudu, żeby czytelnik mógł natychmiast wykorzystać nabytą wiedzę.
Namiestniczkę wyrwało z zamyślenia taktowne pokasływanie archiwisty, który podsunął srebrną tacę. Na niej miała położyć dokument.
– Na razie ten papier zostanie u mnie. A pan, panie Tarin, racz przysłać do mnie autora – zwróciła się do ministra.
– Starszy sekretarz Arton przybędzie w ciągu paru minut, wasza wysokość.
– Starszy sekretarz Arton ograniczył się do przyłożenia pieczęci na dokumencie, a ja chcę rozmawiać z jego autorem.
Nieszczęsny minister nie miał pojęcia, który z podsekretarzy napisał ten przeklęty referat, ale wnosząc z tonu namiestniczki, nie czekało go nic dobrego. Ciekawe, co naknocił. Czyżby nie spodobały się wyciągi ze starych traktatów, zawierające pochwały pod adresem imperium i namiestniczek w szczególności? Przecież to oczywiste, iż Wyspy Sveselskie trzeba przyłączyć na innych warunkach niż ziemie barbarzyńców tysiąc lat wcześniej. Ale pozory przestrzegania tradycji należy zachowywać, ponieważ tradycje są osnową każdego państwa i ciągłości władzy. Namiestniczka nie może się z tym nie zgodzić. Co mogło jej się nie spodobać?!
Minister Tarin oddał nielekkiej służbie dyplomatycznej czterdzieści ze swoich sześćdziesięciu lat życia i najbardziej ze wszystkiego na świecie nienawidził niepewności. Kiedy tylko namiestniczka skinieniem ręki wyraziła zgodę, stary urzędnik szybko opuścił salę i wezwał zastępcę. Niebawem dotarł po nitce do kłębka. Trzeba by zerknąć na ptaszka, zanim wyśle go przed oblicze Enrissy. Minister nigdy nie spodziewał się niczego dobrego przy jakichkolwiek zmianach. Zazwyczaj skostnienie nie jest dobrze widziane w dyplomacji, ale Amaldija wolała widzieć na odpowiedzialnych stanowiskach swoich rówieśników, obawiając się gorącej przedsiębiorczości, jej następczyni zaś nie śpieszyła się używać żelaznej miotły, aby zaprowadzić własne porządki. Bez pośpiechu zamieniała starych gwardzistów na swoich ludzi, zupełnie jak cierpliwy rybak powoli zwija linkę, nie pozwalając rybie zerwać się z haczyka.
Kiedy namiestniczka została sama, oparła głowę o zagłówek fotela i przymknęła oczy. Działanie takie jak przed chwilą, pod wpływem kaprysu, okazało się dziwnie przyjemnie. Zarządzanie państwem w pierwszym rzędzie wymagało opanowania i cierpliwości. Uczynić coś bezużytecznego i bezsensownego tylko dla własnej satysfakcji to postępek niegodny władczyni, ale zupełnie naturalny dla młodej kobiety. Enrissa zapragnęła zobaczyć jeszcze raz porannego rozmówcę, popatrzeć, jak będzie się tłumaczyć – zmieszany, zacinający się, gubiący słowa, w myślach przeżywający koniec kariery, a potem miłosiernie odpuścić mu, wyróżnić za dobrą służbę. Potrzebowała ludzi młodych, marzących o zaszczytach, zależnych tylko od niej, oddanych tylko jej. Już przysposobiła nowego ministra wojny, teraz zamierzała wysłać na zasłużony odpoczynek czcigodnego Tarina.
Obiecane przez ministra pięć minut przeciągnęło się w piętnaście, a potem w pół godziny. Enrissa zdążyła dwa razy przeczytać referat, znalazła opuszczony przecinek. Jeszcze trochę i trzeba będzie szykować się na wieczorny wyjazd do ratusza. Nie może przecież z powodu zwykłej zachcianki zburzyć ustalonego już miesiąc temu porządku dnia, ale humor straciła bezpowrotnie. Z rozmachem uderzyła dłonią w poręcz tronu, korzystając z tego, że nikt jej nie widzi. Wbrew temu, co utrzymywał nadworny uzdrawiacz, jej wysokość miewała wapory nie tyle przez ustawiczne zmiany nastroju, ile właśnie przez niemożność ujawniania tych zmian otoczeniu. Umiejętność panowania nad sobą nazbyt często graniczy z hipokryzją, namiestniczce nie godzi się wyładowywać nawet na służbie, wszak jej służba to same wielkie damy… Co zrobić, sprowadzić sobie prostą dziewuchę i bić ją po twarzy? Enrissa skrzywiła się, odganiając głupie myśli, i już zbierała się do wyjścia, kiedy drzwi się otworzyły, a lokaj skłonił się w pas.
– Podsekretarz urzędu spraw zagranicznych, Wanr Passois, na rozkaz waszej wysokości.
Ledwie zdążyła wrócić na fotel i przyjąć pozę godną najwyższej damy zasiadającej na tronie w obliczu pokornego sługi, gdy wkroczył wezwany.
5
Wojsko wróciło do domu. Na wyspach zostało nieco oddziałów, aby utrzymać porządek. Szesnaście lat wojny dostatecznie wykrwawiło buntowniczych tubylców – w osiedlach prawie nie było chłopców starszych niż dziesięć lat; przez ostatnie pięciolecie w ogóle nie rodziły się dzieci, gdyż wszyscy mężczyźni wyruszyli do walki, a tylko w bajkach dziewki opowiadają matkom, że zaszły w ciążę od wiatru. Oczywiście, zwycięzcy ze wszystkich sił starali się uzupełnić te ubytki.
Oddział zatrzymał się na noc w niewielkim nadbrzeżnym miasteczku. Zamierzano rozbić obozowisko poza murami, ale podła pogoda zmusiła żołnierzy do szukania schronienia pod dachem. Żołd mieli otrzymać już w domu, gdyż sztaby doszły do słusznego wniosku, iż zmęczeni najazdem mieszkańcy wysp wszystko oddadzą walecznym wojakom imperium, byle tylko się ich pozbyć, a pieniądze lepiej tracić w ojczystych karczmach i lupanarach. Najtrudniejsze zadanie mieli dowódcy – trzeba było zapewnić podwładnym schronienie, skoro tyle lat przelewali krew, a przy okazji nie być zbyt uciążliwymi dla miejscowej ludności, która miała stać się niebawem częścią imperium. Znaleźli się więc między młotem a kowadłem.
Żołnierze zajęli cały dół gospody i pili „biały ogień” – przejrzysty napój z pszenicy, dla większej mocy przepuszczony przez wymyślną wężownicę. W imperium podobne urządzenia figurowały na liście mechanizmów zakazanych, a spis ten zatwierdzany był przez każdą namiestniczkę. Dlatego ów „biały ogień” sporo kosztował, korzystali z niego tylko lekarze. Na wyspach pędzono doskonały trunek z najlepszego zboża z dodatkiem ziół, a zwykłą siwuchę sporządzano z czegokolwiek, powiadano, że nawet z drewna. Taki napitek można było nabyć za grosze w każdej tawernie. Hałas na dole panował straszny: rechot dwudziestu pijanych gardeł, śmiechy i piski kobiet, tupanie, hurgoty. Gospoda należała do przyzwoitszych – gliniana, a dla panów nawet szklana zastawa, oddzielne taborety oraz krzesła o wysokich oparciach zamiast ław, stoły z jasnego drewna. Całe to urządzenie, ściągające tutaj porządną klientelę, okazało się przekleństwem, kiedy trzeba było przyjąć żołnierzy. Karczmarz schował się w piwnicy, jak najdalej od grzechu,
przykazawszy wpierw służącym spełniać wszystkie życzenia gości. Na słowo „wszystkie” położył szczególny nacisk. Dziewkom nie ubędzie, a może uda się uniknąć większych zniszczeń.
Młodzi oficerowie siedzieli w małej salce na górze, przeznaczonej dla znamienitszych gości, i starali się nie zwracać uwagi na dochodzące z dołu odgłosy. Książę Suersenu skrzywił się, kiedy usłyszał głośniejszy od innych pisk, i osadził swojego bardziej porywczego przyjaciela:
– Siadaj, Kveigu. Że dziewuchy pomiętoszą, nie szkodzi. Byle tylko domu nie podpalili.
Sądząc z wyrazu twarzy, lord dziedzic Kve-Erro nie zgadzał się z poglądami niewzruszonego Innuona, ale się nie kłócił, posłusznie usiadł, wypił łyk piwa.
Innuon był sześć lat starszy i korzystał z wpływu, jaki miał na młodego towarzysza. Kveig rzadko spierał się z druhem: albo się z nim po prostu zgadzał, albo – co zdarzało się niezmiernie rzadko – robił swoje bez zbędnych słów. Poradzić sobie z jego absolutnie kamiennym uporem potrafił tylko Lanloss Eire, obecny głównodowodzący, a trzy lata wcześniej pierwszy dowódca, który przyjął pod swoje skrzydła nieostrzelanych szlacheckich synów. Dowódca, nauczyciel, starszy przyjaciel. Ale generała Eire nie było tutaj, więc Innuon z pewnym niepokojem obserwował młodego arystokratę, nie wiedząc, co mu za chwilę może strzelić do głowy.
Lord Dario uśmiechnął się.
– Czy to aby na pewno był tylko pisk? Nie brzmiał tak zwyczajnie, jakby którą po prostu w tyłek mocno szczypnęli. Lepiej pójść zobaczyć. Co powiesz, Verd?
Graf Viastro westchnął. Z Arno Dario przyjaźnili się już od trzynastu lat, od dnia, kiedy piętnastoletni brat grafa Invanosa pierwszy raz poprowadził swoich drużynników na barbarzyńców. Ich prowincje graniczyły ze sobą, dogodniej więc było pójść na wojnę razem. I przez wszystkie te lata Arno wytrwale próbował porządnie spić poważnego grafa, za każdym razem ponosząc zupełną klęskę. Teraz także Verd Starnis odstawił puchar.
– Powiem, że na mnie pora, trzeba jutro wcześnie wstać.
Po czym zszedł na dół. Arno zasalutował mu kubkiem i zabrał się do jedzenia, spoglądając koso na ponurego Innuona i zamyślonego Kveiga, a jednocześnie ciesząc się, że książę Suersenu jest tutaj i potrafi w razie czego powstrzymać zapalczywego młodzika. Od trzech lat się zastanawiał, co tak zbliżyło Innuona i Kveiga. Trudno bowiem znaleźć bardziej różniących się od siebie ludzi.
Zeszli się już w pierwszych dniach przymusowej służby w armii. Dekret namiestniczki o obowiązkowym udziale w kampanii dziedziców szlacheckich rodzin spadł niby grom z jasnego nieba. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie bywało. Grafowie i książęta wojowali wedle własnej woli, prowadząc własne drużyny. Teraz poprzydzielano ich jako młodszych oficerów do różnych oddziałów, bez względu na to, z jak znamienitego rodu pochodzili. Namiestniczka nie pozwoliła na wyjątek nawet tym, którzy byli jedynymi następcami. Pierwszym spadkobiercą nieżonatego jeszcze księcia Aellina był niedołężny stryjeczny dziad, a jednak Innuon musiał odsłużyć swoje, jak inni. Namiestniczka pozwoliłaby może północnemu lordowi jakoś się wykupić, ale przewidujący książę wolał nie zaciągać takich długów. Prócz tego dopóki walczył, matka nie mogła go wyswatać.
Kveig Elotono był następcą lorda Kve-Erro. Jego ojciec, stary książę, wsławił się w całym imperium paskudnym charakterem i nieprzeciętnym grubiaństwem, co nie przeszkadzało mu szczerze miłować żony, małomównej kobiety zadziwiającej urody, oraz mnóstwa córek i jedynego syna. Morscy lordowie z dawien dawna żenili się z pięknymi kobietami, których często jedynym posagiem była uroda. Dzieci wdawały się albo w matki, porażając wspaniałością rysów, albo w ojców… wtedy dziewczynki udawało się wydać za mąż z najwyższym trudem, a młodzieńcy poszukiwali największych piękności, żeby poprawić urodę przyszłych pokoleń. Kveig wdał się w matkę, stanowiąc wzór porażającej męskiej urody, niebezpiecznie balansującej na granicy zniewieściałości. Gdyby miał choć trochę dłuższe rzęsy, pełniejsze wargi, ciut bardziej miękką linię podbródka, nazywano by go ładniutkim. Ale było inaczej i natura nie przekroczyła nieuchwytnej granicy, czyniąc z młodego człowieka dzieło sztuki. Zachwycająca powierzchowność sprawiła, że Innuon chciał
się z nim poznać.
Wojna jako taka obrażała poczucie estetyki księcia z północy. Uwielbiał piękno we wszystkich jego przejawach, wiążąc je nieodmiennie z czystością. Za najcudowniejszy widok na świecie uważał świeżo spadły śnieg skrzący się w księżycowym blasku. I śmierć, i krew niby także mogły być piękne, ale trzeba naprawdę wielkiego artysty, aby odkryły swą zawoalowaną urodę. Wojna przekształcała największą tajemnicę życia w zwyczajną, toporną robotę. Innuon wśród banalności i brzydoty po prostu się dusił. Młodzieńcy powoli się zaprzyjaźnili. Kveig był zafascynowany manierami Suersena, jego lekceważeniem niebezpieczeństwa i śmierci, a przy tym zupełnym brakiem tolerancji dla własnych słabości. Tylko on potrafił mieć czysty mundur, brnąc przez błoto, przed samym szturmem melancholijnie czyścić paznokcie i odmówić napicia się z brudnego kubka, choćby dręczyło go potworne pragnienie. Umiał w dwóch słowach ukazać ukryte piękno nadłamanej gałązki moknącej w drobnym jesiennym deszczu, a czasami deklamował dziwne wiersze. Był w
stanie sprawić, że rozmówca nienawidził go po kilku chwilach rozmowy, ale też mógł go w tym samym czasie oczarować. Zdawało się, że książę pochodzi ze świata zupełnie innego niż ten, który znał Kveig.
Innuon przywiązał się do młodzieńca, doceniając jego szczerość. Innych podporządkowywał sobie i wykorzystywał, a przy Kveigu mógł zrzucić maskę i być sobą. Książę bardzo lubił dzielić się z młodym dziedzicem Kve-Erro swoimi poglądami na piękno. Radość nauczyciela, obserwującego postępy ucznia, różniła się nieco od radości mistrza kończącego arcydzieło, i nowość tego uczucia nie zdążyła się jeszcze przejeść północnemu lordowi. Na dobitkę szczery zachwyt pięknego młodziana grzał przyjemnym płomieniem duszę księcia, który lubił zjednywać sobie ludzi. Nie potrafił tego zrobić tylko w odniesieniu do ironicznego, choć dobrodusznego generała Eire. Ten jako jedyny nie dał się omotać urokowi Suersena, ale z jakichś przyczyn i tak wyróżniał go spośród grona oficerów.
Innuon odstawił kufel i wyjął z torby list od matki. Nie mógł już dłużej zwlekać, szukać pretekstu, żeby oddalić tę chwilę, złamał więc pieczęć. Wiadomości go nie ucieszyły. Były na tyle przykre, że książę wlał do piwa dobrą miarkę „białego ognia” i wypił duszkiem.
Kveig mrugnął współczująco.
– Jak jej na imię?
– Soenna z Ainu.
– Ach, druga z siostrzyczek. Mówią, że jest piękna.
– A co za różnica?
– No, jeśli tak bardzo ci się nie podoba, mogę polecić którąś ze swoich sióstr. Do wyboru.
Arno z rozmachem stuknął kuflem w stół.
– Nie zgódź się w żadnym wypadku! Mój brat dał się skusić na jedną z nich!
Kveig wzruszył ramionami. Należałoby ująć się za honorem starszej siostry, ale prawie nie pamiętał Gladii, za to doskonale znał Arno. Nie miał wątpliwości, że były jakieś powody, dla których lord Dario znielubił bratową.
– Wielkie dzięki. Nie wiem, jak opędzić się od jednej narzeczonej, a on mi od razu podsuwa ze dwie inne. – Innuon się uśmiechnął.
– Tak dokładnie to cztery, ale w sumie możesz wziąć tylko jedną.
– Mnie nawet jednej nie potrzeba.
Rozmowa toczyła się zwykłym torem. Innuon nie chciał się żenić, Kveig uważał małżeństwo za coś nieuniknionego i nieodwracalnego, zupełnie jak przyjście na świat. Niezależnie od woli człowieka fakt ten następuje po dziewięciu miesiącach od poczęcia. Każdy porządek rzeczy można zmienić siłą, ale czy warto? Dla przedłużenia rodu potrzebna jest kobieta, innych możliwości bogowie, jak do tej pory, nie zaproponowali. Ale na znak milczącego współczucia potraktował swoje piwo tak samo, jak przed chwilą przyjaciel.