"Żyjecie tu, na planie filmu, niczym w jednej wielkiej rodzinie. Prawda czasu, prawda ekranu, prawda ..." - mówi reporter do reżysera "Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta". Taką "jedna wielka rodzinę" tworzyła także ekipa kręcąca "Misia". Jej członkowie odgrywali przed kamerą swoje prawdziwe role.
Sekretarka planu Małgorzata Ruda zagrała samą siebie. Jerzy Derfel - kompozytor muzyki, pod którego batutą nagrano ścieżkę dźwiękową - otrzymał rolę dyrygenta. Kostiumolog Milena Celińska przed kamerą robi to co zwykle na planie i przepasuje biało-czerwoną szarfą dziedzica Pruskiego. Jest nieustępliwa zarówno wobec reżysera Zagajnego, jak i wobec filmowego Stuwały, czyli Bronisława Pawlika, który w latach 60. prowadził program dla dzieci "Miś z okienka" i wsławił się (według historycznych przekazów) powiedzeniem:
"A teraz, drogie dzieci, pocałujcie misia w dupę". Aktor dostał kostium - nowy waciak. Milena Celińska chciała go patynować za pomocą sprayu, ale okazało się, że Bronisław Pawlik bez porozumienia się z kimkolwiek wybrał zdecydowanie bardziej naturalistyczną metodę charakteryzacji: poszedł do zakładu ślusarskiego i tam wytarzał się w smarach. Skończyło się na wielkiej awanturze, której zwieńczeniem był zarzut, iż zniszczył zdobyty z takim trudem kostium.
Sporo jednak członków ekipy pojawiło się przed kamerą także w innych wcieleniach. Kierownik produkcji Leszek Sobczyk gra tajniaka, który śledzi Irenę Ochódzką podczas podróży do Londynu. Jerzy Bończak, czyli asystent reżysera Zagajnego, cały czas nosi gruby chłopski kożuch, pożyczony od Agnieszki Arnold, asystentki Stanisława Barei. Ta z kolei nagrywa postsynchrony i mówi spoza ekranu: "Pani Iwonko, pani wytrze tę szminkę, bo klient znów się będzie pieklił". Z kolei II kierownik produkcji Tomasz Orlikowski spoza kadru wygłasza słynne zdanie: "Oczko mu się odkleiło, temu misiu".
Postacie z filmu posługują się jednym z rodzajów nowomowy, określanej przez prof. Michała Głowińskiego jako kiczowo-ludyczna. Cechuje ją inwersja, czyli świadome zakłócenie naturalnego szyku wyrazów w zdaniu wpisanego w jego strukturę. PRL-owski język, którym posługiwano się na co dzień, deformował polszczyznę. Oto celnik sentencjonalnie stwierdza: "byłoby nas mniej, coraz, Polaków"; "Zdzisław Dyrman zasadniczo" - przedstawia się sobowtór Ryszarda Ochódzkiego; "Ona nieczynna, ta budka, nawet napis był, ale jakiś obuz zdjął" mówi idąca ulicą starsza kobieta.
Do wygłoszenia tego ostatniego zdania została specjalnie zaangażowana niepozorna epizodzistka, Stanisław Bareja pamiętał bowiem, że w ogóle nie wymawia "ł". Dlatego zamiast słowa "łobuz" z ekranu płynie "obuz". Taki sposób mówienia był parodią języka ówczesnych sekretarzy partii uwielbiajacych wygłaszać ciągnące się w nieskończoność przemówienia.
Stanisław Tym, współautor scenariusza, II reżyser i odtwórca dwóch głównych ról, zaangażował do filmowego epizodu w samolocie swoją żonę (to ona ma kłopoty z wypełnieniem po angielsku deklaracji celnej).
21 grudnia 1979 r. została nakręcona scena w polskich delikatesach w Londynie. W roli sprzedawcy wystapił Stanisław Bareja. Jak wynika z umowy, za kreację aktorską otrzymał honorarium w wysokości 500 zł. W filmie - zgodnie z zasadą Barei, według której na ekranie powinien pojawić się on albo ktoś z jego rodziny - zagrał również syn reżysera Jasiek i jego córka Katarzyna, która jako mała dziewczynka zadebiutowała w komedii ojca "Małżeństwo z rozsadku". Potem napisała na kulturoznawstwie pracę magisterską: Zasada budowy sytuacji komicznej na podstawie filmów "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" oraz "Miś".
- Początkowo miałam obiecaną małą epizodyczną rolę, ale tak się złożyło, że "przyniosłam" do domu poprawkę z łaciny, ojciec się zdenerwował i za karę mogłam tylko statystować. W końcu dostałam rólkę sekretarki w komendzie milicji. Zobaczyłam wtedy, że film i życie to jednak dwa różne światy. W domu ojciec kategorycznie zabraniał paliĆ papierosy, które sam rzucił w 1965 r., a na planie "dla zwiększenia wiarygodności kreowanej postaci" kazał mi wystąpić z papierosem - opowiada Katarzyna Bareja.
Z kolei Jan Bareja otrzymał w "Misiu" rolę chłopca, który liczy osoby w kolejce do apteki i potem melduje Stuwale, czyli Bronisławowi Pawlikowi: "Proszę pana, ja już obliczyłem, w kolejce stoi 121 osób. Czuwaj!".
Czy była to tylko zabawa przed kamerą? Czy też autoironiczne przesłanie filmu? Nie ma wątpliwości, że był to przemyślany zabieg reżysera. To nie przypadek, że fabuła "Misia" przedstawia pracę ekipy filmowej. Stanisław Bareja słynną Gogolowska kwestią: "Z kogo się śmiejecie??" znał wszak do końca: "Z samych siebie się śmiejecie". Na pytanie, czy Polacy mają poczucie humoru, odpowiadał jednak: _****Nie mają. Bo poczucie humoru zaczyna się wtedy, gdy człowiek potrafi się śmiać sam siebie. (...) A Polak w takich sytuacjach od razu się obraża (...) Polacy są natomiast bardzo dowcipni, bo dowcip to kolei umiejętność wykpiwania innych, a to potrafimy robić doskonale. Natomiast ja gram w swoich filmach małe role (...) właśnie dlatego, aby pokazać, że potrafi się śmiać też sam siebie. Jeżeli tak jest, to dopiero wtedy mam prawo śmiać się z innych._**Nie mają. Bo poczucie humoru zaczyna się wtedy, gdy człowiek potrafi się śmiać sam siebie. (...) A Polak w takich sytuacjach od razu się obraża (...) Polacy są natomiast
bardzo dowcipni, bo dowcip to kolei umiejętność wykpiwania innych, a to potrafimy robić doskonale. Natomiast ja gram w swoich filmach małe role (...) właśnie dlatego, aby pokazać, że potrafi się śmiać też sam siebie. Jeżeli tak jest, to dopiero wtedy mam prawo śmiać się z innych.**
W "Misiu" takie małe role zagrali prawie wszyscy członkowie ekipy filmowej, śmiejąc się z całej otaczającej rzeczywistości, której byli częścią. PRL kształtowała wszystkich - od partyjnych sekretarzy poprzez inżynierów oświetlenia planu aż po dysydentów walczących z tzw. realnym socjalizmem.
"Ten film mówi bolesną prawdę o sanacyjnej rzeczywistości. Ujadanie myśliwskiej sfory i strzelające korki szampana nie są w stanie zagłuszyć nadciągającej burzy" - twierdzi reżyser Zagajny na planie "Ostatniej paróweczki hrabiego Barry Kenta". Bareja - reżyser "Misia" - powtarza za nim te słowa.
Tylko że sanacyjną rzeczywistość zastępuje realnym socjalizmem. Nadciągającej w 1979 r. burzy nie zdołały z kolei zagłuszył tłumy klakierów ani propaganda sukcesu. Katastrofa jest pewna, bo spełniły się proroctwa Lenina, że socjalizm to taki ustrój, w którym kucharki będą mogły rządzić państwem. Jeśli tak jest w istocie, to przecież sprzątaczki mogą wystąpić w roli greckiego chóru, ubranego nie w białe tuniki, lecz poplamione fartuchy - ironizował Bareja, powierzając w swoim filmie sprzątaczkom (podobnie jak poprzednio w "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz?") zadanie komentowania przebiegu akcji i kolejnych odsłon rozgrywającego się dramatu.
Skąd się wziął tytułowy "Miś"? Tego nie wiadomo, lecz z pewnością "odpowiada on żywotnym potrzebom całego społeczeństwa". Już jednak w filmie "Nie ma róży bez ognia" Jerzy Dąbczak (Jerzy Dobrowolski) per "miś" mówi o niemowlaku pani Korbaczewskiej, którego uznał za swoje dziecko przed sądem w Mławie (oczywiście wyłącznie w celu meldunkowym). Natomiast w filmie "Irena do domu" Jana Fethke pojawia się taki oto dialog, przypominajacy swoim klimatem komedie Stanisława Barei z lat 70:
- Chciałbym coś dla małego - mówi do sprzedawcy w sklepie zabawkarskim ojciec Janka.
- Może piłeczkę?
- Nie, piłeczkę ma, może coś ze zwierzątek.
- Może misia?
- Chcesz misia?
- Tak tatusiu! (okazuje się, że podany przez sprzedawcę miś jest zezowaty).
- Nie ma pan jakiegoś przystojniejszego? (kolejnemu misiowi odpada łapka).
- Może wielbłąda? - pyta z nieukrywanym zmieszaniem sprzedawca.
- Gdzie garby?
- Garby są tutaj. - Sprzedawca przykłada garby do wielbłąda przypominającego łanię. - Ale z garbami nie mogę sprzedać, bo garby nie są wycenione!
13 lat po nakręceniu "Ireny do domu" Stanisław Tym w sztuce "Kochany Panie Ionesco" przytaczał taką z kolei sklepową rozmowę: "Wchodzę do sklepu, mówię do ekspedientki: Poproszę grzebień. A ona nic, milczy. Mówię jeszcze raz: Poproszę grzebień. Ona ciągle nic. Trzeci raz - to samo. Czy wymyśliłby pan, panie Ionesco, by w sklepie zatrudnić głuchą ekspedientkę? To może by pan wymyślił, ale ona wcale nie była głucha, i tego by pan, panie Ionesco, już nie wymyślił". Zmieniły się czasy: słyszące ekspedientki sprzedają już grzebienie. Nadal jednak handluje się zezowatymi misiami. W 1998 r. w III RP na zorganizowanej w Opolu przez Państwową Inspekcję Handlową wystawie bubli zaprezentowano - nomen omen - zezowatego pluszowego misia.
Dla potrzeb filmu Cepelia wykonała dwa słomiane misie. Oba zostały wyrzucone na śmietnik - tak jak przewidziano to w lekcji ekonomii udzielonej kierownikowi produkcji "Ostatniej paróweczki ..." przez prezesa Ryszarda Ochódzkiego: "Pieniądze należy zdobywać legalnie, a nie lewymi kombinacjami.
Ten twój sznurek z helikoptera może sobie fruwać za ćwierć ceny z twoja żoną, a my - zapamiętaj sobie to - wynajmiemy helikopter na 10 godzin za pełną stawkę godzinową od instytucji i zapłacimy. Film zrobi na zlecenie instytucja - i zapłacimy. Rachunki masz z Cepelii na 280 tys. zł - zapłacimy. I nie sprzedamy misia nawet Muzeum Narodowemu za milion. (...) Nikt nie ma prawa się przyczepić, bo to jest miś społeczny, w oparciu o sześć instytucji, który sobie zgnije do jesieni na świeżym powietrzu. I co się wtedy zrobi? - Protokół zniszczenia - wtrąca Hochwander. - Prawdziwe pieniądze zarabia się tylko na drogich słomianych inwestycjach. Dostajemy za tego misia jako konsultanci 20 proc.ogólnej sumy kosztów i już. Więc im on jest droższy, ten miś, tym ...".
Reguły ekonomii jawią się nam jako temat komediowy, absurd ogarnia wszystko - komentuje opisaną scenę KTT. Różnica była tylko jedna: twórcy filmu "Miś" nie dostali 20 proc. ogólnej sumy kosztów wyprodukowania przez Cepelię dwóch słomianych misiów. W związku z opóźnieniem wejścia filmu na ekrany jego reżyser nie otrzymał w terminie ustalonego wynagrodzenia. Ekipa zamierzała nawet zbierać dla niego pieniądze, aby mógł "przeżyć do pierwszego".