Nigdy nie byłem w Kaliszu, rodzinnym mieście mojej byłej żony, w którym rozgrywa się główna akcja Życia codziennego i artystycznego, ale Towarzystwo Miłośników Ziemi Kaliskiej wzięło mnie za kaliszanina i poprosiło o coś do antologii.
Napisałem im więc wiersz o „rodzinnym mieście w którym nigdy nie byłem” i w którym ani śladu „po starszych braciach w Piśmie i w Bogu/ po sąsiadach w statutach i prawach”. Poprosili o przypisy, bo wiersz wydawał im się trudny do zrozumienia. Podjechałem do biblioteki publicznej w pobliskim Arlingtonie sprawdzić pewne szczegóły, ale w żadnej encyklopedii nie było Kalisza. — Proszę szukać pod Statute of Kalisz — poradziła mi bibliotekarka (wcale nie Żydówka) i znalazłem tam wszystko, co trzeba, bo tu, w Wirginii nad Potomakiem, Statut Kaliski jest lepiej znany niż Kaliszu nad Prosną.
Żydzi w historii Polski pojawiają się na specjalnych konferencjach naukowych (finansowanych głównie przez Żydów), w specjalnych publikacjach (adresowanych do Żydów) i w uroczystych przemówieniach (na eksport, dla Żydów), ale nie ma ich ani u Bolesława Pobożnego, który Statut Kaliski wprowadził, ani u Kazimierza Wielkiego, który go ratyfikował, ani w rozdziałach o zakładaniu, rozwoju i upadku miast, ani na wiślanym szlaku zbożowym do Gdańska, z którego czerpała siły gospodarka I Rzeczypospolitej (III Rzeczpospolita bez Żydów nie radzi sobie z tłustymi zbiorami zboża jak Egipt bez Józefa).
„Przez wieki korzystaliśmy z wkładu Żydów, którzy żyli w Polsce, wzbogacali naszą gospodarkę, naszą kulturę i nasze życie społeczne” — przyznaje polski minister w liście do Światowego Kongresu Żydów, ale nie polska historia. Do elementów napływowych zasłużonych dla gospodarki kraju zalicza się Niemców, Holendrów, Francuzów, nawet Szkotów, tylko nie Żydów. W oświadczeniach na eksport Żydzi wzbogacali Polskę, lecz w wypowiedziach na użytek wewnętrzny wzbogacali tylko siebie, jej kosztem. Zubożali ją, wręcz okradali. Nawet ich działalność kulturalną uważano za szkodliwą, jeśli nie wręcz groźną.
O największej klęsce, jaka spotkała Żydów w Polsce i była największą klęską kultury, historia Polski wspomina na marginesie i od niechcenia (za moich szkolnych lat wcale nie wspominała). Pełno ich za to w prywatnych relacjach, w których występują nie jako ofiary, lecz oskarżeni. Przede wszystkim o aktywność gospodarczą — za którą innych się chwali. Nie tylko nie mają zasług, lecz przeciwnie, wszystkiemu są winni. W historii ich wcale nie ma, a w paszkwilach — tak ustnych jak i pisemnych — są wszechobecni. Nie ma ich i są — równocześnie.
Są obsesją, której skutki bywają katastrofalne i tylko na tym polega ich „wina”. W krytycznych latach trzydziestych zamiast gotować się do obrony przed wrogiem rzeczywistym, koncentrowano uwagę na „obronie” przed Żydami. Radzono, co z nami — bo od 1936 i ja byłem na tym świecie — zrobić. Może wysłać nas na Madagaskar? Ten polsko–francuski projekt podobał się początkowo także Hitlerowi, bo zabójczy klimat i ludzie tam padali jak muchy. Projekt miał wszelkie szanse, bo gdzie indziej odmawiano Żydom wiz. Żeby skłonić nas do wyjazdu, proponowano, żeby za przykładem hitlerowskiej Rzeszy zabronić uboju rytualnego, odebrać nam handel, pozbawić nas obywatelstwa.
Jeszcze w 1939 zgłoszono projekt ustawy, która miała zakazać nam zmianę nazwisk — nawet przechrztom, jeśli 11 listopada 1918 byli zapisani „jako wyznający religię mojżeszową”. Też za przykładem Hitlera, który znakował Żydów, wpisując każdemu do dowodu osobistego dodatkowe imię: Israel lub Sara.
Wiktor Tomir Drymmer, ówczesny dyrektor Departamentu Konsularnego MSZ i główny autor projektu „Madagaskar”, wyjaśnia w swoim wspomnieniu pt. „Zagadnienie żydowskie w Polsce w latach 1935–39”, że trzeba było coś z Żydami zrobić, bo „przeludniali” Polskę (po Rosji najrzadziej zaludniowy kraj w Europie), bo przez nich za dużo było „zbędnych ludzi”, bo „wyobcowali się”, bo „odróżniali się od otoczenia (…) obcą dla ucha, smętną muzyką i pieśniami, obcą w smaku i zapachu kuchnią, złą mową polską, pobudzającą do żartów i kpin”, bo „byli do końca swego istnienia niezrozumiałą dla większości Polaków egzotyką”, bo „cechą żydowską, która drażniła Polaków, była ich tendencja do wyłączności i zatrzymywania opanowanych przez siebie gałęzi handlu, rzemiosła i pośrednictwa”, bo „bez pośrednictwa, które było w stu procentach w rękach Żydów, żaden producent, duży czy drobny, nie mógł zbyć swych płodów rolnych” (zupełnie jak dziś). Dyrektor Drymmer, jako „specjalista” od spraw żydowskich, twierdzi, że „w Polsce Żydzi przyjęli
zgoła inną taktykę aniżeli w Niemczech i Rosji” (tam się przeważnie asymilowali, a w Polsce przeważnie nie — HG).
Ostatnim zarzutem, jaki dyrektor Drymmer postawił nam, polskim Żydom, była nierówność społeczna w warszawskim getcie: dziesięć tysięcy bogatych na setki tysięcy głodujących, bo „jak widać, wojna i okupacja niczego nie nauczyły «górnej» warstwy”. Dyrektora Drymmera, który we wrześniu 1939 umknął mostem zaleszczyckim z górną (bez cudzysłowu) warstwą, która miała do dyspozycji państwowe samochody i państwową benzynę, raził „ordynarny egoizm specjalnej grupy ludzkiej” zamkniętej w warszawskim getcie. A głosił te swoje poglądy w pamiętnym roku 1968 (!) w paryskich „Zeszytach Historycznych” (nr 13/1968). Moją ripostę („Madagaskar czyli sposób myślenia”) redaktor Giedroyc odrzucił, twierdząc, że nie rozumiem ówczesnych stosunków.
Drymmer — niegdyś legionista i piłsudczyk — nie wspomniał w swoim wspomnieniu, że to on w 1936 (a więc wkrótce po śmierci Marszałka) zainicjował ustawę, której celem było — jak wyjaśnił w maju 1938 na konferencji konsulów w Berlinie — „podniesienie godności obywatela polskiego przez wykluczenie wszystkich tych, którzy nie są godni (…), a zwłaszcza Żydów, jako elementu destrukcyjnego”.
Na skutek tej ustawy tysiące deportowanych z Niemiec polskich Żydów trzymano w listopadzie 1938 na ziemi niczyjej pod gołym niebem aż zdesperowany młody człowiek, którego rodzice tam się znajdowali, strzelił w Paryżu do hitlerowskiego dyplomaty, a hitlerowcy urządzili za to „Noc Kryształową” Żydom w całej Rzeszy. W sześćdziesiąt lat po tej uwerturze do Holokaustu, w Warszawie wydano całą księgę wspomnień Drymmera pod znamiennym tytułem W służbie Polsce („Gryf” i Instytut Historii PAN, 1998).
Co ciekawsze, jego argumenty niemal dosłownie powtórzył Mieczysław Pszon — niegdyś endek — w swoim wspomnieniu na temat tejże „specjalnie trudnej kwestii żydowskiej” („Jasne wybory i ciemne racje”, „Tygodnik Powszechny” 43/1995). Pisze on, że walka w Polsce międzywojennej między koncepcją państwa narodowego i państwa narodowościowego „skończyła się zwycięstwem koncepcji narodowej (…), bowiem państwo narodowościowe, czyli w konsekwencji federalne, rozleciałoby się, między innymi dlatego, że jednym z najbardziej d e s t r u k c y j n y c h (podkr. HG) elementów — poza mniejszościami terytorialnymi — byli Żydzi”. Zwłaszcza na kresach „to był całkiem obcy element, inny naród, coś zupełnie innego” — stwierdza kategorycznie Pszon (wbrew naocznym świadkom, jak Mickiewicz, Orzeszkowa, Vincenz, Miłosz, i takiemu dowodowi rzeczowemu, jak Bruno Schulz, jeden z filarów polskiej prozy).
Jeszcze raz określa on Żydów jako „dziesięć procent ludności całkowicie obcej — obcej nie tylko językowo, ale i obyczajem, wiarą czy strojem”, by dodać, że „te dziesięć procent ludzi odgrywało nieporównanie wielką rolę”, zwłaszcza „w niektórych działach gospodarki, gdzie pewne sektory były w stu procentach prowadzone przez Żydów (…), głównie handel i pośrednictwo (np. handel zbożem)”. Z jednej strony (w przeciwieństwie do Kazimierza Wielkiego) traktuje on żydowski handel jako zjawisko negatywne, a z drugiej narzeka, że „minimalny procent Żydów zajmował się produkcją”. Czyżby endecja wolała, żeby prowadzili produkcję? A jeśli tak nieznośne (żeby nie powiedzieć „destrukcyjne”) były ich obyczaje, strój, język i wiara, to dlaczego jeszcze większą histerię wywoływali, kiedy mówili, ubierali się i zachowywali jak Polacy? A największą, kiedy przyjmowali polskie imię, nazwisko i wiarę? Na takie pytania nie znajdzie się odpowiedzi ani u Pszona, ani u żadnego innego endeka.
Skarży się on równocześnie na to, że „próby asymilacji polskich Żydów skończyły się fiaskiem” i na to, że w Krakowie „na 800 adwokatów było tylko 60 Polaków” i że „podobnie było z lekarzami”. Na ewentualne pytanie, komu szkodzili ci całkiem przecież zasymilowani adwokaci i lekarze, odpowiada porównaniem: „Co szkodziło Murzynom w RPA przed zniesieniem apartheidu, że wszyscy adwokaci byli biali? A jednak coś szkodziło…” Zatem nie o asymilację chodziło, tylko o rasę. I w dodatku jest to rasizm bardziej irracjonalny od południowo–afrykańskiego, bo oparty na przeświadczeniu, że Żydzi byli rasą dominującą, a Polacy dyskryminowaną. „Chłopak ze wsi, z największym trudem przebijający się przez studia prawnicze (…) napotykał tu na zwarty mur” — argumentuje Pszon, nie wspominając o nieobecności Żydów wśród (administracyjnie nominowanych) sędziów i prokuratorów, ani o tym, że i żydowscy adwokaci (których z tegoż powodu naprawdę było za dużo) napotykali na „mur” konkurencji.
Fakt, że istnieje konkurencja pomiędzy Żydami z reguły przekraczał endecką wyobraźnię. Praktyka lekarska lub adwokacka była niemal jedynym ujściem dla kształcących się, zasymilowanych Żydów, których nie dopuszczano do administracji państwowej, wojska, policji. Pod koniec antysemickich lat trzydziestych zamykano przed nimi także medycynę i prawo. Stopień cywilizacji na wsi rzeczywiście przypominał Afrykę, ale to nie „chłopak ze wsi” był Murzynem, tylko Żyd.
Pszon pisze, że „nieżyczliwe Polsce lobby żydowskie (…) wymusiło w Traktacie Wersalskim narzucenie Polsce traktatu mniejszościowego”, który „naruszał naszą suwerenność” (Hitler uważał cały Traktat Wersalski za spisek żydowski przeciwko Niemcom). Wilsonowski Traktat w Sprawie Ochrony Mniejszości został „narzucony” nie tylko Polsce, lecz wszystkim nowo wykreowanym państwom, którym powierzono wieloetniczne terytoria. Miał on zapewnić mniejszościom „zupełną i całkowitą ochronę życia i wolności”, o co rzeczywiście zabiegali przedstawiciele amerykańskich organizacji żydowskich na wieść o pogromach, w których brało udział polskie wojsko: 21–23 XI 1918 we Lwowie (150 zabitych, 50 domów spalonych, przeszło 500 zrabowanych sklepów), zimą 1919 w miastach rzeszowszczyzny, 22 IV 1919 w Warszawie, 5 V 1919 w Pińsku, 27 V 1919 w Częstochowie.
Żydzi nie byli w stanie niczego w Wersalu „wymusić”, ale nawet gdyby tak było, to ochrona podstawowych praw człowieka powinna chyba cieszyć praworządnego obywatela, a nie martwić. Zawarty w 1975 Układ Helsiński, który bronił analogicznych praw, został naprawdę wymuszony na Moskwie i jej satelitach, którzy też uważali to za „naruszenie suwerenności”. Mniejszościami w jawnym lub skrytym konflikcie z międzywojennym państwem polskim byli Ukraińcy, Litwini i Niemcy, co Polacy mieli wkrótce bardzo boleśnie odczuć, ale pole widzenia przesłaniała „specjalnie trudna kwestia żydowska”. Zaślepienie to wywoływało rozłam i waśń w społeczeństwie i odciągało uwagę od istotnych problemów, jak bezrobocie, niezbędna reforma rolna, odgórna alienacja mniejszości etnicznych, które stanowiły jedną trzecią ludności i śmiertelna groźba z zewnętrz. Zaślepienie to najbardziej się przyczyniło do klęski wrześniowej.
Pszon zarzuca przedwojennym Żydom, że „nie interesowali się istnieniem państwa”. Powojennym — zwłaszcza w 1968 — zarzucano, że zanadto się interesowali. A byli to Żydzi tak zasymilowani, że nieraz tylko tajna policja znała ich pochodzenie. I podobnie jak w Niemczech i Rosji „taktyka” asymilacji niewiele im się przydała. Państwo narodowe, którego koncepcja zwyciężyła zarówno w latach trzydziestych, jak i sześćdziesiątych, w obu wypadkach rozleciało się w kompromitujący sposób, a nieustające, okrutne wojny etniczne ciągle przypominają, jak wcale nie „trudne” było współżycie z „obcymi” Żydami. Samemu Pszonowi się zresztą wymsknęło, że „kwestia żydowska propagandowo była znakomitym tematem dla wielu polityków i była szczególnie łatwa do wygrania”. Była i jest, dlatego się ją ciągle na nowo wymyśla i gra. Innymi słowy, to nie Żydzi byli „jednym z najbardziej destrukcyjnych elementów” w Polsce, lecz antysemici. Byli i są.
Redaktor Turowicz lojalnie zamieścił moją odpowiedź Pszonowi („O destrukcyjnych elementach w Polsce”, „Tygodnik Powszechny”, nr 51, 17 grudnia 1995) a nawet wyjaśnił mi w liście, że nie czytał jego tekstu przed drukiem, bo by go nie puścił. A wkrótce potem Wydawnictwo Znak samorzutnie przysłało mi książkę pt. Polacy i Niemcy pół wieku później, która jest zbiorem zadedykowanym Mieczysławowi Pszonowi, jako jednemu z pionierów pojednania polsko–niemieckiego z trzema rozdziałami jego wspomnień Pszona włącznie z tym z „Tygodnika”, tylko pod mocniejszym tytułem: „Żydzi”. Książka ta — z przedmową Jerzego Turowicza — wyszła równocześnie po niemiecku. A więc rezultat dialogu taki jak z Drymmerem.
„Inny staje się obcy, wrogi. Zamiast być źródłem tego, co nowe, co może być lepsze, mądrzejsze, co może warto przyswoić, a na pewno warto uszanować, inne zaczyna być traktowane jako to, co grozi, co może być niebezpieczne. Zamknięcie w sobie łatwo idzie w parze z nienawiścią do tych, co mówią innym językiem, inaczej myślą, inne mają tradycje i obyczaje”. To najlepszy komentarz do poglądów takich ludzi jak Drymmer i Pszon.
Znalazłem go w wykładzie Barbary Skargi wygłoszonym w Paryżu i zaadresowanym do całej Europy (patrz „Tygodnik Powszechny”, nr 33, 18 VIII 2002). Profesor Skarga ostrzega również, że tego rodzaju ksenofobia potrafi „wyrzucić do wrogiej sfery nie tylko inne rasy, inne narody, ale nawet tych, co należą do własnego narodu, ale inaczej myślą, nie według reguł, jakie dana grupa uznała za jedynie prawdziwe” i w konsekwencji „zaczyna się dzielić nawet własny naród na tych «właściwych» jego przedstawicieli i niewłaściwych”. Ten głos w dyskusji wskazuje, że dialog polsko–żydowski nie zawsze nas dzieli na dwie przeciwne strony, co już jest jego niewątpliwą wartością.
Od września 1939 oskarża się Żydów o nielojalność wobec kraju, w którym przedtem traktowano ich jako element obcy lub wręcz destrukcyjny, i wobec państwa, które chciało się ich pozbyć. „Witali entuzjastycznie wojska sowieckie”; „tłumnie wstępowali do milicji i na urzędy”; widziano ich „na wszystkich szczeblach administracji i partii”. Krystyna Kersten pisze, że „ponad dziesięć tysięcy opisów z poszczególnych miejscowości umożliwia w przybliżeniu zdanie sobie sprawy z rozmiarów i charakteru zjawisk, które stanowiły tworzywo mitu i służyły racjonalizacji antysemityzmu” (Polacy–Żydzi–komunizm: anatomia półprawd 1939–68, Warszawa 1992). Także w notatkach generała Andersa można znaleźć „obsadę przez Żydów wszystkich ważniejszych stanowisk”. I niemal to samo w Innym świecie Herlinga–Grudzińskiego, który z sześciu naczelników łagru zapamiętał przede wszystkim Żyda.
Profesor Kersten podkreśla, że „mamy tu do czynienia z nagminnie stosowanym zabiegiem obronnym”, choć u Herlinga–Grudzińskiego jest to raczej ciężki kompleks (i jeszcze jeden przykład, że podział na strony nie zawsze jest wyraźny w tym dialogu). Najjaskrawszym przykładem zabiegu obronnego jest (przytoczona w książce Kersten) depesza generała Sikorskiego, który w odpowiedzi na zarzuty o dyskryminację Żydów przez polskie władze wojskowe w Rosji domagał się potępienia „jawnej zdrady i innych zbrodni, jakich się wobec Polski i polskich obywateli dopuszczali przez cały czas okupacji sowieckiej…”.
Oskarżanie Żydów o nielojalność na wschodzie miało usprawiedliwiać antyżydowską postawę Polaków w niemieckiej strefie okupacyjnej i pogromy po wejściu Niemców do sowieckiej strefy oraz odwrócić uwagę od kolaboracji Polaków z jednym okupantem i drugim. Tymczasem Żydzi dobrze pamiętają, że ich domy i sklepy grabiono zaraz po wkroczeniu Niemców, to jest przed inwazją sowiecką (17 września 1939). Potwierdzają to w swoich relacjach moje Dzieci Syjonu, które wraz z rodzinami zbiegły lub zostały deportowane przez Niemców na sowiecką stronę, a po zesłaniu na Syberię i amnestii wydostały się z wojskiem Andersa do Palestyny, gdzie przedstawiciele polskich władz na uchodźstwie spisali ich zeznania.
Historyk Włodzimierz Rozenbaum przypomina w internecie (Holokaust@Net.MSU.EDU, 14.04.01), że sam prof. Tomasz Strzembosz, który po rewelacjach o zbrodni w Jedwabnem uparcie ją usprawiedliwiał kolaboracją Żydów z władzą sowiecką, dziesięć lat wcześniej („Karta”, nr 5/1991) przytoczył zeznania trzydziestu dwóch polskich świadków, z których wynika, że kolaboracja Polaków doprowadziła do szybkiej likwidacji polskich oddziałów zbrojnych w Kobielnie w pobliżu Jedwabnego i Radziłowa. Nie ulega wątpliwości, że Żydzi kolaborowali z Sowietami (jak z każdą inną władzą), ale czynili to w nie większym stopniu niż Polacy. Także w PRL (co i ja doskonale pamiętam), gdzie kolaboracja była najbardziej masowa i bezwstydna, i dlatego w tej części historii „żydowskie UB” służy — jak to określił Władysław Bartoszewski — jako alibi dla stuprocentowo polskich ubeków (których było pięćdziesiąt razy więcej, a w górnej kadrze osiem razy więcej).
Relacje o żydowskiej nielojalności są na ogół niespójne logicznie i uczuciowo. „Ból był tym większy, że część tak głęboko wrośniętej w historię Lwowa ludności żydowskiej witała Armię Czerwoną okrzykami radości, rzucając na maszerujących żołnierzy kwiaty” — skarży się ojciec dominikanin w „Tygodniku Powszechnym” (23 IX 1990) i dodaje, że Żydzi „swoją postawą wobec Rosjan zrazili do siebie ogromną część polskiego społeczeństwa”. Jakby nie było do nich „zrażone” w listopadzie 1918…
Pogrom w Radziłowie usprawiedliwia się prosowiecką postawą ludności żydowskiej, jakby nie było tam pogromu w 1933. Jakby historia zaczęła się w 1939. Autor wspomnienia z dumą podkreśla, że pomimo to „po zajęciu przez hitlerowców Małopolski Wschodniej”, kiedy „rozpoczął się dla Żydów okres więcej niż tragiczny (…), znaleźli się w klasztorze ojcowie, którym tragedia tego narodu szczególnie nie dawała spokoju”, ponieważ „w cudzym nieszczęściu nie wolno pamiętać nawet największych krzywd”. A zatem już nie „część ludności żydowskiej”, tylko Żydzi wyrządzili społeczeństwu polskiemu krzywdę i to rzędu „największych”, której ojcowie zakonni w swojej wielkoduszności nie chcieli pamiętać. Z drugiej strony zwrot „znaleźli się” wskazuje, że nie wszystkim z nich tragedia Żydów „nie dawała spokoju”, a samo wspomnienie ojca dominikanina świadczy, że choć „nie wolno pamiętać nawet największych krzywd” nie należy on do tych, co swojej „krzywdy” nie pamiętają.
„Materiały te wskazują przede wszystkim na wybiórcze postrzeganie rzeczywistości” — stwierdza profesor Kersten. Ale w nie mniejszej mierze widać w nich szok kulturowy. Nawet obiektywnego obserwatora jak Leopold Buczkowski zaszokował „nagan na zadku jakiegoś jewrejczyka” (Pamiętnik wojenny, Olsztyn 2001). Polacy, którzy nigdy przedtem nie doświadczyli emancypacji Żydów, nie byli na taki wstrząs przygotowani. Tak samo reagowali na Żydów w wojsku, UB i KC w latach 1944–55 — jedynym w historii Polski okresie pełnego równouprawnienia Żydów. Podobny szok przeżywają pokolenia polskich imigrantów w Ameryce. Nigdzie nie ma więcej polskiego antysemityzmu na kilometr kwadratowy niż w Chicago i w Nowym Jorku na Greenpoincie.
Profesor Kersten usprawiedliwia prosowiecką postawę młodych Żydów, którym odbierano „prawo traktowania Polski jako Ojczyzny”; „dla których w Polsce nie było miejsca”; „którzy poniżani na każdym kroku (…) poczuli się równouprawnieni, zyskiwali poczucie własnej wartości”. Jednakże większość Żydów na wschodzie cieszyła się nie z tego, że armia, która weszła była czerwona, tylko z tego, że nie była brunatna. Dla Polaków to było wszystko jedno, ale nie dla Żydów. Ja bym się cieszył do dziś, gdyby czołgi sowieckie doszły były wtedy do Dobrego, bo przynajmniej jakaś część mojej rodziny by ocalała.
W sowieckiej strefie okupacyjnej i w głębi imperium Żydzi byli w nie mniejszym stopniu niż Polacy prześladowani, więzieni i zsyłani do wszystkich kręgów Gułagu. Zostało to udokumentowane w setkach protokołów spisanych przez przedstawicieli polskiego rządu emigracyjnego (na których opiera się moja opowieść dokumentalna Dzieci Syjonu). Natomiast po amnestii dla obywateli polskich Żydzi byli dyskryminowani przez polskie instytucje cywilne i wojskowe w Rosji bardziej niż w przedwojennej Polsce, co potwierdza bezstronna książka Krystyny Kersten. Żydzi, którzy stanowili co najmniej jedną trzecią, a według niektórych źródeł blisko połowę polskich uchodźców i zesłańców, usiłowali jak Polacy wydostać się z sowieckiego domu niewoli, ale Anders zastosował numerus clausus i na siedemdziesiąt tysięcy żołnierzy i cywilów wyprowadził tylko trzy tysiące Żydów.
Nie przyjmowano ich do wojska, a jeśli przyjęto, usiłowano się pozbyć. Jeden z byłych żołnierzy napisał mi czterdzieści lat później z Australii, że w listopadzie 1941 przeprowadzono w Tocku selekcję i sformowano osobny batalion żydowski — 550 żołnierzy — do którego skierowano również wszystkich żydowskich oficerów, podchorążych i podoficerów. Zerwano ich ze snu na godzinę przed pobudką i bez śniadania ani dziennej racji chleba kazano odmaszerować na stację. „Głodowaliśmy wtedy już od półtora do dwóch lat, w zależności od daty aresztowania, każdy stracony posiłek był mocno odczuwany”. Siedem godzin czekali na pociąg. Dojechali do Kotłubanki, a stamtąd brnęli wiele kilometrów przez zaspy do sosnowego lasu, gdzie czekał na nich major Gaładyk, za jakąś karę wyznaczony na dowódcę żydowskiego batalionu. „Jedliście śniadanie? — spytał. Nie, panie majorze. A to skurwysyny! Dostaliście chleb? Nie, panie majorze. A to skurwysyny! Macie z sobą namioty? Nie, panie majorze. A to skurwysyny!”.
Całą noc łamali gałęzie na stosy i palili, ale dwóch ludzi zamarzło. Rano jeden z podporuczników poszedł z powrotem na stację, wynajął od kogoś sanie i dojechał do najbliższego sowieckiego kwatermistrzostwa, gdzie przedstawił imienny spis batalionu i wyasygnowano im chleb, kaszę, namioty, siekiery i piły. W rezultacie było im lepiej niż w Tocku, bo dostawali te same przydziały, a mieli zawsze pod dostatkiem drzewa na opał, które w Tocku trzeba było taszczyć kilometrami, i wbrew oczekiwaniom dowództwa nikt nie zdezerterował. Potem stacjonowali w Guzar, przy afganistańskiej granicy, gdzie rekrutowano do podchorążówki. Zgłosiło się 242 Polaków i 34 Żydów. Przyjęto 242 Polaków i czterech Żydów.
Pułkownik Koc (brat założyciela OZN), który był dowódcą zgrupowania, nie ukrywał swoich uczuć do Żydów. W kwietniu 1943 byli w północnym Iraku, kiedy doszły do nich wieści o tym, co się stało z Żydami w Polsce. „Równie przerażającą była radość okazywana przez niektórych Polaków z przyszłej «Polski bez Żydów» — z niektórymi z nich dzieliliśmy pryczę w baraku łagiernym i namiot w wojsku” — wspomina mój korespondent. „Bez wątpienia antysemityzm w wojsku jest” — przyznał Anders na odprawie redaktorów prasy wojskowej. „Powstał on przede wszystkim na skutek ogromnej ilości, niewspółmiernej, Żydów w Polsce.
Myślę, że żaden naród nie potrafi przetrwać takiego olbrzymiego procentu Żydów, przy zdolności tego narodu do handlu, a zatem przy wyrugowaniu z tych dziedzin elementu polskiego” — wyjaśniał generał. A było to 18 kwietnia 1944 — równo rok po tamtych wieściach z Polski. Antysemityzm przycichł podczas kampanii włoskiej, ale wzrósł ponownie, „kiedy do wojska napłynęli akowcy z niemieckich obozów jenieckich i folksdojcze z byłej armii niemieckiej (…) 25 tysięcy, prawie sami Ślązacy” — wspomina żydowski weteran.