Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:57

Mozart. Portret geniusza

Mozart. Portret geniuszaŹródło: "__wlasne
d2x44bl
d2x44bl

Wolfgang Amadeusz Mozart zmarł w roku 1791 w wieku trzydziestu pięciu lat i 6 grudnia został pochowany w grobie dla ubogich. Niezależnie od nagłej choroby, która przyczyniła się do jego przedwczesnej śmierci, często w ostatnim okresie życia popadał w stan rozpaczy. Rosło w nim z wolna poczucie, że jest ciężko doświadczany przez los. Przybywało długów. Rodzina ciągle się przeprowadzała. Nie odniósł sukcesu w Wiedniu, na którym zależało mu chyba bardziej niż na jakimkolwiek innym mieście. Wiedeńskie towarzystwo odwróciło się od niego. Fakt, że życie utraciło dlań wartość, nie pozostawał bez wpływu na szybki postęp śmiertelnej choroby. Najwyraźniej umierał z poczuciem fiaska swojej społecznej egzystencji, a zatem – mówiąc metaforycznie – umierał na utratę sensu życia, na zupełną utratę wiary, że spełni się to, czego w głębi serca najbardziej pragnął. Przestawały bić dwa źródła jego woli życia, z których czerpał poczucie własnej wartości i poczucie sensu: miłość kobiety, której zawierzył, i miłość wiedeńskiej
publiczności do jego muzyki. Oba miały wcześniej życiodajną moc, oba lokowały się na samym szczycie hierarchii jego pragnień. Wiele przemawia za tym, że w ostatnich latach życia coraz wyraźniej czuł, że je utracił. To jego osobista tragedia, ale także tragedia całej ludzkości.

Dziś, gdy samo nazwisko Mozarta często uchodzi za symbol najwspanialszych dzieł muzycznych, jakie zna nasz świat, może się wydać niepojęte, że człowiek o tak magicznej sile twórczej zmarł przedwcześnie – i kto wie, jakie nienarodzone utwory zabrał ze sobą do grobu – gdyż brak życzliwości i miłości ze strony bliźnich pogłębiał jego zwątpienie w wartość i sens własnego życia. Trudno to pojąć zwłaszcza wtedy, gdy interesujemy się raczej dziełem niż osobą, która je stworzyła. Wszelako gdy rozważamy już taką zależność, nie powinniśmy czyjegoś poczucia sensu życia i utraty owego sensu przymierzać do tego, co sami uważamy za życie pełne sensu lub bezsensowne. Trzeba sobie postawić pytanie, co interesujący nas człowiek uważał za spełnienie lub klęskę swojej egzystencji.
Mozart był w pełni świadom swojego nadzwyczajnego daru i dzielił się nim na ile tylko zdołał. Przez znaczną część życia niestrudzenie pracował. Trudno byłoby twierdzić, że nie dostrzegał ponadczasowej wartości wytworów swojego muzycznego kunsztu. Nie był jednak człowiekiem, dla którego przeczucie wpływu, jaki jego dzieło wywrze na późniejsze pokolenia, stanowiłoby pociechę w obliczu braku reakcji już teraz – czego pod koniec życia doznawał szczególnie w Wiedniu, swojej ojczyźnie z wyboru. Na rozgłos u potomnych niezbyt zważał, chodziło mu wyłącznie o sławę wśród współczesnych. To o nią walczył z pełną świadomością własnej wartości. Potrzebował, jak to się często zdarza, potwierdzenia swojej wartości przez innych, zwłaszcza przez wąski krąg znajomych i przyjaciół. Jednak większość osób z tego kręgu na koniec go opuściła. Nie była to wyłącznie ich wina – historia nie jest tak jednoznaczna. Niewątpliwie fakt ten pogłębił jego samotność. Może w końcu po prostu poddał się i pogodził z losem. Jak pisze jeden z
jego biografów:

Odroczony, ale za to potem gwałtowny kres po długich, rzadko przerywanych chorobą i niedyspozycją okresach intensywnej pracy, krótka, jakby pospieszna agonia, szybki zgon po zaledwie dwugodzinnej śpiączce, wszystko to wymagałoby lepszego wyjaśnienia niż to, które nam serwuje medycyna.

Istnieją poza tym przekonujące świadectwa, że Mozarta dręczyły coraz większe wątpliwości w kwestii uczuć, a nawet wierności Constanze, którą przecież nadal kochał. Jej drugi mąż opowiadał później, że zawsze bardziej szanowała talent Mozarta niż osobę . Dostrzegała wielkość jego uzdolnień, choć chyba nie dzięki rozumieniu utworów, lecz raczej z racji ich popularności. Gdy ta przeminęła, a wiedeńska publiczność dworska, wcześniejsi obrońcy i opiekunowie, porzucili go, nieskorego w swojej pracy do kompromisów, na rzecz łatwiejszych muzyków, wówczas i Constanze zapewne przestała wysoko cenić talent męża i jego samego. Zubożenie rodziny pogłębiające się wskutek spadku zainteresowania dla utworów Mozarta mogło też przyczynić się do tego, że wcześniej niezbyt gorące uczucie żony jeszcze bardziej ochłodło. Te dwa aspekty utraty poczucia sensu: utrata popularności i osłabienie uczuć żony nie są zatem pozbawione związku. Były to dwie nierozdzielnie splecione przyczyny poczucia bezsensu, jakie było udziałem Mozarta w
ostatnich latach życia.

d2x44bl

Z drugiej strony odczuwał nienasyconą potrzebę miłości przeżywanej w wyrażającym się fizycznie i uczuciowo związku. Jedną z tajemnic jego życia jest to, że zapewne już od dzieciństwa dręczyło go przekonanie, iż nikt go nie kocha. Wiele znajdziemy w jego muzyce nieustannego błagania o życzliwość: błagania człowieka, który od dzieciństwa nie był do końca pewien, czy w ogóle zasługuje na miłość bliźnich, na których mu zależało, i który może niespecjalnie lubił samego siebie. Słowo „tragedia” brzmi banalnie i zbyt patetycznie, ale można nie bez racji powiedzieć, że tragiczną stroną życia Mozarta było to, iż on, który tak bardzo starał się zaskarbić sobie miłość innych, czuł – u kresu życia jeszcze młody – że już nikt go nie kocha, on sam siebie też nie. Jest to na pewno tego rodzaju poczucie utraty sensu, na które można umrzeć. Mozart był, jak się wydaje, pod koniec swoich dni samotny i zrozpaczony; właściwie wiedział, że wkrótce umrze, co w jego przypadku musiało też oznaczać, że tego chciał i że sporą część
Requiem pisał jako własną pieśń śmierci.
Jak dalece wiarygodny jest nasz obraz Mozarta, zwłaszcza bardzo młodego, pozostaje sprawą otwartą. Jednakże do cech, które czynią go bardziej godnym miłości lub, jeśli kto woli, bardziej ludzkim, należy to, że nie miał heroicznego oblicza, jak na przykład lepiej znane twarze Goethego lub Beethovena, którzy czy to w salonie, czy na ulicy roztaczali aurę ludzi niezwykłych, geniuszów. Mozart w żadnym razie nie miał heroicznego oblicza. Wydatny, mięsisty nos, który jakby skłania się w stronę lekko sterczącego podbródka, traci nieco ze swej masywności, gdy twarz nabiera pełniejszego kształtu. Spojrzenie jest bardzo bystre, żywe, zarazem ironiczne i rozmarzone – u młodego Mozarta w wieku dwudziestu czterech lat (na portrecie rodzinnym pędzla Johanna Nepomuka della Crocego) jeszcze nieco zakłopotane (sheepish, jak powiedzieliby Anglicy), na późniejszych portretach pewne siebie, ale ciągle jeszcze ironiczne i rozmarzone. Wizerunki ukazują pewną cechę Mozarta, która nam umyka, przesłonięta określonym doborem jego
dzieł, jakiego dokonuje gust melomanów. Wymaga ona jednak rozważenia, jeśli chcemy sobie uobecnić Mozarta jako człowieka. To urodzony żartowniś, klaun, który skacze przez stoły i krzesła, fika koziołki i bawi się słowami oraz oczywiście dźwiękami. Nie zrozumiemy Mozarta, jeśli zapomnimy, że jego osobowość ma głęboko skryte zakamarki, które ujawniają się najwyżej w późniejszym „Śmiej się, pajacu” lub u niekochanego i zdradzonego Pietruszki.

Żona Mozarta mówiła po jego śmierci, że „współczuła” „zdradzonemu” Mozartowi. Jest bardzo prawdopodobne, że to ona go „zdradziła” (jeśli w ogóle jest to tutaj odpowiednie słowo) i że on o tym wiedział – równie prawdopodobne jak to, że sam nie zrezygnował z przygodnych związków z innymi kobietami. Dotyczy to jednak późniejszych lat, gdy powoli gasły światła w jego życiu i gdy coraz dobitniej dawało o sobie znać poczucie, że jest niekochanym nieudacznikiem; innymi słowy, zakorzeniona w nim skłonność do depresji ujawniała się pod wpływem zawodowych niepowodzeń i fiaska życia rodzinnego. To wtedy pojawił się rozziew tak bardzo uderzający u Mozarta: pęknięcie między jego obiektywną lub, ściślej, postrzeganą z perspektywy trzeciej osoby („on”) wspaniałą, pełną sensu społeczną egzystencją a jego życiem odczuwanym przez niego samego, czyli z perspektywy „ja”, jako coraz bardziej bezsensowne.
Początkowo przez wiele kolejnych lat było coraz lepiej. Surowa dyscyplina zaprowadzona przez ojca przynosiła owoce. Przeobraziła się w samodyscyplinę, w zdolność do tego, by podczas pracy oczyszczać z osobistych akcentów kłębiące się w młodym człowieku marzenia i tworzyć z nich utwory muzyczne bez utraty spontaniczności i bogactwa pomysłów. Jednakże za wielki pożytek, jaki przyniosła mu ta umiejętność obiektywizowania swoich osobistych fantazji, musiał Mozart zapłacić bardzo wysoką cenę.
Aby zrozumieć jakiegoś człowieka, trzeba znać dominujące pragnienia, o których spełnieniu marzy. Stwierdzenie przezeń, czy jego życie ma sens, zależy od tego, czy i w jakim stopniu potrafi on te pragnienia urzeczywistnić. Pragnienia zaś nie tkwią w nim przed wszelkim doświadczeniem, lecz kształtują się od wczesnego dzieciństwa we współżyciu z innymi ludźmi; w formę determinującą życie utrwalają się stopniowo, wraz z upływem lat, choć niekiedy nagle – w związku z jakimś szczególnie istotnym doświadczeniem. Niewątpliwie ludzie często nie uświadamiają sobie dominujących pragnień, które wpływają na ich decyzje. Podobnie nie tylko od nich zależy, czy i w jakim stopniu pragnienia te się urzeczywistnią, bo przecież są one zawsze zwrócone na innych, na społeczną więź. Prawie wszyscy ludzie mają jakieś pragnienia, które są ukierunkowane w określony sposób i zawierają się w zbiorze rzeczy możliwych do urzeczywistnienia; prawie wszyscy mają też pragnienia głęboko skryte, których po prostu urzeczywistnić się nie da –
przynajmniej przy obecnym stanie wiedzy.

Te ostatnie w pewnym stopniu dostrzegamy u Mozarta; w znacznej mierze są one współodpowiedzialne za tragiczny przebieg jego życia. Na oznaczenie różnych aspektów charakteru tego twórcy istnieją stereotypowe_ termini technici_. Można by więc mówić o maniakalno-depresyjnej strukturze osobowości o własnościach paranoidalnych, przy czym skłonności depresyjne przez pewien czas powstrzymywało powodzenie oparte na zdyscyplinowanej, nastawionej na rzeczywistość umiejętności muzycznych marzeń na jawie. Potem jednak wzięły górę jako dążenia autodestrukcyjne, zwalczające powodzenie zwłaszcza w sferze miłości i funkcjonowania w społeczeństwie. Wydaje się jednak, że szczególne ukonstytuowanie, w jakim odnajdujemy te skłonności u Mozarta, wymagałoby nieco innego języka.
Istotnie, odnosimy wrażenie, jakby Mozart, tak dumny z siebie i ze swoich talentów, w głębi serca siebie nie lubił; łatwo też sobie wyobrazić, że nie uważał się za szczególnie godnego miłości. Fizycznie nie był atrakcyjny. Przy pierwszym spotkaniu jego twarz nie wydawała się zbyt interesująca; ilekroć spojrzał w lustro, marzyła mu się inna. Diabelski krąg takiej sytuacji polega na tym, że twarz i ogólny wygląd fizyczny człowieka nie zadowalają go i budzą w nim zażenowanie, gdyż wyrażają coś z jego poczucia winy, ze skrytej pogardy dla własnej osoby. Jakiekolwiek jednak były powody, w późniejszych latach, gdy pogorszyły się uwarunkowania zewnętrzne, ostrzej wystąpiło u Mozarta poczucie, że nie jest kochany. Było ono związane z odpowiednio silną, niespełnioną potrzebą miłości ze strony różnych osób – żony, innych kobiet, innych ludzi, to znaczy z potrzebą bycia kochanym jako mężczyzna i jako muzyk. Jego niezwykła umiejętność marzenia za pomocą dźwięków służyła tej skrytej prośbie o miłość i życzliwość.

d2x44bl
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2x44bl