Wszyscy szpiedzy mają obsesję na tle swoich informatorów. Jest to gra, w którą grają przed snem lub nawet podczas nerwowych pauz w rozmowie. Szpieg spogląda na swojego informatora tak, jak w tej chwili Achamian spoglądał na Geshrunniego i zadaje sobie pytanie: „Ile on wie?”
Jak wiele gospód na obrzeżach Robaka, wielkiej dzielnicy slumsów w Carythusal, „Święty trędowaty” był jednocześnie luksusowy i zubożały. Podłogę wyłożono ceramicznymi płytkami nie mniej wspaniałymi niż te z pałacu palatyna - gubernatora, lecz ściany były z malowanych glinianych cegieł, a sufit znajdował się tak nisko, że wysocy mężczyźni musieli pochylać głowę, przechodząc pod mosiężnymi lampami, autentycznymi imitacjami - Achamian usłyszał niegdyś przechwałki właściciela - tych ze Świątyni Exorietty. Gospoda była zawsze zatłoczona, pełna podejrzanych, czasem niebezpiecznych typów, lecz wino i haszysz były tu tak drogie, że ci, którzy nie mogli sobie pozwolić na kąpiel, nie mieszali się z tymi, których było na nią stać.
Do przybycia do „Świętego trędowatego” Achamian nie lubił Ainonów - zwłaszcza tych z Carythusal. Jak większość mieszkańców Trzech Mórz, uważał ich za próżnych i zniewieściałych: zbyt wiele olejku na brodach, zbyt rozmiłowani z ironii i kosmetykach, zbyt niepohamowani w miłosnych obyczajach. Ale ta opinia zmieniła się po niekończących się godzinach, jakie spędził, czekając na przybycie Geshrunniego. Subtelność i smak, w przypadku innych narodów występujące tylko w najwyższych sferach, tu były właściwe nawet najuboższym i niewolnikom. Zawsze wydawało mu się, że Wysoki Ainon jest narodem libertynów i drobnych krętaczy; nie spodziewał się, iż to uczyniło z nich naród pokrewnych dusz.
Być może właśnie dlatego nie rozpoznał natychmiast niebezpieczeństwa, kiedy Geshrunni powiedział:
- Znam cię.
Geshrunni, ciemnoskóry nawet w świetle lamp, opuścił ręce, dotąd założone na kamizelce z białego jedwabiu i pochylił się ku niemu. Był potężny, miał surową żołnierską twarz, brodę splecioną w warkoczyki przewiązane czymś, co wyglądało na czarny rzemień oraz masywne ramiona, tak mocno opalone, że ledwie można było na nich było zauważyć - choć nie rozpoznać - ainońskie piktogramy, wytatuowane od ramion po nadgarstki.
Achamian spróbował uśmiechnąć się przyjaźnie.
- Ciebie i moje żony - dodał, wychylając kolejną czarę wina. Zaczerpnął powietrza i mlasnął. Geshrunni zawsze był - a przynajmniej tak uważał Achamian - człowiekiem ograniczonym, dla którego koleiny myśli i słowa były nieliczne i głęboko wyżłobione. Wojownicy już tacy są, zwłaszcza ci, którzy są niewolnikami.
Ale to spostrzeżenie nie świadczyło o ograniczeniu. Geshrunni przyglądał się mu przenikliwie; podejrzliwość w jego spojrzeniu mieszała się z cieniem zdziwienia. Z niesmakiem pokręcił głową.
- Powinienem powiedzieć: wiem, kim jesteś.
Wyprostował się w zamyśleniu, tak obcym zachowaniu żołnierza, że Achamiana przeszedł dreszcz strachu. Hałaśliwa gospoda odpłynęła, stała się obrazkiem pełnym cieni i złotych iskierek lamp.
- Więc zapisz to - powiedział Achamian, jakby znudzony - i daj mi, kiedy wytrzeźwieję. - Odwrócił wzrok, jak to mają w zwyczaju znudzeni i stwierdził, że wejście do gospody jest puste.
- Wiem, że nie masz żon.
- Co ty powiesz. I co o tym sądzisz?
Achanian rzucił okiem z siebie; roześmiana dziwka przyklejała właśnie lśniącą srebrną ensolarię do spoconej piersi. Tłuszcza ryknęła:
- Raz!
- Patrz, jest niezła. Smaruje miodem.
Geshrunni nie dał się odwieść od tematu.
- Takim jak ty chyba nawet nie wolno mieć żon.
- Takim, jak ja? Czyli jakim? - Znowu spojrzenie w stronę drzwi.
- Jesteś czarnoksiężnikiem. Uczonym.
Achamian roześmiał się wiedząc, że zdradziła go chwila wahania. Ale miał jeszcze powody, żeby nie rezygnować z udawania. W najgorszym razie mógł zyskać parę chwil. Czas potrzebny do przeżycia.
- Na Ostatniego Proroka - sukinsyna, przyjacielu! - krzyknął, znowu oglądając się na drzwi. - Daję słowo, im więcej czar, tym więcej oskarżeń. Jak mnie nazwałeś wczoraj? Synem kurwy?
Bełkotliwe śmiechy, wrzask:
- Dwa!
Grymas Geshrunniego niewiele powiedział Achamianowi - każda jego mina, zwłaszcza uśmiech, była jakąś wersją grymasu. Jednak ręka, która błyskawicznie chwyciła go za przegub, zdradziła Achamianowi wszystko, co trzeba.
Jestem zgubiony. Wiedzą.
Niewiele słów budziło większe przerażenie niż „oni”, zwłaszcza w Carythusal. „Oni” to Szkarłatne Wieżyce, najpotężniejsza Szkoła w Trzech Morzach, potajemni mistrzowie Wysokiego Ainonu. Geshrunni był kapitanem Javrehów, żołnierzy - niewolników Szkarłatnych Wieżyc - właśnie dlatego Achamian od paru tygodni spełniał wszystkie jego zachcianki. Tak właśnie postępują szpiedzy: uwodzą niewolników konkurencji.
Geshrunni spojrzał mu twardo w oczy, wykręcił jego dłoń wnętrzem do góry.
- Istnieje sposób, by uspokoić moje podejrzenia - powiedział cicho.
- Trzy! - odbiło się echem od glinianych cegieł i zdartego mahoniu.
Achamian skrzywił się, ponieważ chwyt go zabolał i wiedział, o jakim sposobie mówi Geshrunni. Tylko nie to!
- Proszę cię, przyjacielu, jesteś pijany. Jaka Szkoła zaryzykowałaby gniew Szkarłatnych Wieżyc?
Geshrunni wzruszył ramionami.
- Może Mysunsai? Albo Cesarski Saik. Cishaurimowie. Wiele was, przeklętych. Ale gdybym miał wybierać, powiedziałbym: Powiernik. Jesteś Uczonym Powiernikiem.
Chytry niewolnik! Od kiedy wie?
Niewiarygodne słowa były na miejscu, gotowe do działania, w głowie Achamiana - słowa zdolne oślepiać i parzyć. Nie daje mi wyboru. Będzie zamieszanie. Ludzie zaczną krzyczeć, chwytać za miecze, lecz koniec końców tylko zejdą mu z drogi. Bardziej niż jakikolwiek inny lud Trzech Mórz, Ainonowie bali się czarnoksięstwa.
Nie mam wyboru.
Ale Geshrunni już sięgnął pod jego haftowaną kamizelę. Zacisnął palce pod tkaniną. Wyszczerzył zęby jak szakal.
Za późno…
- Wyglądasz - odezwał się Geshrunni ze złowrogim spokojem - jakbyś miał coś do powiedzenia.
Wyjął dłoń wraz z Chorae. Zamrugał i, przerażająco szybko, zerwał złoty łańcuch z szyi. Achamian wyczuł go od pierwszego spotkania, a nawet wykorzystał jego irytujący pomruk do rozpoznania, czym zajmuje się Geshrunni. Teraz Geshrunni wykorzysta go, żeby poznać Achamiana.
- A to co? - spytał Achamian. Przez jego obezwładnioną rękę przebiegł dreszcz zwierzęcego przerażenia.
- Chyba wiesz, Akka. Wiesz dużo lepiej ode mnie.
Chorae. Uczeni nazywali je Błyskotkami. Przerażające rzeczy często obdarza się śmiesznymi nazwami. Ale inni, którzy na wzór Tysiąca Świątyń potępiali czarnoksięstwo, uznając je za świętokradztwo, nazywali je Łzami Boga. Tyle, że żaden bóg nie miał udziału w ich wytwarzaniu. Chorae ocalały ze Starej Północy i były tak cenne, że można było wejść w ich posiadanie tylko poprzez małżeństwo z dziedzicem, morderstwo lub dar całego narodu. Były warte swej ceny: chroniły swych właścicieli przed czarami i niosły śmierć każdemu czarnoksiężnikowi, który miał nieszczęście ich dotknąć.
Geshrunni, bez wysiłku unieruchamiając dłoń Achamiana, ujął Chorae kciukiem i palcem wskazującym. Wyglądało dość zwyczajnie: mała żelazna kulka, mniej więcej wielkości oliwki, lecz otoczona pochyłym pismem Nieludzi. Achamian czuł we wnętrznościach ssanie, tak, jakby Geshrunni trzymał raczej brak przedmiotu niż przedmiot, maleńką czeluść w tkance świata. Serce łomotało mu w uszach. Pomyślał o nożu schowanym pod tuniką.
- Cztery! - Ochrypły śmiech.
Spróbował wyrwać rękę. Na darmo.
- Geshrunni…
- Każdy kapitan Javrehów ma taki - oznajmił Geshrunni, zarazem z namysłem i dumą. - Ale przecież już o tym wiesz.
Przez cały czas robił ze mnie głupca! Jak mogłem tego nie zauważyć?
- Twoi panowie są łaskawi - powiedział Achamian, nie mogąc oderwać spojrzenia od przerażającego przedmiotu nad dłonią.
- Łaskawi? - parsknął Geshrunni. - Szkarłatne Wieżyce nie są łaskawe, lecz bezlitosne. Okrutne dla swoich przeciwników.
Po raz pierwszy Achamian dostrzegł w nim cierpienie, ból w jego żywych oczach. Co się tu dzieje?
- I dla tych, którzy im służą? - zaryzykował.
Nie wiedzą! Tylko Geshrunni…
- Pięć! - odbiło się od niskiego sufitu.
Achamian oblizał wargi.
- Czego chcesz, Geshrunni?
Żołnierz - niewolnik spojrzał na jego drżącą dłoń, po czym opuścił Błyskotkę, jak dziecko, ciekawe co się zdarzy. Samo patrzenie na nią przyprawiało Achamiana o zawrót głowy, wywoływało napływ żółci do ust. Chorae. Łza, zdjęta z policzka samego Boga. Śmierć. Śmierć wszystkim bluźniercom.
- Czego chcesz? - szepnął Achamian.
- A czego chcą wszyscy ludzie, Akka? Prawdy.
Wszystko, co widział Achamian, wszystkie próby, jakie przeszedł, leżało skurczone w tej wąskiej przestrzeni między jego lśniącą ręką i naoliwionym metalem. Błyskotka. Śmierć gotowa do skoku między stwardniałymi palcami niewolnika. Ale Achamian był Uczonym, a dla Uczonych nic, nawet samo życie, nie liczyło się bardziej od Prawdy. Byli jej zazdrosnymi strażnikami i walczyli o władzę nad nią we wszystkich mrocznych grotach Trzech Mórz. Lepiej umrzeć niż oddać prawdę Powierników Szkarłatnym Wieżycom. Ale tu chodziło o coś więcej. Geshrunni był sam - Achamian miał co do tego zupełną pewność. Czarnoksiężnicy widzą innych czarnoksiężników, widzą brud ich zbrodni, a w „Świętym trędowatym” nie gościli żadni czarnoksiężnicy, żadni Szkarłatni Naukowcy, jedynie pijacy zakładający się z dziwkami. Geshrunni przystąpił do tej rozgrywki sam.
Ale co go opętało?
Powiedz mu wszystko, co chce. On i tak wie.
- Jestem Uczonym Powiernikiem - wyszeptał szybko. I dodał: - Szpiegiem.
Niebezpieczne słowa. Ale jaki miał wybór?
Geshrunni przyglądał się mu przez jedną pełną napięcia chwilę, po czym powoli zamknął Chorae w dłoni. Puścił rękę Achamiana. Zapadła dziwna cisza, którą zmącił jedynie brzęk srebrnej ensolarii, padającej na drewno. Ryk śmiechu i ochrypły głos ryknął:
- Przegrałaś, dziwko!
Achanian czuł, że on nie przegrał. Dziś jakoś udało mu się wygrać, i to tak, jak zawsze wygrywają dziwki - nie rozumiejąc. Szpiedzy niewiele różnią się od dziwek. Czarnoksiężnicy jeszcze mniej.
Kiedy Drusas Achamian był dzieckiem, chciał zostać czarnoksiężnikiem, lecz nigdy nie przyszło mu do głowy, że mógłby być szpiegiem. Słowo „szpieg” nie figurowało w słowniku dzieci z rybackich wiosek Nroni. W dzieciństwie Trzy Morza miały tylko dwa wymiary: istniały miejsca bliskie i dalekie, a ludzie byli wielcy lub mali. Słuchał opowieści starych kobiet, kiedy wraz z innymi dziećmi pomagał czyścić ostrygi i bardzo szybko dowiedział się, że on należy do małych, a wielcy mieszkają daleko. Z ust starych kobiet padały tajemnicze nazwy - shriah z Tysiąca Świątyń, nikczemni poganie z Kianu, zdobywcy Scylvendowie, podstępni czarnoksiężnicy ze Szkarłatnych Wieżyc i tak dalej - słowa, które wyznaczały wymiary jego świata, zapełniały je przerażającym majestatem, zmieniały w arenę czynów tragicznych i heroicznych ponad ludzkie wyobrażenie. Zasypiał, czując się bardzo mały.
Można by pomyśleć, że bycie szpiegiem doda wymiaru zwykłemu światu dziecka, lecz stało się dokładnie odwrotnie. Oczywiście dojrzewając Achamian zaczął dostrzegać komplikacje w tym świecie. Dowiedział się, że istnieją sprawy święte i nieświęte, że Bogowie i Zewnętrze posiadają własne wymiary, a nie są jedynie bardzo wielkimi ludźmi i bardzo dalekimi krajami. Dowiedział się także, że istnieje teraźniejszość i starożytność, że „dawno dawno temu” nie jest jak inne miejsce, lecz przypomina raczej dziwnego ducha, który straszy wszędzie.
Ale kiedy jest się szpiegiem, świat nabiera dziwnej jednowymiarowości. Ludzie wielcy, nawet cesarze i królowie, mają zwyczaj stawania się równie przyziemnymi i małostkowymi jak najzwyczajniejsi rybacy. Odległe kraje: Conriya, Wysoki Ainon, Ce Tydonn czy Kian nie wydają się już egzotyczne czy czarujące, lecz brzydkie i surowe jak rybacka wioska Nroni. Rzeczy święte, jak Kieł, Tysiąc Świątyń czy nawet Ostatni Prorok, stają się odmianami nieświętych rzeczy, jak fanimowie, Cishaurimowie czy czarnoksięskie Szkoły, jakby słowami „święty” i „nieświęty” można się było dowolnie wymieniać, niczym miejscami przy stole gier. A teraźniejszość stawała się bardziej tandetną powtórką starożytności.
Jako Uczony i szpieg, Achamian przemierzył Trzy Morza, widział wiele z tych rzeczy, które niegdyś przyprawiały go o przesądny strach, a teraz wiedział, że dziecinne bajki były zawsze lepsze. Odkąd w młodości rozpoznano go jako jednego z Nielicznych i zabrano do Atyersus na naukę w Szkole Uczonych Powierników, zajmował się kształceniem książąt, obrażaniem Wielkich Mistrzów i doprowadzaniem do furii kapłanów shrialu. Teraz widział już z całą pewnością, że wiedza i podróże odbierają światu cudowność, a kiedy odrze się go z tajemnicy, świat raczej marnieje niż rozkwita. Oczywiście świat stał się także o wiele bardziej wyrafinowany niż w czasach dzieciństwa, ale także dużo prostszy. Ludzie wszędzie się pożerali, jakby tytuły „król”, „shriah” i „Wielki Mistrz” były zwyczajnymi maskami, kryjącymi to samo głodne zwierzę. Wydawało się, że światem rządzi tylko zachłanność.
Achamian był dojrzałym czarnoksiężnikiem i szpiegiem; oba te zawody zdążyły go już znużyć. I choć za nic by się do tego nie przyznał, miał złamane serce. Jak by powiedziały stare kobiety z rybackiej wioski, o jeden raz za dużo zarzucił sieć, która o jeden raz za dużo okazała się pusta.
Wstrząśnięty i przejęty obrzydzeniem Achamian zostawił Geshrunniego w „Świętym trędowatym” i mrocznymi uliczkami Robaka pospieszył do domu – jeśli można tak nazwać to miejsce. Robak, rozciągający się od północnych brzegów rzeki Sayut po sławne surmantyjskie Wrota, był labiryntem sypiących się domów, burdeli i zubożałych świątyń. Achamian zawsze uważał tę nazwę za trafną. Robak – wilgotny, pełen krętych zaułków, w rzeczy samej przypominał coś, co żyje pod kamieniem.
Zważywszy swoją misję, Achamian nie miał powodów do obrzydzenia. Wręcz przeciwnie. Po szalonych chwilach z Chorae, Geshrunni zwierzył mu tajemnice – tajemnice o wielkiej mocy. Okazało się, że Geshrunni nie jest szczęśliwym niewolnikiem. Darzył Szkarłatnych Magów nienawiścią tak potężną, że raz ujawniona, budziła niemal przerażenie.
- Nie zaprzyjaźniłem się z tobą dla złota – powiedział kapitan Javrehów. – Po co mi ono? Żeby kupić wolność od moich panów? Szkarłatne Wieżyce nie wypuszczą z łap nic, co ma jakąś wartość. Nie, zaprzyjaźniłem się z tobą, bo wiedziałem, że będziesz użyteczny.
- Użyteczny? Ale do czego?
- Do zemsty. Upokorzysz Szkarłatne Wieżyce.
- Więc wiedziałeś… Od początku wiedziałeś, że nie jestem kupcem. Szyderczy śmiech.
- Oczywiście. Zbyt hojnie rozrzucasz ensolarie. Usiądź z kupcem lub z żebrakiem, a zawsze to żebrak postawi ci kolejkę. Co ze mnie za szpieg?
Achamian spochmurniał, zły na siebie. Lecz choć zaniepokoiła go przenikliwość Geshrunniego, znacznie bardziej przeraziło go, że tak go nie docenił. Geshrunni był wojownikiem i niewolnikiem – czy może istnieć lepszy opis głupoty? Lecz niewolnicy, pomyślał Achamian, mają powody, by ukrywać swoją inteligencję. Mądry niewolnik jest być może cenniejszy, tak jak niewolnicy – uczeni ze starego Imperium Ceneiańskiego. Jednak przebiegły niewolnik to zagrożenie – które należy zlikwidować.
Ta myśl nie pocieszyła go. Skoro tak łatwo zdołał mnie wywieść w pole…
Achamian wyrwał wielką, pilnie strzeżoną tajemnicę Carythusal i Szkarłatnych Wieżyc – być może największą od wielu lat. Nie dokonał tego jednak dzięki swym zdolnościom, choć rzadko podawał je w wątpliwość – lecz przez niekompetencję. W rezultacie poznał dwie tajemnice: jedną, przerażającą, w ogólnym planie Trzech Mórz; drugą, straszną, ważną dla niego.
Nie jestem, zdał sobie sprawę, człowiekiem, którym byłem niegdyś. Historia Geshrunniego była przerażająca chociażby tylko dlatego, że ujawniła, jak doskonale strzegą sekretów Szkarłatne Wieżyce. Szkarłatne Wieżyce, powiedział Geshrunni, toczą wojnę, i to od ponad dziesięciu lat. Achamian początkowo nie docenił wagi tej informacji. W czarnoksięskich szkołach, jak we wszystkich Wielkich Frakcjach, nieustannie toczyły się utarczki ze szpiegami, zabójcami i delegacjami oburzonych posłów. Ale ta wojna, zapewnił Geshrunni, była znacznie ważniejsza niż zwykła utarczka.
- Dziesięć lat temu – powiedział Geshrunni – zamordowano byłego Wielkiego Mistrza Sasheokę.
- Sasheokę? – Achamian nie miał skłonności do zadawania głupich pytań, ale sama myśl, że Wielki Mistrz Szkarłatnych Wieżyc mógł paść ofiarą mordercy, wydawała się obrazoburcza. Jak to w ogóle możliwe? – Zamordowano?
- W wewnętrznym sanktuarium samych Wieżyc. Innymi słowy, wśród najstraszliwszych Opok Trzech Mórz. Uczeni Powiernicy nigdy nie ośmieliliby się na taki czyn, a w dodatku nie mieliby najmniejszej szansy na powodzenie, nawet wziąwszy pod uwagę migotliwość Abstrakcji Gnozy. Kto mógł się odważyć na coś takiego?
- Kto? – spytał, niemal bez tchu.
W mdłym świetle lampy oczy Geshrunniego naprawdę zamigotały.
- Poganie – oznajmił. – Cishaurimowie.
Ta rewelacja jednocześnie zdumiała i uszczęśliwiła Achamiana. Cishaurimowie – jedyna pogańska Szkoła. Zabójstwo Sasheoki znalazło wyjaśnienie.
W Trzech Morzach istniało popularne porzekadło: „Jedynie Nieliczni widzą Nielicznych”. Czarnoksięstwo jest brutalną sztuką. Kto je opanował, może rozpłatać świat niczym nożem. Ale jedynie Nieliczni – czarnoksiężnicy – potrafią dostrzec to okaleczenie i, co więcej, tylko oni dostrzegają krew na rękach krzywdziciela – co nazywane jest znakiem. Tylko Nieliczni potrafią dostrzec swoje zbrodnie i siebie nawzajem. A kiedy się spotykają, rozpoznają się tak nieomylnie, jak zwykły człowiek rozpoznaje beznosego zbója.
Z Cishaurimami było inaczej. Nikt nie rozumiał, dlaczego się tak dzieje, lecz potrafili dokonywać rzeczy wielkich i strasznych, nie zostawiając znaku w świecie i nie nosząc piętna zbrodniarza. Tylko raz Achamian był świadkiem czarów Cishaurimów, kiedy wezwali Psűkhe – pewnej odległej w czasie nocy w dalekim Shimehu. Pokonał zabójców w szafranowych szatach dzięki Gnozie, czarnoksięskiej mocy Starożytnej Północy, ale kiedy skrył się za swoją Opoką, wydawało mu się, że widzi rozbłyski niemej błyskawicy. Nie było grzmotu. Nie było znaku.