Rzetelna edukacja seksualna powinna prowadzić do obniżenia liczby niechcianych ciąż i aborcji. W Polsce to nie przejdzie - Kościół i prawica zrobiły z tej edukacji potwora. A potworów się nie oswaja. Im ucina się łby.
Koniec sierpnia. W rozmowie z Polską Agencją Prasową biskup Marek Mendyk, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski, mówi o "przerażających, wręcz niewyobrażalnych skutkach" prowadzenia edukacji seksualnej na Zachodzie.
Jak dodaje, "przykład rodziców, którzy uciekają z niektórych krajów Europy z powodu seksualizacji dzieci i młodzieży, jest dzisiaj przestrogą dla nas w Polsce".
To kolejna głośna wypowiedź biskupa. Kilkanaście dni wcześniej apelował do rodziców o "czujność i roztropność" w kontekście zajęć dodatkowych, które mają być prowadzone w niektórych placówkach.
Bp Mendyk zasugerował wtedy, by rodzice składali specjalne oświadczenia "w celu uzyskania pewności, że dzieci nie wezmą udziału w zajęciach, podczas których będą im przekazywane treści niezgodne z wyznawanym systemem wartości oraz wykraczające poza podstawę programową obowiązującą na danym etapie kształcenia".
Na stronach Konferencji Episkopatu Polski pojawił się też wzór dokumentu, który opiekun mógł wydrukować i podpisać.
O jakie zajęcia dodatkowe chodziło? Oczywiście o edukację seksualną czy antydyskryminacyjną, a nie dodatkową matematykę.
I gdy wydawało się, że to koniec, w ostatnich dniach do narracji Komisji Wychowania Katolickiego dołączył głos ekspertki Ministerstwa Edukacji Narodowej.
"Ludzie, którzy podejmują współżycie z tymi środkami [antykoncepcyjnymi – przyp. red.], częściej zachodzą w ciążę i częściej decydują się na pozbawienie życia dziecka niż ci, którzy na taką edukację nie byli narażeni" – przekonywała w rozmowie z "Do Rzeczy" Urszula Dudziak.
Koordynatorką zespołu ekspertów ds. podstawy programowej wychowania do życia w rodzinie została w 2016 roku. Zespół działa z ramienia MEN.
Na marginesie: sama Urszula Dudziak jest doktorem habilitowanym nauk teologicznych w specjalności teologia pastoralna, a także doktorem nauk humanistycznych w zakresie psychologii. Oba tytuły uzyskała na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim Jana Pawła II w Lublinie, którego jest profesorem.
Można przymknąć oko na te słowa – a także na inne wypowiedzi, które padają z ust polityków, duchownych czy "ekspertów". Można machnąć ręką i stwierdzić, że to przecież poglądy jedynie części społeczeństwa.
Problem w tym, że to te poglądy będą kształtować – i już kształtują – politykę rządzących, która dotyka wszystkich. Warto wiedzieć, ile jest w nich prawdy.
Z czym walczy Kościół
O to, na jakie czynniki może wpływać systemowo prowadzona edukacja seksualna, pytam Aleksandrę Dulas, prezeskę łódzkiej Fundacji Nowoczesnej Edukacji SPUNK, która od 10 lat działa m.in. w obszarze edukacji seksualnej.
Ekspertka jednym tchem wymienia takie wskaźniki jak liczba aborcji, nastoletnich ciąż, liczba zakażeń wirusem HIV czy chorobami przenoszonymi drogą płciową, wiek inicjacji seksualnej czy przemoc (o tym za chwilę).
Systemowo i rzetelnie prowadzona edukacja seksualna powinna prowadzić do obniżenia liczby zabiegów przerywania ciąży, zakażeń chorobowych. Powinna również zmniejszać prawdopodobieństwo narażenia na przemoc, a także skutkować podwyższeniem wieku inicjacji seksualnej (bądź nie dopuścić do jego gwałtownego obniżania się).
Problem w tym, że to "mniej" niekoniecznie musi być widoczne w statystykach. Przykład? Liczba zakażeń wirusem HIV. Oficjalne dane uwzględniają tylko te zakażenia, które wykryto.
Na Zachodzie ludzie częściej badają się w kierunku HIV, więc siłą rzeczy "pompują" statystyki – odnotowuje się więcej zakażeń, bo jest większa szansa na ich wykrycie.
Pod tym względem Polska znajduje się w ogonie UE – mamy bardzo niską liczbę osób, które kiedykolwiek wykonały badania pod kątem wirusa.
- To niespełna 10 procent, a średnia europejska jest w granicach 80-90 procent – mówi cytowana przez portal tvn24.pl Agata Kwiatkowska z Fundacji Edukacji Społecznej.
Analogiczna sytuacja dotyczy liczby zakażeń chorobami przenoszonymi drogą płciową (wiemy tylko o tych, które stwierdzono) czy liczby nastoletnich ciąż.
- Do statystyk nie trafią młode dziewczyny, które zdecydują się na aborcję albo zostaną do niej nakłonione przez rodzinę – zaznacza Aleksandra Dulas.
Mówi się też o tym, że systemowa edukacja seksualna wpływa na wskaźniki związane z przemocą, także tą na tle seksualnym.
Znów: niekoniecznie zmniejsza ich liczbę, bo wraz ze wzrostem świadomości i wiedzy kobiety są gotowe częściej zgłaszać i nagłaśniać nadużycia takie jak molestowanie czy mobbing.
– W Szwecji zdjęcie prezerwatywy podczas stosunku, jeżeli do takiej sytuacji dojdzie bez zgody i wiedzy kobiety, będzie traktowane jako gwałt. U nas świadomość tego, że istnieje taka forma wykorzystania, jest dużo mniejsza – dodaje prezeska Fundacji.
Antykoncepcja prowadzi do aborcji? Jest dokładnie odwrotnie
Żeby nie być gołosłownym, warto spojrzeć na twarde dane.
W 2016 roku brytyjski tygodnik medyczny "The Lancet" opublikował wyniki badań prowadzonych przez Światową Organizację Zdrowia. WHO badała, jak zmieniła się liczba wykonywanych aborcji w latach 2010-2014 w porównaniu do lat 1990-1994.
Jeden z głównych wniosków raportu wydaje się zamykać tę dyskusję.
WHO opisuje bowiem, że w latach 1990-2010 Europa Wschodnia zanotowała największy ze wszystkich regionów świata spadek liczby aborcji na 1000 kobiet. Liczba zabiegów zmniejszyła się aż o 46 – z 88 do 42 – na tysiąc kobiet.
Jak do tego doszło? Niezwykle ciekawy jest inny wskaźnik, który dotyczy odsetka kobiet używających antykoncepcji nowoczesnej (m.in. implantów, pigułek, prezerwatyw). Europa Wschodnia zanotowała w tym samym okresie jego najwyższy na świecie wzrost – aż o 21 punktów procentowych, z 35 do 57 proc.
Mało? W Europie Północnej, gdzie stosowanie nowoczesnej antykoncepcji deklaruje aż 74 proc. kobiet (to jeden z najwyższych wskaźników na świecie), liczba aborcji na 1000 kobiet wynosi zaledwie 18 – to jeden z najniższych wyników.
I jeszcze jedno. Z badań WHO wynika, że w krajach, gdzie aborcja jest dozwolona na życzenie, wykonuje się mniej zabiegów niż tam gdzie jest zakazana lub dozwolona tylko wtedy, gdy zagrożone jest życie matki (34 zabiegi na 1000 kobiet kontra 37).
Za przykład może służyć Rumunia, w której w wyniku liberalizacji ustawy aborcyjnej liczba zabiegów spadła z 992 tys. w 1989 roku do 71 tys. w 2015 roku. Jednocześnie w tym okresie wzrósł odsetek osób używających antykoncepcji – o 9 punktów procentowych.
A jak to wygląda w Polsce?
W 1997 roku – ostatnim, w którym ciążę można było usunąć z przyczyn społecznych, czyli np. trudnej sytuacji życiowej – wykonano 3173 legalne aborcje.
Od tego czasu zgodnie z prawem ciążę można przerwać w trzech przypadkach: gdy stanowi ona zagrożenie dla życia lub zdrowia kobiety, gdy są przesłanki medyczne wskazujące na duże prawdopodobieństwo ciężkiego i nieodwracalnego upośledzenia płodu albo nieuleczalnej choroby zagrażającej jego życiu, a także gdy zachodzi uzasadnione podejrzenie, że ciąża powstała w wyniku czynu zabronionego.
Rocznie legalnych zabiegów w Polsce wykonuje się około tysiąca. Nie miejmy jednak złudzeń - to tylko promil, który znajduje ujęcie w oficjalnych statystykach.
W badaniu CBOS "Doświadczenia aborcyjne Polek" z 2013 roku przerwanie ciąży co najmniej raz w życiu deklarowała co trzecia kobieta w wieku produkcyjnym (tych w Polsce jest nieco ponad 9 milionów).
Organizacje kobiece w swoich raportach podają, że rocznie w Polsce dokonuje się nawet 200 tys. nielegalnych aborcji, działacze pro-life mówią o 7-13 tys.
Obie strony opierają się jednak na danych szacunkowych czy porównaniach z krajami o podobnej liczbie ludności jak Polska, w których aborcja jest legalna "na życzenie". Jedno jest pewne: podziemie aborcyjne istnieje, podobnie jak tzw. turystyka aborcyjna. Na łamach Wirtualnej Polski pisała o niej m.in. dziennikarka Magda Mieśnik, która pojechała na Słowację żeby zobaczyć, jak to wygląda
Z wcześniej przytoczonych danych jasno wynika, że im więcej kobiet stosuje nowoczesną antykoncepcję, tym mniejszy jest problem niechcianych ciąż.
Niestety, najnowsze informacje nie są zbyt optymistyczne dla Polski.
W lutym br. w dorocznym raporcie "Contraception Atlas" Europejskiego Forum Parlamentarnego zostaliśmy uznani za najgorszy kraj w Europie pod względem dostępności do antykoncepcji.
Na taki wynik wpłynęły m.in. brak odpowiedniej edukacji w dziedzinie ludzkiej seksualności, brak dostępu do poradni ginekologiczno-położniczych (niemal połowa kobiet z polskich gmin takiego dostępu nie ma) czy ograniczenie dostępu do antykoncepcji awaryjnej.
Nastoletnie ciąże. Polska w tyle, ale już nie tak bardzo
Stosowanie i dostęp do antykoncepcji są ważne jeszcze z jednego powodu.
W Polsce w 2018 roku urodziło się 39 dzieci, których matki ukończyły 14. rok życia. Kolejne 159 dzieci urodziny dziewczynki, które skończyły 15 lat – wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego.
Jeszcze w 2008 roku te liczby były ponad 2 razy większe, więc nastąpiła w tej kwestii znaczna poprawa. Czyżby to dlatego, że nastolatki wybierają wstrzemięźliwość seksualną?
Nie. Z raportu HBSC (Health Behaviour in School-aged Children), który przygotowuje ONZ, a którego polską wersję opracował Instytut Matki i Dziecka, wynika, że w 1990 roku inicjację seksualną miało za sobą 17,7 proc. chłopców w wieku 15-16 lat i zaledwie 5,5 proc. ich rówieśniczek.
W 2010 roku było to 20 proc. chłopców i 13,7 proc. dziewcząt, a w 2014 roku pierwszy kontakt seksualny miało za sobą już 18 proc. ankietowanych 15-letnich Polek i 16 proc. 15-latków.
Jak wypadamy na tle innych krajów? W Europie w wieku 15 lat inicjację ma za sobą średnio 17 proc. dziewcząt i 21 proc. chłopców. Na tle rówieśników "z Zachodu" nasze nastolatki zdają się być całkiem grzeczne – pierwszy raz ma za sobą np. 25 proc. 15-letnich Dunek czy 24 proc. Czeszek.
Tyle że szybki rzut oka na stronę Europejskiego Urzędu Statystycznego pozwala stwierdzić, że podczas gdy w 2017 roku w Polsce 15-latki urodziły 168 dzieci, w Czechach takich urodzeń było 69, a w Danii… trzy. Jak to możliwe? Odpowiedzi należy szukać we wspomnianym już badaniu HBSC.
Jednym z pytań zadanych nastolatkom brzmiało: czy podczas ostatniego stosunku używały prezerwatyw (jedynego środka antykoncepcyjnego, który chroni nie tylko przed niechcianą ciążą, ale też przed chorobami przenoszonymi drogą płciową).
Twierdząco odpowiedziało na nie 66 proc. Czeszek i 74 proc. Czechów, 57 proc. Dunek i 60 proc. Duńczyków oraz 24 proc. Polek i 28 proc. Polaków (dane dotyczą nastolatków w wieku 15 lat).
To tylko wybrane przykłady, ale prawidłowość jest wyraźna: im większy odsetek nastolatków z danego kraju stosuje antykoncepcję, tym liczba nastoletnich ciąż jest mniejsza.
Oczywiście europejskie kraje również różnią się od siebie pod względem tych wskaźników, ale nawet Łotwa czy Wielka Brytania, gdzie w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców matki do 17. roku życia rodzą odpowiednio 9,1 i 8,1 dziecka, zostają daleko w tyle za Bułgarią i Rumunią (45,3 i 46,6 takich urodzeń).
Wszystkim wyżej wymienionym krajom daleko jest do Danii, Holandii czy Finlandii, gdzie nieletnie matki rodzą mniej niż dwoje dzieci (w przeliczeniu na 100 tys. mieszkańców).
Europa Wschodnia nadal w tyle
Analiza danych pokazuje, że kraje, w których notujemy najniższy wskaźnik aborcji, najwyższy wskaźnik kobiet korzystających z nowoczesnej antykoncepcji czy najniższy wskaźnik nastoletnich ciąż mają wspólny mianownik. Jest to właśnie podejście do przekazywania wiedzy, a także długa historia prowadzenia zajęć z dziedziny edukacji seksualnej.
W dokumencie "Standardy edukacji seksualnej w Europie" autorstwa WHO czytamy, że historia edukacji seksualnej w europejskich szkołach ma ponad pół wieku.
W Szwecji obowiązkowym przedmiotem szkolnym stała się już w 1955 roku, do niemieckich szkół trafiła 13 lat później. Dalej poszło już szybko: w latach 70. do tej grupy dołączyła Austria, Holandia i Szwajcaria, pod koniec XX wieku Francja i Wielka Brytania, a potem reszta krajów Europy Zachodniej i Południowej. Nawet w katolickiej Irlandii edukacja seksualna stała się przedmiotem obowiązkowym w podstawówkach i szkołach średnich już w 2003 roku.
Ale nie wszędzie tak było.
"W krajach Europy Środkowej i Wschodniej wprowadzanie edukacji seksualnej, w formie, w jakiej jest ona rozumiana i praktykowana w większości krajów, rozpoczęło się 20-30 lat później niż w krajach Europy Zachodniej. Tylko w niektórych państwach, przede wszystkim w Republice Czeskiej i Estonii wprowadzono edukację seksualną w nowym stylu, różnym od przygotowania do życia w rodzinie. W wielu innych krajach Środkowej i Wschodniej Europy rozwój edukacji seksualnej uległ spowolnieniu spowodowanemu konserwatyzmem pojawiającym się w różnych sferach życia publicznego, w tym politycznego, kulturalnego i religijnego" – konkludują autorzy raportu.
Za przykład może służyć Rumunia, która wg raportu organizacji Save the Children ma najwyższy w Europie wskaźnik nieletnich matek.
"Jest również krajem z większą ilością przedwczesnych urodzeń, wyższą umieralnością dzieci i matek, a także ze zwiększonym prawdopodobieństwem rezygnacji młodych kobiet ze szkoły. Jedna z pięciu matek nie otrzymuje opieki okołoporodowej" – opisywały we wrześniu ubiegłego roku "Wysokie Obcasy". A przecież było jeszcze gorzej, o czym pisałam wcześniej.
Gazeta cytowała wtedy wypowiedź rumuńskiej aktywistki Iriny Ilisei, która alarmowała:
"W Rumunii edukacja seksualna praktycznie nie istnieje. Prowadzono kampanię za jej wprowadzeniem, ale nadal nie jest obowiązkowa i wiele szkół jej nie zapewnia".
Wiele to mało powiedziane.
Organizacja YouAct, czyli europejska sieć młodzieży na rzecz praw seksualnych i reprodukcyjnych, donosi, że w latach 2014-2015 na zajęcia "edukacji zdrowotnej" uczęszczało zaledwie 6 proc. rumuńskich uczniów.
W kraju wyraźny jest za to głos kościoła prawosławnego, który edukację seksualną ocenia jako demoralizację dzieci i młodzieży.
Brzmi znajomo?
Nagość to nie tabu
Oczywiście nie chodzi o to, żeby edukacja seksualna była prowadzona tak samo w każdym kraju (bez uwzględnienia kontekstu kulturowego) i bez względu na wiek.
Inaczej o seksie rozmawia się na Bałkanach, inaczej w Polsce, a jeszcze w inny sposób np. w Holandii.
– Tam nagość nikogo nie szokuje i nie dziwi. Kiedy na zajęciach rozmawia się o częściach ciała, dzieci czy nastolatki nie dostają schematycznych rysunków, a realne zdjęcia – opowiada Aleksandra Dulas.
Chodzi jednak o to, by programy w danych krajach nieco usystematyzować. W tym celu stworzono zdemonizowane w Polsce standardy WHO, które zawierają wytyczne i propozycje zagadnień, które w danym wieku można poruszać z dziećmi (np. zmiany w ciele, rozpoznanie "złego" dotyku), a także opisy zachowań czy kolejnych etapów rozwoju.
Twórcy dokumentu wielokrotnie podkreślają też, że niezwykle ważne jest dostosowanie edukacji do wieku i stopnia rozwoju dziecka. Przykładowo, jeśli czterolatek zapyta, skąd się biorą dzieci, nie trzeba mu opowiadać o kolejnych etapach zapłodnienia czy zagłębiać się w meandry stosunku. Odpowiedź "z brzuszka mamy" jest zazwyczaj wystarczająca i dostosowana do wieku, a wraz z nowymi pytaniami, które pojawią się na kolejnych etapach rozwoju, można ją przecież po prostu poszerzyć.
Wiele osób zapomina też, że termin "edukacja seksualna" nie jest tożsamy z nauką o seksie – to nauka o całokształcie naszego funkcjonowania w kontekście biologii, psychiki, zdrowia, funkcjonowania w społeczeństwie.
- Każdy człowiek jest seksualny od momentu, gdy powstaje jego płeć chromosomalna, czyli gdy plemnik wnika do komórki jajowej. A elementem rozwoju płciowego jest to, że rozwija się ciało, a równocześnie rozwijają się związane z nim stany i zachowania. W związku z tym, jeżeli dziecko przychodzi na świat i już jest seksualne, to będzie też przejawiało seksualne zachowania - mówiła mi prof. dr hab. Maria Beisert.
Profesor to psycholożka, seksuolożka, a także wiceprezeska Zarządu Głównego Polskiego Towarzystwa Seksuologicznego oraz Kierowniczka Zakładu Seksuologii Klinicznej i Społecznej Instytutu Psychologii UAM w Poznaniu.
Prezeska Fundacji Nowoczesnej Edukacji SPUNK zaznacza jednak, że nawet za granicą edukacja seksualna nie jest wszędzie osobnym przedmiotem.
– Te treści bywają wplatane też w inne przedmioty. Ale nie na takiej zasadzie, że widnieją w programie i nic się z nimi nie robi, tylko jest obowiązek realizowania konkretnych treści: o dojrzewaniu, o zgodzie na jakikolwiek kontakt fizyczny, o zdrowiu, miesiączce czy orientacjach seksualnych – mówi Aleksandra Dulas.
I dodaje: - W Polsce nie buduje się pozytywnego obrazu seksualności, rozmawiamy o niej głównie w kontekście szeregu zagrożeń: ciąży, chorób, złych związków. Nie mówi się o tym, że seksualność jest ważnym elementem naszego życia, że to element bliskości, że może być częścią fajnych relacji.
Próbowałam się skontaktować z bp Mendykiem, żeby dopytać go o jego słowa dotyczące edukacji seksualnej. Niestety, przewodniczący Komisji Wychowania Katolickiego Konferencji Episkopatu Polski nie odpisał na wiadomości.
Na rozmowę czasu nie znalazł też Koordynator Biura Programowania Katechezy, ks. Piotr Tomasik.
Za jego radą skontaktowałam się z Sekretarzem Komisji Wychowania Katolickiego ks. Markiem Korgulem.
Ks. Korgul poprosił o przesłanie pytań drogą mailową. Zapytałam go zarówno o słowa bpa Mendyka, jak i to, jak Komisja rozumie terminy "seksualizacja" i gender". W rozmowie chciałam też poruszyć temat "uczenia dzieci masturbacji".
Niestety, odpowiedzi na moje pytania już nie otrzymałam.