Z rana znów zaczęło padać. Rezka założyła długi skórzany płaszcz z kapturem, który znalazła w wozie z zapasami. Był przeznaczony dla człowieka dwa razy większego niż ona, lecz po kilkakrotnym podwinięciu, zakasaniu i zszyciu rękawów przestała się w nim topić i nawet mogła jeździć konno. Przypominała stracha na wróble przywiązanego do siodła, ale było jej wszystko jedno. Ostatnie dwa dni spędziła na koźle, ewentualnie pchając wóz, a bez kontaktu z ludźmi dokoła nie była w swoim żywiole. Osiodłała sobie Blyznę, wdrapała się na siodło i pomachała Nataszy. Ta, na osłoniętym od wiatru i zadaszonym koźle, wyglądała na całkiem zadowoloną. Obiecała Rezce, że będzie kierować podwójnym zaprzęgiem wołów przez dłuższy czas bez zmiany. Rezka jechała przez chwilę obok wozu, który prowadził Honza Szoblaj, jednak młodzieniec był ponury i nie miał ochoty na rozmowę. Dlatego dołączyła do czoła karawany. Drogi prawie nie było widać, momentami miała wrażenie, że jadą przez dziewiczą równinę, kierując się tylko szacunkami
Kowalskiego, Koniasza i Baribalda Bryzolda. Obserwowała ich naradę. Dyskutowali nad mapą, Bryzold pokazywał na niebo w kierunku, gdzie na podstawie jaśniejszego punktu dało się wyczuć słońce. Karawana skręciła później lekko w lewo. Rezce, wnioskując z chłodu, który teraz czuła na twarzy, zdawało się, że jadą bardziej w stronę gór.
Deszcz zgęstniał, w trawie znów snuła się mgła. W półmroku wydawało się, że nawet okoliczne drzewa i krzewy mają szary kolor. Rezka zwolniła tempo, przecisnęła się między ludźmi i w rzece wozów i zwierząt dostała się aż na koniec karawany. Wraz ze zwiększającą się odległością od czoła strumień ludzi rozciągał się we wciąż szerszy pas. Grunt był tak nasiąknięty wodą, że końskie kopyta robiły w ziemi zagłębienia, które natychmiast zmieniały się w małe kałuże. Ślady kół tworzyły dziesiątki płytkich potoczków. Ciągle skądś słychać było okrzyki i wołanie o pomoc. Niektóre wozy grzęzły w błocie albo wjeżdżały w koleiny, z których nie były w stanie wyjechać o własnych siłach. Brygady – kierowane przez Kanta i kilku ludzi Bryzolda – z końmi i silnymi bawołami miały pełne ręce roboty. Rezka przez chwilę ich obserwowała. Kant rozglądał się, jak sobie radzą ludzie. Gdy tylko coś szło nie tak, podjeżdżał ze swoim oddziałem do potrzebującego pomocy farmera, zaprzęgał zwierzęta i wyciągał wóz. Nie czekając, natychmiast
spieszył dalej.
Bonsetti pracował sam. Objeżdżał farmerów, radził i rozkazywał. Po jego interwencji ludzie, bez względu na pochodzenie i przynależność do klanu, pomagali sobie nawzajem i ratowali jeden drugiego. Rezka przez jakiś czas trzymała się w jego pobliżu. Od pierwszej chwili, kiedy go spotkała, myślała o nim jako o „pustym człowieku” i było dla niej tajemnicą, dlaczego ludzie tak łatwo podporządkowują się jego rozkazom. Parę razy udało jej się zbliżyć do niego na zasięg głosu, tak, że o niej nie wiedział. Chociaż w coraz gęstszym deszczu nie było to aż takie trudne. Rezka ze zdumieniem stwierdziła, że Bonsetti kilkoma słowami potrafi nakłonić do współpracy ludzi, którzy się nie lubią, ale wzajemna nietolerancja miast się zmniejszać, rosła jeszcze i zamieniała w większą wrogość i nienawiść. Dziewczyna popędziła Blyznę i w strumieniu karawany posunęła się kawałek do przodu. Zazwyczaj potrafiła rozgryźć ludzi, zwłaszcza mężczyzn. Znów w pamięci przytoczyła scenę, kiedy Bonsetti przyjacielsko poklepywał jednego z górali
po ramieniu. Uświadomiła sobie, że Bonsetti używa dwóch różnych języków równocześnie. Słowa naprzeciw gestom i mimice. Przestała go słuchać i skoncentrowała się tylko na gestykulacji. W chwili, kiedy zrozumiała, o mało nie zraniła Blyzny, tak gwałtownie pociągnęła za uzdę. Bonsetti wprawdzie na pierwszy rzut oka zachęcał farmerów do współpracy, lecz między słowami przekazywał coś więcej. Mówił: „Pomóżcie im”, ale każdy rozumiał to w sensie: „Pomóżcie tym głupkom, z powodu których ugrzęźliśmy w tym bagnie”. Rezce jego zachowanie i postępowanie ukazało się nagle w nowym świetle, zrozumiała każdy jego ruch, odkryła sens pozornie niewinnych dowcipów, którymi rzucał podczas przemówień do ludzi. Podjudzał przeciwko sobie wrogie rody i klany, szkalował jednych przed drugimi, wzbudzał w nich poczucie, że właśnie oni są lepsi niż inni, podtrzymywał nienawiść i zawiść.
II. Kowalski zatrzymał konia i zsiadł z siodła. Czoło karawany dogoniło grupę, która wykonywała ostatnie prace wykończeniowe i przygotowywała drogę do przejścia wozów i bydła. Jeszcze dalej w przedzie były następne brygady pod wodzą Koniasza i Hammonda. Oddział Koniasza przeszukiwał okolicę, wypatrywał trasy Achrometa i jednocześnie gromadził materiał do budowy. Druga, liczniejsza grupa, kierowana przez Hammonda, wykonywała trudniejszą pracę – budowała mosty przez wąwozy i wąskie jary, wzmacniała i zabezpieczała spadki na skałach. Gdyby nie używali resztek starej drogi, wszystko trwałoby o wiele dłużej, jednak i tak udawało im się przejść od pięciu do siedmiu kilometrów w ciągu dnia.
Ludzie z brygad skończyli na dziś pracę, ubierali się w ciepłe płaszcze. Słońce chowało się właśnie za szczyty gór i w głębokiej górskiej dolinie szybko zaczynało się zmierzchać. Noce tutaj były zimne, rano, podczas pobudki, powietrze pachniało mrozem, a źródła, gdy jakieś znaleźli, nawet w środku lipca były pokryte cienką warstewką lodu.
Kowalski kiwnął na Kanta i w górach zabrzmiał sygnał do wieczornego rozbijania obozu. Kowalski obejrzał się w tył. Niekończący się szereg porozrzucanych wozów i grupek ludzi ginął gdzieś daleko w dole na zakręcie. Gdyby ktoś ich tutaj napadł, nie mieliby najmniejszych szans. Na szczęcie nikt nie miał pojęcia, jak wygląda droga przez góry. Ponadto na wypadek, gdyby ktoś śledził karawanę, od razu na początku zasypali ścieżkę sztucznie wywołaną lawiną kamieni. Kowalski wiedział, że kiedyś uprzątnięcie tony kamienia będzie kosztowało ich wiele wysiłku, jednak zabezpieczenie się przed napastnikami było tego warte. Oprócz Koniasza nikomu o tym nie wspominał, że zanim zgubili się w górach, miał poczucie, iż ktoś ich obserwuje. Co prawda nikogo nie zobaczył, ale trzy wieczory z rzędu widział na horyzoncie ledwo widoczne słupy dymu, jakby obozował tam ktoś, komu było wszystko jedno, czy ogień ujawni jego obecność, czy nie. Ponadto ostatniego dnia przed wjazdem na starą ścieżkę ujrzał również kilka stad wypłoszonych
czapli i gęsi, od których przetkana rzeczkami równina aż się roiła.
Led stłumił westchnięcie. Starał się nie przyznawać nawet przed samym sobą, lecz niegościnne zbocza gór z rzadko porozrzucanymi sosnami prowadzącymi nierówny bój z chłodem, wiatrem, kamienistym gruntem bez szczypty próchnicy, wywoływały w nim smutek i przygnębienie. Jeszcze przed tygodniem przejeżdżali przez małe, gęste laski, które na wysokości zmieniały się w zarośla pokręconej kosodrzewiny, ale w końcu zniknęły i one, a jedyną zielenią w morzu szarych kamieni był cienki dywan wytrzymałych porostów. I sosny. Powyginane, naznaczone wiatrem i zimnem drzewa rosły tam, gdzie nawet ludzkiemu rozumowi wydawało się niemożliwe, a w swojej wyjątkowości w zmaganiach z żywiołem były piękne. Kowalski wiedział, że kiedy tędy przejeżdżał osiemdziesiąt lat temu Achromet, drzewa wyglądały zupełnie tak samo jak dzisiaj. W ciągu wieku nie urosły nawet o centymetr, a na granicy życia i śmierci przeżywały całe tysiąclecia. Ścięcie każdego drzewa traktował jak świętokradztwo, mimo iż wiedział, że nic innego im nie pozostaje.
Podniósł wzrok. Góry wznosiły się jeszcze o wiele wyżej, gdzie nie rosło zupełnie nic, a skałę pokrywały wieczny lód i śnieg. Co wieczór szczyty lśniły w zachodzącym słońcu, rzucały w dolinę oślepiające błyski. Kowalski się bał, żeby trasa Achrometa nie wyprowadziła ich aż po pasma śniegu. Na podstawie mapy nie dało się rozpoznać, gdzie znajduje się najwyższy punkt drogi, a Kowalski wiedział, że na zimno panujące tam na górze nie są przygotowani. Już teraz ludzie byli ciężko przeziębieni, wielu z nich zmagało się z wysokogórską gorączką. Baribald Bryzold ze swoimi ludźmi mieli pełne ręce roboty.