Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 11:44

Miłość z odzysku. Nowy związek – jak żyć w Kościele?

Miłość z odzysku. Nowy związek – jak żyć w Kościele?Źródło: Inne
d2vpnpj
d2vpnpj

I. Szczęście w świecie reguł

Weronika: Kiedy porzuciłam męża po dwudziestu latach związku, byłam rozczarowana brakiem społecznego potępienia. Koleżanki gratulowały mi. Niejedna wyznała „Miałam podobną historię, ale nie odważyłam się”. Traktowały moją decyzję w kategoriach odwagi. Nie czułam się jak bohaterka. Myślę, że małżeństwa powinny trwać.

Józef: Wiemy, że zrobiliśmy źle i nie zamierzamy manifestować pod kurią. Reguły gry są jasne. Ale o ile w Kościele system teologiczny jest rzeczywiście spójny, to w praktyce duszpasterskiej wobec małżeństw niesakramentalnych widzę wiele logicznych niespójności. Choćby to, że chociaż chcę Weronice być do końca życia wierny, nie ma możliwości, bym otrzymał przebaczenie.

Pierwszy raz zobaczyłem ją na studiach. Poznaliśmy się przelotnie. Zresztą wtedy jeszcze lepiej niż Weronikę znałem jej męża – miły facet, sporo starszy ode mnie. Los tak się potoczył, że i Weronika i ja niemal w tym samym czasie, otrzymaliśmy pracę w emdeku – dzielnicowym młodzieżowym domu kultury. A to takie miejsce, że poza robieniem ciekawych rzeczy z młodymi ludźmi, ma się sporo czasu na rozmowy z innymi pracownikami.

Na początku to miała być przyjaźń. Mieszkałem wtedy z dziewczyną, która wydobyła mnie z dołka, kiedy moja pierwsza żona odeszła do innego faceta po sześciu latach małżeństwa. Zdałem sobie sprawę, że między Weroniką a mną narasta fascynacja estetyczna i intelektualna, coraz bardziej energetyczna, coraz bardziej intensywna – i coraz bardziej dwustronna. Ten dziwny układ pchnął mnie do decyzji o ślubie z moją pocieszycielką. To było wyrachowane: wiedząc, że najważniejsza dla mnie kobieta jest mężatką, chciałem dołożyć do oddzielających nas barier jeszcze jedno „nie”. Ale oczywiście to wcale nie zadziałało.

d2vpnpj

Wreszcie, cztery lata temu, wzięliśmy z Weroniką ślub. Została moją trzecią żoną. Nasza relacja rozwijała się na gruncie zupełnej niefrasobliwości. Nie mieliśmy poczucia, że zaczynamy się ocierać o niebezpieczną granicę. Z przejmująca przykrością stwierdziłam, że hamulec moralny słabo u mnie działa. I ta konstatacja też nie pomogła. Z Józefem zaczął wiązać mnie taki poziom fascynacji, taka intensywność uczucia, że mąż gdzieś w tym wszystkim niknął.

Mąż był zresztą bardzo tolerancyjnym człowiekiem, bez grama małostkowości. Do pewnego momentu opowiadałam mu niemal wszystko o swoim koledze z pracy. A było o czym, bo sporo wiedziałam. Z Józefem chodziliśmy po pracy na kawę i wtedy, gdy siedzieliśmy przy stoliku, moje słowa sprowadzały się głównie do przekonywania Józefa, że żyję w udanym małżeństwie i jestem szczęśliwa.

Kiedy kończyliśmy z Weroniką pracę o podobnej porze, namawiałem ją na pójście na kawę i rozmawiałam z nią z uporem maniaka o jej małżeństwie. Przekonywałem, że przecież to nie może być udany związek, skoro znalazła się w nim aż taka luka, że wszedł w nią inny mężczyzna. Ja.

Były takie momenty, że któreś z nas trzeźwiało i zawieszało tę grę, zaczynało się wycofywać, widząc absurdalność sytuacji. Tylko że wtedy druga strona zaczynała zabiegać ze zdwojoną siłą... Nigdy nie dochodziliśmy równocześnie do wniosku, że trzeba z tym skończyć.

d2vpnpj

Miałam swojego spowiednika, franciszkanina. Zawierzałam mu wiele duchowych problemów. Ale nigdy nie poczułam potrzeby, żeby opowiedzieć mu o Józefie.

Kiedy rozstałam się z mężem, zadzwoniłam i powiedziałam spowiednikowi o tej decyzji. Zaczął mnie pocieszać, przekonywał: „Masz prawo. Bo trzeba przecież czasem od siebie odpocząć”. No i tak myślę: „Zaraz, coś tu się nie zgadza. Chyba w mojej historii brakuje jednego elementu”. „Jest inny mężczyzna” – mówię. Wtedy on zamilkł. Po dobrej chwili westchnął: „To zupełnie inna rozmowa, siostrzyczko”.

Zapraszał mnie wielokrotnie na spotkanie. Nigdy nie poszłam. Bo wiedziałam, co mi powie i że wcale nie chcę tego usłyszeć. Nie szukałam pomocy dla swojego małżeństwa. Rozwód brałam po dwudziestu latach spokojnego, dobrego związku. W dwa lata po tym, jak poprosiłam męża, żeby się wyprowadził.

d2vpnpj

Zapaliła mi się wtedy w głowie czerwona lampka i zaczęło męczyć pytanie, że skoro małżeństwa tak dobrane jak moje – a byliśmy naprawdę zgodną i dobrą parą – więc skoro takie małżeństwa w gruncie rzeczy się nie udają, to po co ryzykować tak szalony scenariusz z Józefem?

W efekcie przez ponad dwa lata trwaliśmy w zawieszeniu. Spotykaliśmy się, przyjaźniliśmy się, dużo ze sobą rozmawialiśmy. Wiedziałam, że Józef miał z pierwszą żoną ślub sakramentalny i że wszedł w kolejny związek, cywilny. Ciągle sobie zadawałam pytanie: jak mielibyśmy sformalizować nasze bycie razem?

Ale on był zdesperowany i konsekwentny. Wreszcie pobraliśmy się, bez rozgłosu, po drugiej stronie Polski. Następnego dnia zaprzyjaźniony ksiądz odprawił Mszę świętą z enigmatyczną intencją: „Za Weronikę i Józefa”.

d2vpnpj

Kiedy zakochałem się w Weronice, szybko zorientowałem się, że jestem w sytuacji o tyle moralnie niezręcznej, że stawiam innego mężczyznę w takiej samej sytuacji, w jakiej postawił mnie facet, który zabrał mi żonę. Odezwała się solidarność męska. Zwłaszcza, że całkiem dobrze pamiętam, co myślałem o tamtym gościu.

Ale to się nie sprawdziło na dłuższą metę. Dziewięć lat walki o Weronikę wiązało się z niezwykle intensywnymi emocjami. Po odejściu od drugiej żony zamieszkałem sam. Widziałem, że Weronika się miota, ale wszystko wskazywało na to, że jednak pozostanie z mężem.

Do tego doszło załamanie finansowe. Żywiłem się serkami topionymi i zupkami chińskimi. Narastał stres. Moje reakcje przesuwały się w kierunku granicy patologii, skakały histerycznie od euforii po depresję. W wolne dni problemem stało się wstanie z łóżka. A mój nastrój można było ocenić mierząc wysokość góry brudnych naczyń w zlewie. Któregoś wieczoru spotkałem się z moją pierwszą żoną. Po paru kieliszkach wyznała, że tamte sześć lat żyłem w całkowitej fikcji. Że od początku oszukiwała. Zareagowałem furią. Ale jednocześnie docierało do mnie, że wobec Weroniki mam czyste intencje. Wprawdzie łamię pewne zasady, ale nie chcę jej uwieść, wykorzystać, a potem rzucić. Chcę z nią dzielić życie, idąc za głęboką miłością do niej.

d2vpnpj

Co jest bardziej niestosowne: dwulicowość mojej żony w sakramentalnym związku, czy może moje czyste uczucia względem Weroniki?

Bo jak to jest, że ludzie mogą sobie robić różne niefajne rzeczy, ale dopóki są razem, to wszystko w porządku? A jeśli ktoś żyje zgodnie z emocjami – prawda że niestosownymi – ale idzie za nimi wiernie, to jest to nie w porządku? Z tym że czasy są takie, że nikt poza księdzem owych sytuacji nie potępia.

Kiedy już zamieszkaliśmy razem, odczuwałem, że Weronika podświadomie czeka, aż ktoś jej powie, że zachowała się nie tak, jak należy. Wręcz do tego prowokowała. Ale nikt się jakoś specjalnie nie garnął do komentarzy.

d2vpnpj

Byłam rozczarowana brakiem społecznego potępienia. Gorszyła mnie ta sytuacja. Kiedy ujawniliśmy wszem i wobec, jak sprawy stoją, koleżanki gratulowały mi. Niejedna z nich wyznała wtedy na ucho: „Miałam podobną historię, ale nie odważyłam się”. Byłam zaskoczona wielością opowieści o wielkiej namiętności i pozostaniu przy mężu nie z wierności, tylko z lęku przed niewiadomą.

Tak, one traktowały moje odejście od męża w kategoriach odwagi. „Rzucasz na szalę szacunek społeczny i komfort finansowy w imię miłości” – zachwycały się. Nie czułam się jak bohaterka. Myślę, że małżeństwa powinny trwać.

I nie mam pretensji do Kościoła ani do księży. Bo z góry wiedziałam, co mnie czeka po takiej decyzji. Wykluczenie samej siebie.

Moje dzieje duszy nie nadają się na exemplum do kazania. Jeszcze w czasie pierwszego małżeństwa, po śmierci bardzo bliskiej mi osoby, przestałem chodzić do Kościoła. Zbulwersowała mnie postawa rodziny, która z pokorą przyjęła stratę, bo „Bóg dał, Bóg wziął”. Poczułem, że Kościół to nie moje miejsce, że mówią w nim nonsensy.

Przez te lata największego napięcia doświadczyłem jednak, że nie przejmując się specjalnie kościelnymi strukturami, potrzebuję raz na jakiś czas schować się w ciemnej nawie i pomilczeć. Licząc na to, że jest Ktoś, kto mi się przygląda – pewnie bez entuzjazmu, może z czymś w rodzaju współczucia, ale jednak się przygląda.

Akurat wtedy, gdy Weronika zadzwoniła, że zostawiła męża, byłem gotów na nowo zacząć chodzić do kościoła.

Po wyprowadzce męża przestałam chodzić do kościoła. Myślałam: „Co to za chrześcijanka, która nie potrafi przestrzegać elementarnych zasad i dotrzymać podstawowych zobowiązań?”.

Wplątywanie w tę historię Pana Boga jest groteskowe, ale nie potrafiłem pozbyć się wobec Niego swoistego uczucia wdzięczności. Po wieloletniej męczarni nagle spełniało się marzenie życia.

Nie o to chodziło, żeby sławić Boga z wdzięczności za to, że żona rzuciła męża. Miałem silną intuicję, że po paru latach emocjonalnego rollercoastera potrzebuję rytmu. Zacząłem czytać brewiarz. Z tym samym poczuciem, że chyba jednak Ktoś czuwa nad tym wszystkim. Poza tym, jakkolwiek zabrzmi to górnolotnie, czułem się potrzebny w Kościele jako ktoś, kto może opowiedzieć współwyznawcom o czymś, czego na pewno nie wiedzą. Katolik, który żyje w granicach przyzwoitości nie doświadcza takich rzeczy jak ja i nie ma sposobności przyjrzeć się życiu z tak wielu stron.

Najważniejsze jest to, że w doświadczeniu odrzucenia, walki i klęski, wszystko, co daje się zwerbalizować, intelektualnie dookreślić i nazwać, wszelkie punkty nauczania kościelnego – przestają być istotne.

Bycie w kościele, klęczenie w obliczu tabernakulum odbywa się przestrzeni, w której nie ma dyskusji o dogmatyce, Kongregacji Nauki Wiary i prawomyślności. To wszystko okazuje się wtedy zupełnie nieistotne.

Pracowałem nad Weroniką – i wyszła za mnie. Dalej pracowałem – i zaczęła chodzić ze mną do kościoła.

Czułam ogromne wyrzuty sumienia. Ale z czasem zrozumiałam, że Kościół jest przecież dla grzeszników, a nie dla świętych. Potępienie siebie – przekonałam się – jest gestem Judasza. Nie należy po grzechu się wieszać, tylko próbować żyć dalej. Żyć po żalu. Kiedyś, jeszcze w emdeku, przygotowywałem zajęcia o scenicznych interpretacjach klasycznych motywów literatury. Czytając materiały, zwróciłem uwagę na dwie postacie. To postacie, z którymi ze względu na pociąg do cudzych żon odczuwam pokrewieństwo: szekspirowski Klaudiusz z „Hamleta” i biblijny król Dawid. Uczynili to samo: zabili, żeby zdobyć ukochaną. I żaden z nich nie wyrzekł się kobiety, którą w ten sposób zdobył. Tylko że Klaudiusza mamy za potwora, a Dawida nie.

Moment różnicy dostrzegam w tym, że Klaudiusz wciąż myśli o tym, jak straszną rzecz zrobił i skupienie na winie nie pozwala mu iść do przodu. A Dawid wyznaje w psalmie: „Uznaję nieprawość moją”, i zaraz prosi „stwórz, o Boże, we mnie serce czyste i odnów we mnie moc ducha”, a wtedy „będę błądzących nauczał dróg Twoich”.

Z taką myślą wróciliśmy do Kościoła.

Nie mamy prawa przystępować do sakramentów, więc nasze uczestnictwo w Mszy świętej jest aktem duchowym. Chcemy być na Eucharystii i bardzo nam zależy na jakości jej odprawiania i na tym, żeby kazanie nas nie gorszyło, żeby było dobre, budujące. Kościołów na szczęście mamy w okolicy pod dostatkiem – więc peregrynujemy. Kiedy wychodzimy z Mszy, długo rozmawiamy o tym, co usłyszeliśmy i przeżyliśmy.

Wiemy, że zrobiliśmy źle i nie zamierzamy manifestować pod kurią. Reguły gry są jasne. Ale o ile system teologiczny jest rzeczywiście spójny, to w praktyce duszpasterskiej wobec małżeństw niesakramentalnych widzę logiczne niespójności. Co najmniej trzy. Po pierwsze: wiem, czemu Kościół nie może tak samo traktować rozwodników, jak wiernych małżonków. Ale nie sposób nie zadać pytania: dlaczego, jeżeli bym zabił żonę, to żeby wrócić do sakramentów wystarczyłaby jedna spowiedź – owszem, ze szczerym żalem, z pokutą, i to odpowiednio ciężką. Podobnie, gdybym był nieuczciwym mężem, który robi skoki na bok, to mieściłoby się to w obrębie grzechów, które można rozwiązać za pomocą spowiedzi. Nie twierdzę, że jestem przyzwoity i Komunia mi się należy. Rozbiłem małżeństwo, ale chcę Weronice być do końca życia wierny. Nie ma jednak możliwości, bym otrzymał przebaczenie w obrębie usług, które oferuje Kościół. Wydaje mi się to konstrukcją intelektualnie dziwaczną.

Drugi problem dotyczy naszych pierwszych współmałżonków. Mąż Weroniki ożenił się. Ma dwie córeczki, z Weroniką nie mieli dzieci. Więc nagle okazało się, że zerwanie małżeństwa, zaowocowało czymś tak ważnym... Ale sakramentalnie jest w takiej samej sytuacji, jak ona. Nie mógł wziąć ślubu kościelnego i nie przyjmuje Komunii świętej. Czy kościelne zasady są sprawiedliwe wobec ludzi, którzy nie ze swojej woli znaleźli się w takim położeniu? To ni tak, że los męża Weroniki nie pozwala mi spać. Ale jest w nim coś, co narusza moje poczucie sprawiedliwości. Porzuceni małżonkowie nie są tacy jak my, którzy z zimną krwią osiągnęli swój cel.

I trzecia wątpliwość. Jeżeli sumienie coś mi wyrzuca, to że zostawiłem drugą żonę. Przy pierwszej nie miałem żadnego wyboru. Oznajmiła mi, że wyprowadza się do kochanka i cześć. Problemem moralnym jest więc dla mnie drugie małżeństwo, ale dla Kościoła – pierwsze! Najbardziej mnie dziwi, jak można dowodzić, że wobec pierwszej żony mam jakiekolwiek zobowiązania...

Reguły rozumiem: trudno, by Kościół się domagał mojego wytrwania w ślubie cywilnym – dba o kościelny. Niby wszystko w tym spójne, ale jeśli przyjrzeć się nie budowie wewnętrznej tego myślenia, ale jego efektom, to są one trudne do przyjęcia z perspektywy intuicji moralnych. Na poziomie ludzkim logika Kościoła okazuje się ułomna...

Takich argumentów szuka się dopiero wtedy, kiedy człowiek ma obarczone sumienie. Kiedy braliśmy śluby kościelne, nie mieliśmy żadnych wątpliwości, dlaczego tak bardzo podkreśla się i kanonicznie zabezpiecza nierozerwalność tego sakramentu. To było coś oczywistego. Na poziomie podstawowym przyjmuję do wiadomości, że Komunia i spowiedź są nie dla mnie. Nie mam pytań. Ale kiedy staram się zrozumieć swoje popaprane doświadczenie, to te pytania się pojawiają i nie są nietrafne. Jesteśmy małżeństwem od czterech lat, jestem przyzwoitym mężem. Rozumiem, że obciąża mnie to, co się działo w przeszłości, ale dlaczego to ma aż tak ciążyć na chwili obecnej?

Przychodzi mi do głowy czwarta wątpliwość. Ostatnio wyszedł przepis, że jeśli ksiądz porzuca sutannę, to po pięciu latach dostaje dyspensę, jest zwolniony ze skutków sakramentu i może się ożenić. A małżonek tak nie może? Coś tutaj nie gra.

Oboje żyjemy w poczuciu winy. Traktujemy to jako dopust boży i pokutę. Szkoda, że bezterminowo, ale przyjmujemy to.

Tylko że kościelne nauczanie o tym, jak można odzyskać prawo do sakramentu budzi mój gorący protest. Białe małżeństwo. Jeśli student obleje egzamin z fizyki, nie oczekiwałbym, że kiedyś zostanie Einsteinem. Tymczasem tutaj od ludzi, którzy mają na koncie historię zdrady, oczekuje się, żeby nie uprawiali seksu... Nie nakładajmy ludziom ciężarów, z którymi sobie nie poradzą.

Można by powiedzieć: „Narozrabiałeś, to teraz cierp”. Ale to mało realistyczne z punktu widzenia wychowawczego. Ta praktyka uderza w punkt, który stoi u źródeł niesakramentalnego związku. Pożądanie jest bardzo silnym składnikiem miłości. Po drugie, małżeństwo pozbawione seksu nie jest małżeństwem. Przecież to jeden z powodów, dla których w sądach metropolitalnych stwierdza się nieważność związku! Mówienie ludziom, że akurat z seksu mają zrezygnować wygląda mi na pracę nad tym, żeby ich relacja obumarła. Aż się boje myśleć, czy to nie jest ukryta intencja tej strategii duszpasterskiej. A do tego wszystkiego jeszcze ta hipokryzja, że nawet jeśli się żyje jak brat z siostrą, to komunię trzeba przyjmować w innej parafii – żeby zgorszenia nie było. Pogratulować temu, co to wymyślił.

Podobno odłączenie od sakramentu wiele osób takich jak my odczuwa jako wyjątkowe wykluczenie – „Pragnę przyjąć Chrystusa, ale nie mogę”. Czasem też mnie nachodzą takie smutki, ale aż tak wielkiej bolesnej tęsknoty nie doświadczam... Nie czuję się poza Kościołem, no, może w progu...

W czasie Mszy świętej, kiedy ludzie idą do Komunii, my chwytamy się za ręce. Kiedy jeszcze mieszkałem sam, przyszedł do mnie ksiądz po kolędzie i powiedział: „Panie, katolik z przejściami to czasem lepszy niż taki czysty”. Niech to nie zabrzmi jak wyznanie mistyka, ale zdarzyło mi się kilka razy niezwykle silne doświadczenie Kogoś, kto patrzy i współczuje. Mam więc intuicję, że widzialny znak sakramentu nie jest elementem absolutnie niezbędnym, by obcować z Bogiem.

Bardziej odczuwam brak sakramentu pokuty. Staram się żyć przyzwoicie, ale jestem człowiekiem o umiarkowanie dobrym charakterze i przydałby mi się stały spowiednik. Ktoś, kto pomagałby korygować błędy. Nie na zasadzie terapii – sakrament pokuty to coś więcej, to poczucie, że następuje zewnętrzna interwencja. Odebrano mi to, więc z przywarami mogę sobie radzić tylko we własnym zakresie. A to, jak wiadomo, średnio wychodzi. Nasz proboszcz zaproponował niedawno na Mszy, żeby osoby, które nie mogą przystępować do sakramentów, przychodziły do niego na prywatne rozmowy. Taka spowiedź-nie spowiedź. Wyszliśmy z Mszy trochę skonfundowani. Potrzebujemy kapłana, a nie psychoterapeuty... Nie zdecydowaliśmy się.

Przez chwilę, zupełnie teoretycznie, zastanawiałem się nad tym, czy byłbym w stanie w sumieniu stwierdzić, że mogę przystąpić do Komunii. Ale to zupełnie niedorzeczne rozwiązanie. Z dwóch powodów.

Pierwszy jest psychologiczny – to lęk przed złamaniem tabu. Związany z tym, czego się uczy na samym początku katechezy i nieustannie powtarza: że lepiej podpisać cyrograf, niż przystąpić do Komunii w stanie grzechu ciężkiego. Drugi powód jest związany ze spójnością systemu. Mogę twierdzić, że Kościół jest w stosunku do intencji Bożych nieco nadgorliwy. W mojej wyobraźni religijnej Pan Bóg jest o wiele bardziej wielkoduszny niż w wizji Kościoła rzymskokatolickiego. Ale jeśli skorzystam z posługi Kościoła w ten sposób, że z rąk kapłana przyjmę Najświętszy Sakrament, kwestionując najistotniejsze elementy jego nauczania, to burzę tę wspólnotę od środka. Mogę narzekać na reguły, ale te reguły budują wspólnotę. Zakaz, który nas obejmuje, jest silnie związany z logiką całej instytucji. Zresztą dążenie do przyjęcia Komunii w ten sposób czyniłoby hostię czymś raczej magicznym niż religijnym.

Mój mąż był szczerze wierzący, praktykujący. Ale kiedy poprosiłam o rozstanie, w ogóle nie padł argument o sakramentalnej nierozerwalności małżeństwa. Z tego by wynikało, że dla niego małżeństwo wiązało się przede wszystkim z jakimś stanem emocji, potrzeb... Niemniej nie mam wątpliwości, że sakrament zaistniał w momencie ślubu i nie zastanawiam się nad sądem biskupim. To nie byłoby uczciwe.

Ze względu na to, czego dowiedziałem się później o swojej pierwszej żonie, wątpię, czy w momencie mojego ślubu zaistniał sakrament. Znajomy ksiądz próbował mnie nawet namawiać, żebym na wszelki wypadek otworzył proces kanoniczny. Ale znając dobrze Kazanie na Górze i nauczanie Kościoła bez sympatii myślę o instytucji sądów kościelnych stwierdzających nieważność małżeństw. Co najmniej z dwóch powodów. Bo irytująco często słyszę o nadużyciach związanych z procesem. Wiadomo, z jakich paragrafów można małżeństwo unieważnić, więc w ich świetle stylizuje się wypowiedzi. Przyjaciółka, która zostawiła męża, przywiedziona wyrzutami sumienia zapewniła go: „Powiem co tylko zechcesz, żebyś miał wolną rękę”. I dostali pozytywny wyrok. Niepokojąco łatwo to przyszło...

We wspaniałej książce Karola Borchardta „Znaczy kapitan” jest opis sytuacji, w której pasażerowie żydowscy chcą na okres szabatu kupić od załogi statek, żeby wtedy móc go zatrzymać i nie podróżować. Kapitan Stankiewicz mówi im na to: „Wy robicie jakiś geszeft z Panem Bogiem, a ja nie chcę mieć z tym nic wspólnego”. Tak właśnie myślę o sądach kościelnych.

No i mam jeszcze takie wspomnienie: pewna moja przyszywana ciotka na starość postanowiła wyjść za mąż. Musiała uzyskać potwierdzenie nieważności małżeństwa, które zawarła jeszcze przed wojną. Męża wyrzuciła za drzwi, kiedy podpisał volkslistę. Zaginął. Dostała wyrok, jaki chciała, a rodzina się śmiała, że jej syn w wieku czterdziestu lat dowiedział się, że jest bękartem. Takie są skutki stwierdzania nieważności. Dowodzenie przed sędziami, że pół wieku temu komuś się tylko wydawało, że wychodzi za mąż – to naprawdę wykracza daleko poza granice groteski.

Może miałbym mniejsze opory, gdyby proces dotyczył nie nieważności od początku, ale wygaśnięcia sakramentu – że uległ on jakiejś implozji, sam się unieważnił. Bo w moim własnym przypadku zbyt dobrze pamiętam sam moment ślubu. Wiem teraz, że nadużyto mojej dobrej woli, ale intensywność przeżycia przysięgi była tak silna, że gdyby pojawił się ktoś z przyszłości i powiedział mi wtedy, że to ślubowanie jest nieważne i że sakrament wcale teraz nie zachodzi, miałbym oczy jak spodki. Więc wciągnięcie w taką rzeczywistość prawników z ich kanonami jest komiczne.

W literaturze i filmie istnieje motyw kobiety porzuconej, która nie dała mężowi rozwodu i czeka na jego powrót. Weźmy taką matkę Witolda z „Constansu” Zanussiego. To postać straszna, wewnętrznie spustoszona... Jeśli sposób pojmowania przez nas obowiązków, które płyną z wiary chrześcijańskiej prowadzi do patologicznego stanu psychicznego, to czy nie oznacza to, że w naszym rozumieniu religii coś przegapiliśmy?

Na szczęście nam się udało – stworzyliśmy rodzinę i dobrze nam we dwójkę. Ale spokój płynie też stąd, że nasi byli współmałżonkowie poukładali sobie życie. Zgodziłam się poślubić Józefa dopiero wtedy, gdy dowiedziałam się, że mąż znalazł nową partnerkę i się ożenił. Inaczej ciążyłaby nad nami myśl o jego samotności. Choć świadomość tego, że on przez nas nie może chodzić do Komunii, jest bardzo przykra i dokuczliwa.

Jedynym usprawiedliwieniem naszej historii jest konsekwencja. To jeden z elementów, paradoksalnie, najmocniej integrujących. Pamiętam, kiedy zdałem sobie sprawę, że Weronika jest mi tym droższa, im więcej starania o nią mnie kosztowały. Po przekroczeniu pewnej sumy już nie było się jak cofnąć.

Nie potrafię żałować, że tak się wszystko potoczyło. Klaudiusz zastanawiał się, czy nie zrezygnować z Gertrudy i królestwa. Ale stwierdza: „nie”. I ja go rozumiem. Obserwujemy małżeństwa, które się rozpadają. Pierwsza żona Józefa rozstała się z tamtym mężczyzną, dla którego go zostawiła, po dziesięciu latach. Więc z pewnego punktu widzenia jej czyn nie może być usprawiedliwiony. Skoro go zostawiła, powinna to zrobić dla czegoś bardzo ważnego i bardzo wielkiego. Dla czegoś większego niż bycie z Józefem. Tylko takie uczucie, jakie nam się przytrafiło i związana z nim determinacja mogłyby usprawiedliwiać rozstanie. Tylko wtedy, kiedy człowiek jest przekonany, że wszystko może dla tego uczucia poświęcić.

Nie śmiem myśleć, że to usprawiedliwia cokolwiek w oczach Boga. Ale wierzę, że On jest życzliwy i ze zrozumieniem i miłosierdziem przygląda się ludzkim szamotaninom. Nie jestem w stanie wyobrazić sobie Pana Boga jako księgowego dzierżącego kodeks prawa kanonicznego, odkreślającego dobre i złe uczynki, który skazuje na wieczne potępienie za taką historię jak nasza.

Chociaż mam nadzieję, że będziemy mieli możliwość odkupienia jej dobrym życiem. Ksiądz Tomasz Halik pisze o celibacie, że jeśli dotyka on człowieka dojrzałego, to pozwala mu budować siebie. Jeśli człowiek nie jest dojrzały – celibat go dekonstruuje. Więc czy naprawdę nie trzeba najpierw spojrzeć na historię człowieka, a potem mówić: „Reguły przede wszystkim”?

Czy nakazy wynikające z pewnej określonej interpretacji Ewangelii nie dokładają jeszcze cierpień, których jest naprawdę wystarczająco dużo?

Czy my w ogóle wzięliśmy ślub? – czyli do czego służy sąd biskupi Małżeństwo sakramentalne jest nierozerwalne. Katolik nie może opuścić współmałżonka. Chyba, że... wcale go nie poślubił.

Wprawdzie rozwodów w Kościele katolickim nie ma, co wynika z sakramentalnego charakteru małżeństwa i jego nierozerwalności, ale istnieje możliwość zbadania, czy sakrament w ogóle zaistniał. Kościół daje możliwość złożenia do diecezjalnego sądu biskupiego wniosku o stwierdzenie nieważności małżeństwa Jeśli sakrament okazał się być nieważny, nie ma przeszkód dla nowego związku.

– Przed drugą wojną światową w Rzymie robiono statystyki – opowiada biskup Tadeusz Pieronek, profesor prawa kanonicznego, od 1960 roku przez cztery dekady pracownik sądu biskupiego. – Wychodziło na to, że z Polski napływa szczególnie wiele spraw do Trybunału Roty Rzymskiej, czyli najwyższego organu kościelnego, który może rozsądzać przypadki nieważności małżeństwa. Czyniono wówczas Polsce zarzut: katolicki kraj, a tyle zgłasza spraw. Pozornie jest to zarzut słuszny. Ale równie uprawniony jest inny punkt widzenia: w Polsce, także dziś, składanych jest tyle próśb o stwierdzenie nieważności małżeństwa, ponieważ ludziom zależy na ułożeniu sobie życia zgodnie z wiarą chrześcijańską. Na Zachodzie wierni już się o to nie troszczą, nie wnoszą sprawy do sądu, bo im na tym po prostu nie zależy. Tak więc myślę, że obie interpretacje stawianego zarzutu nie mijają się z prawdą, ale ta druga jest prawdziwsza

Wnioski o stwierdzenie nieważności małżeństwa nie mogą więc być postrzegane jako przejaw upadku instytucji małżeństwa w rozumieniu Kościoła, ale wręcz przeciwnie: są znakiem dojrzałości w wierze. Z dojrzałością jednak różnie bywa. Na początku drugiej połowy XX wieku Kościół na nowo przyjrzał się ludzkiej kondycji. Z dokumentów Soboru Watykańskiego II (1963-1965), wyłania się czytelna diagnoza. „Kim jednak jest człowiek?” – pyta w 12 punkcie Konstytucja duszpasterska o Kościele w świecie współczesnym „Gaudium et spes”. „Przedstawiał on i przedstawia wiele różnych, a nawet sprzecznych opinii o sobie samym, w których często albo uważa siebie za normę absolutną, albo deprecjonuje się aż do rozpaczy, stając się przez to niezdecydowany i lękliwy. Kościół, wyraźnie dostrzegając te problemy, może przynieść na nie odpowiedź, pouczony przez Boże Objawienie, które prawdziwie opisuje kondycję człowieka, wyjaśnia jego słabości, a równocześnie umożliwia właściwie poznanie jego godności i powołania” (cytaty za tłumaczeniem
pallotynów z 2002 roku).

– Jest zrozumiałe, że strony przychodząc do sądu biskupiego przedstawiają swój punkt widzenia – mówi biskup Pieronek. – Jednak ten punkt widzenia zazwyczaj nie jest i nie może być fachową oceną sytuacji. Stanowi wyraz pewnej klęski życiowej. Było-niebyło, przychodzą z prośbą, która opiera się na wyznaniu, że to, co uroczyście przyrzekali konkretnemu człowiekowi wobec Boga i najbliższych, co czasem przez długie lata wspólnego życia pielęgnowali, załamało się, runęło z hukiem. Bardzo często świadomość klęski prowadzi do poczucia, że wszystko przestało mieć sens. A skoro sensu brak, cóż jeszcze może człowieka obchodzić? I wtedy pojawiają się różne postawy człowieka: od niemocy i poczucia totalnej klęski po cynizm i bezwzględną grę.

Kiedy jednak człowiek decyduje się wydobyć z tego ambarasu, szuka przyczyn i czasem znajduje je tam, gdzie ich brak. Opowiada o trudnościach w małżeństwie, o niesnaskach, kłótniach, nieprawidłowym funkcjonowaniu rodziny. W sądzie trzeba zaś odnieść się do istotnych przyczyn, które uniemożliwiają zawarcie ważnego małżeństwa – a one, skodyfikowane w prawie kanonicznym w trzy główne kategorie, muszą istnieć jeszcze przed zawarciem małżeństwa lub towarzyszą jego zawarciu. Jest tylko jeden wyjątek rozwiązania ważnie zawartego małżeństwa. A jest nim papieska dyspensa od małżeństwa niedopełnionego.

Małżeństwo i kodeks

W Kodeksie Prawa Kanonicznego poświęcone są małżeństwu kanony od 1055 do 1165. Ksiądz profesor Remigiusz Sobański, kanonista, profesor UKSW:

– W tych kanonach znajdujemy normatywne ujęcie nauki Kościoła o małżeństwie, przełożenie doktryny w regulacje prawne mające na celu – z jednej strony – ochronę, wręcz promocję, praw człowieka, w tym przypadku: naturalnego prawa do zawarcia małżeństwa , oraz – z drugiej strony – ochronę małżeństwa wraz z jego istotnymi przymiotami jedności i nierozerwalności.

Ks. prof. Sobański przypomina, że praktyka prawa, zarówno jego stanowienie, jak i stosowanie, byłaby relatywnie łatwa, gdyby sprowadzała się do wyboru między dobrem a złem. Najczęściej jednak jest tak, że przy podejmowaniu decyzji prawnych staje się wobec dóbr („wartości”) trudnych do pogodzenia – czyli wobec zdań prawdziwych, które w praktyce jawią się jako alternatywy. Skoro są prawdziwe, wymagają uwzględnienia, nie wolno żadnego z nich skreślić, trzeba je przyporządkować. W tym przypadku praktyka prawna Kościoła musi liczyć się zarówno z prawem osoby ludzkiej do zawarcia małżeństwa, jak też z wynikającymi z pojęcia małżeństwa wymogami, wobec których staje człowiek pragnący je zawrzeć.

Katolickie pojęcie małżeństwa wyłożono w kanonie 1055 §1: „Małżeńskie przymierze, przez które mężczyzna i kobieta tworzą ze sobą wspólnotę całego życia, skierowaną ze swej natury do dobra małżonków oraz do zrodzenia i wychowania potomstwa, zostało między ochrzczonymi podniesione przez Chrystusa Pana do godności sakramentu”. Małżeństwo powstaje przez akt woli, „którym mężczyzna i kobieta w nieodwołalnym przymierzu wzajemnie się sobie oddają i przyjmują w celu stworzenia małżeństwa” (kan.1057 §2) . – Aby więc móc uczynić użytek z prawa do zawarcia małżeństwa – wyjaśnia ks. prof. Sobański – trzeba być zdolnym do oddania się drugiej osobie i przyjęcia jej na wspólnotę całego życia. Powiększanie czy poszerzanie wynikających stąd wymogów poszerza krąg osób, którym prawo zabraniałoby zawarcie małżeństwa. Z kolei skupienie się przede wszystkim na prawie do zawarcia małżeństwa otwierałoby drogę do niego dla osób, które z powodu cech patologicznych nie są w stanie nawiązać wspólnoty z drugą osobą, co tym samym
godziłoby w prawa drugiej strony.

Ks. prof. Sobański zwraca uwagę na cztery charakterystyczne elementy definicji małżeństwa, która nawiązuje do nauki Soboru Watykańskiego II. Po pierwsze: małżeństwo to przymierze. Dawniej w wizji małżeństwa wysuwało się na pierwszy plan pojęcie umowy. Przymierze to termin biblijny, oddający fakt, że małżeństwo powstaje wprawdzie z decyzji dwojga osób, ale jest zawierane wobec Boga. Po drugie: wspólnota całego życia, a więc obejmująca „całość” życia obojga małżonków. Po trzecie: skierowana do dobra małżonków, czyli harmonizująca cele indywidualne i społeczne. Po czwarte wreszcie, „godność sakramentu”: potwierdzenie sakramentalnego charakteru związku kobiety i mężczyzny.

Trzy przyczyny

Małżeństwo mogło zostać zawarte nieważnie. Jest wiele przyczyn nieważności małżeństwa. Kościół katolicki nie uznaje rozwodów, ale od wieków sądy kościelne orzekały w stosunku do konkretnych związków małżeńskich, że zostały one nieważnie zawarte. Po uzyskaniu wyroku o nieważności, można zawrzeć małżeństwo kościelne z inną osobą zdolną do tego. O takie orzeczenie, czyli stwierdzenie nieważności małżeństwa, należy zwracać się do trybunałów kościelnych, które istnieją we wszystkich diecezjach. – Nieważność małżeństwa można stwierdzić w ramach trzech kategorii przyczyn zawartych w Kodeksie – wyjaśnia biskup Tadeusz Pieronek.

Pierwsza z nich to zwykłe „przeszkody do zawarcia małżeństwa”, np. brak wymaganego wieku, impotencja, przeszkoda węzła małżeńskiego (czyli istnieje już małżeństwo z inną osobą), pokrewieństwo i powinowactwo w określonym stopniu oraz kilka jeszcze, dziś w polskich warunkach już egzotycznych przeszkód, jak porwanie. Nie może ważnie zawrzeć małżeństwa, bez dyspensy ze strony władzy kościelnej, osoba wyznająca inną religię lub należąca do innego wyznania. Od niektórych przeszkód można uzyskać dyspensę, od innych nie.

Druga kategoria przyczyn to „wady zgody małżeńskiej”. Zgoda na małżeństwo, wyrażona przez obydwie strony, a więc przez mężczyznę i kobietę, jest niezbędna do zaistnienia związku. Jest ona skuteczna tylko wówczas, kiedy stanowi akt w pełni ludzki, to znaczy świadomy i dobrowolny.

Nie można zawrzeć małżeństwa nie wiedząc, czym ono jest i czemu służy. Dziś wprawdzie trudno przypuszczać, żeby kandydaci do małżeństwa nie mieli wystarczającej wiedzy na ten temat, ale dawniej, w pewnych środowiskach, nie była ona powszechna. Kto jest przekonany, że dzieci przynosi bocian, nie posiada koniecznej wiedzy niezbędnej do zawarcia małżeństwa. „Do zaistnienia zgody małżeńskiej – stwierdza kanon 1096 – konieczne jest, aby strony wiedziały przynajmniej, że małżeństwo jest trwałym związkiem między mężczyzną i kobietą, skierowanym do zrodzenia potomstwa przez jakieś seksualne współdziałanie”.

Podobny skutek nieważności związku powoduj też błąd dotyczący osoby, partnera małżeństwa. – Znam taki przypadek – mówi bp Pieronek – że kobieta poślubiła brata swojego narzeczonego, będąc przekonaną, że zawiera małżeństwo z osobą, którą poznała korespondencyjnie i która swego brata ustanowiła pełnomocnikiem do zawarcia z nią małżeństwa. Braciszek nie przyznał się do tego, kim jest, wziął z tą kobietą ślub, wystawiając brata do wiatru. Oczywiście taki związek nie jest ważny. Nieważność może też spowodować wprowadzenie w błąd w innych istotnych sprawach. W zasadzie nie wolno zawierać małżeństwa warunkowego, jeżeli jednak zostało ono w taki sposób zawarte, może się okazać nieważne.

Częstą przyczyną nieważności jest symulacja, czyli pozorne małżeństwo. Nieważność takiego związku wynika z wykluczenia przez jedną ze stron małżeństwa, albo przez obydwie strony, jednego z istotnych elementów małżeństwa sakramentalnego, jedności, nierozerwalności związku czy potomstwa.

Dawniej częstą przyczyną nieważności małżeństwa był przymus. Narzeczeni muszą wyrazić swoją zgodę na małżeństwo aktem woli wolnym od przymusu czy to fizycznego czy psychicznego. Oczywiście nie każde naciski zewnętrzne na narzeczonych stanowią przymus kwalifikowany, udaremniający ważność zgody, ale osoby pozbawione wolności decyzji są chronione przez prawo przed niechcianymi skutkami wymuszonych decyzji.

Wreszcie trzecia kategoria przyczyn, z tytułu których można wnosić o stwierdzenie nieważności, to „brak kanonicznej formy zawarcia związku małżeńskiego”. Bp Pieronek: – W czasie ceremonii musi być obecna fizycznie jedna i druga strona, chyba że w wyjątkowych okolicznościach jedna z nich zawrze ślub przez pełnomocnika, co jest dość skomplikowaną procedurą. Musi też obecny być upoważniony kapłan, który występuje w charakterze urzędowym; asystuje i błogosławi. Dawniej ceremonia religijna nie była konieczna, wystarczała umowa dwóch osób. Ale ponieważ wkradły się nadużycia, Kościół wymaga dość sztywnej formy prawnej, polegającej na obecności trzech świadków, jednego kwalifikowanego, którym jest kapłan lub diakon, i dwóch zwykłych świadków, zdolnych do potwierdzenia faktu wyrażenia zgody małżeńskiej przez narzeczonych.

Dura lex... Najwięcej pytań rodzą przepisy Kodeksu Prawa Kanonicznego, które stanowią, że małżeństwa nie może zawrzeć osoba niezdolna do podjęcia czynności seksualnych, może zaś człowiek cierpiący na bezpłodność (kanon 1084). Impotencja zgodnie z interpretacją Kościoła jest – obok pokrewieństwa w pierwszej linii i przeszkody węzła małżeńskiego – jedną z przeszkód „ustanowionych przez prawo Boże”, co oznacza, że ani biskup, ani nawet sam papież nie może od niej dyspensować. Jest to o tyle istotne że nawet jeśli narzeczeni, żyjąc w czystości, nie wiedzieli o impotencji któregoś z nich, ich małżeństwo nie będzie ważne.

Możliwość podjęcia współżycia seksualnego jest warunkiem koniecznym dla ważności małżeństwa. A z drugiej strony brak potomstwa w małżeństwie nie powoduje jego nieważności. Za to Konstytucja „Gaudium et spes” stwierdza: „Instytucja małżeństwa i miłość małżeńska z natury są ukierunkowane na prokreację i wychowanie potomstwa, a to stanowi jakby ukoronowanie powołania małżonków” (punkt 48).

Biskup Tadeusz Pieronek argumentuje, że choć taka wizja małżeństwa, w której zwraca się uwagę na naturalną chęć zaspokojenia pożądania seksualnego, nie pasuje do wizji nakreślonej przez dokumenty soborowe, to wychodzi ona naprzeciw potrzebom człowieka. Potomstwo zaś jest celem, a nie warunkiem małżeństwa.

Ks. prof. Remigiusz Sobański dodaje: – W prawie kanonicznym bezpłodność może skutkować nieważnością małżeństwa tylko, jeśli byłaby przedmiotem oszustwa, czyli gdyby została celowo ukryta przed drugą osobą w celu uzyskania zgody na ślub. Jeżeli bezpłodność jako taka stanowiłaby przeszkodę, to szereg osób, także ze względu na wiek czy sytuację fizjologiczną, które nie są zdolne do zrodzenia potomstwa, nie miałaby możliwości wejścia w związek sakramentalny. Ustanowienie takiej przeszkody godziłoby w prawo człowieka do zawarcia małżeństwa. Jeżeli zaś chodzi o niemożność dokonania stosunku seksualnego, przekreśla ona możliwość zaistnienia sakramentu, ponieważ z góry wyklucza ze sfery intymnej prawidłowo realizowany akt małżeński, a więc narusza integralność małżeńską, ową definicyjną całość życia małżeńskiego: osoba nie jest zdolna do jej realizacji. Przy czym takie rozstrzygnięcie prawa kanonicznego wynika z samej natury małżeństwa, do którego należy pożycie seksualne.

Innym szczególnym przypadkiem jest sytuacja związana z kategorią niezdolności do podjęcia życia małżeńskiego – niedojrzałość psychiczna. Krytycy twierdzą, że niedojrzałość psychiczna, która jest dziś najczęściej podawaną przyczyną stwierdzenia nieważności małżeństwa, to w gruncie rzeczy furtka, która pozwala pójść na rękę zainteresowanym. Obawy takie wyraził nawet Benedykt XVI w przemówieniu do roty rzymskiej w styczniu 2009 r.

Duszpasterze osób żyjących w związkach niesakramentalnych znają jednak wiele przykładów małżeństw nieważnych ze względu na niedojrzałość psychiczną jednego z partnerów. A biskup Tadeusz Pieronek podkreśla, że bynajmniej drugi paragraf kanonu 1095 – „niezdolni do zawarcia małżeństwa są ci, którzy z przyczyn natury psychicznej nie są zdolni podjąć istotnych obowiązków małżeńskich” – nie jest słabością prawa kościelnego, ale jego potężną zdobyczą opartą na doświadczeniu. – Owszem, ten zapis może być traktowany jako furtka, ale furtka konieczna – mówi biskup. – Dużą zasługę we wprowadzeniu go do obecnego Kodeksu mają Amerykanie. Na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych w Stanach Zjednoczonych w odpowiedzi na kryzys rodziny i przewlekające się procesy kościelne, podjęto na dużą skalę eksperyment. Zamiast rozwlekłej procedury „procesu pisanego”, związanego z wymianą dokumentacji, co jest przyjętą w sądach kościelnych formą postępowania, wprowadzono proces „mówiony”. Odbywały się przesłuchania i
dyskusje, które nagrywano, analizowano i w ciągu kilku tygodni strony mogły się już zapoznać z wyrokiem. Podczas pewnej konferencji w Rzymie stwierdziłem, że to naruszenie procedur koniecznych do prawnie zobowiązującego rozstrzygnięcia i że tak postępować nie wolno. Później zrozumiałem, że wobec ogromnego bałaganu w amerykańskich sądach, spowodowanego wielką liczbą spraw, było to dobre, choć tymczasowe rozwiązanie. Dzięki niemu Stolica Apostolska uprościła procedurę. Skorzystała z tego doświadczenia, godząc się na pewne ustępstwa w zapisach przygotowywanego właśnie Kodeksu: m.in. tak wypracowano zapisy kanonu 1095. – Jest to o tyle ważne – tłumaczy bp Pieronek – że stanowi konsekwencję przepracowania jeszcze raz w obliczu kryzysu rodziny wizji kondycji ludzkiej. Amerykanie stwierdzili, że kondycja człowieka współczesnego jest inna niż w poprzednich pokoleniach na skutek zmian, jakie zaszły w związku z gwałtownym rozwojem techniki, z przyspieszeniem tempa życia, zmianami cywilizacyjnymi, tendencją do gonitwy,
nadmiernego konsumpcjonizmu i ukierunkowaniu na wyrzekanie się odpowiedzialności. Kiedy rodziny wpadły w sidła takiego świata, młodzi ludzie przez kryzys głównej instytucji wychowawczej stracili najważniejsze miejsce formowania się do samodzielnego życia. I byli coraz gorzej przygotowani do zawarcia małżeństwa, głównie w sferze emocjonalnej. Bo można mieć potężny zasób wiedzy, posiadać rozmaite doświadczenia, ale bywa, że człowiek np. psychicznie nie dorasta do samodzielności. Z psychiką przesiąkniętą narcyzmem, niezdolną do budowania trwałych relacji, uzależnioną od osób trzecich, nie nadaje się do małżeństwa.

Jeśli do sądu trafia taka sprawa, należy wykonać szereg odpowiednich badań. Jeśli niedojrzałość zostanie potwierdzona, sąd stwierdzi nieważność sakramentu – bo małżeństwo mogą zawrzeć tylko osoby odpowiedzialne. – Niedojrzałość psychiczna to bolączka współczesności – uważa bp Pieronek. Tylko, że problem sięga głębiej: kto nie chce odpowiedzialności, ten w ogóle nie dąży do trwałego związku, który wiązałby się z obowiązkami. Więc dziś wielu młodych ludzi po prostu nie zawiera małżeństw.

Teczka małżeńska

Jeżeli w świetle prawa możliwe będzie wysunięcie hipotezy, że wystąpiła przeszkoda z określonego kanonu, w ruch pójdzie potężna prawna machina. – Weźmy teczkę przeciętnej sprawy o stwierdzenie nieważności małżeństwa – mówi bp Pieronek – i przekładajmy kolejno umieszczone w niej dokumenty. Przekonamy się, że ów pisany charakter procesu ma wadę w postaci długiego czasu trwania sprawy, ale pozwala na rzetelne zbadanie każdego przypadku.

W teczce najpierw znajdziemy złożony do sądu wniosek. Następnie jego rozpatrzenie i stwierdzenie o zakwalifikowaniu bądź nie danej sprawy do dalszego procesu. Później tzw. zawiązanie sporu. Prowadzi ono do postawienia pytania, czy małżeństwo jest nieważne z konkretnego powodu (np. symulacji zgody małżeńskiej czy niedojrzałości psychicznej). Końcowy wyrok jest odpowiedzią na to pytanie. Tytuł sporu określa zakres badań podjętych przez sąd podczas procesu. Zmiana tytułu sporu w trakcie procesu leży w gestii sędziego. Może on zaproponować zmianę formuły sporu (za zgodą stron).

Dalej znajdować się w teczce będą protokoły przesłuchań stron, żony i męża, prowadzonych osobno, chyba że wyjątkowo zajdzie potrzeba konfrontacji. Kolejnym materiałem będą protokoły z przesłuchań świadków. Świadkowie to zarówno osoby wskazane przez strony, jak i powoływane z urzędu. – Charakterystyką procesów kościelnych jest to, że przesłuchuje się ludzi najbliższych stronom – zauważa bp Pieronek. – To, co w sądach świeckich stanowi rzadkość, w kościelnych jest standardem: któż może znać lepiej człowiek niż ojciec, matka, siostra, przyjaciel.

W teczce znajdziemy też komplet dokumentacji stron. Protokół przedmałżeński, warunki zawarcia związku, umowy: wszystko co zastrzegało się na piśmie. Także, protokoły badań lekarskich, karty chorób. Jeżeli zaistniała potrzeba – opinie biegłych powołanych przez sąd. Często to plik dokumentów, ponieważ powoływanych jest zazwyczaj więcej niż jeden biegły z danej dziedziny dla uzyskania przez sąd kilku opinii. Zazwyczaj biegłymi są lekarze, psycholodzy i psychiatrzy.

Kiedy wszystkie dokumenty już są zgromadzone, a postępowanie dowodowe zamknięte, strony mają prawo wglądu do zeznań, a także uzyskania odpisu dokumentów. – Zdarza się – mówi bp Pieronek – że po lekturze zeznań drugiej strony czy świadków, dana chce sprostować nieprawdziwe jej zdaniem informacje. Wtedy sąd przesłuchuje jeszcze raz taką osobę i uzyskane informacje analizuje jeszcze raz pod kątem pozostałych dowodów, a w przypadku dużej skali rozbieżności doprowadza do konfrontacji.

Zamknięcie postępowania dokonuje się przez dekret stwierdzający: wyczerpaliśmy dostępne dowody i orzekamy na podstawie tych dowodów, które mamy. Tu jest miejsce na obronę stron oraz na „atak” obrońcy węzła małżeńskiego. Wypowiedzi na piśmie są przekazywane do sądu. Jeżeli pojawią się nowe poważne wątki w sprawie, sąd podda je zbadaniu. A jeżeli wszystko jest już zgromadzone, a postępowanie zamknięte, zamyka się proces i następuje dyskusja sędziów: sprawy małżeńskie muszą być osądzane w trzyosobowym składzie. Po dyskusji zapada wyrok.

Wtedy stronom można zakomunikować decyzję. Sąd wysyła stronom wyrok z uzasadnieniem. Istnieje możliwość odwołania się od wyroku do trybunału, jeżeli wyrok jest niekorzystny, czyli potwierdza istnienie małżeństwa. Jeżeli jest korzystny, to obrońca węzła ma obowiązek odwołania się do drugiej instancji. Procedura procesowa jest bowiem tak zbudowana, że wyrok jest prawomocny tylko wówczas, kiedy zostały dane dwa zgodne wyroki. – Istnieje jednak możliwość ominięcia powtarzania całej procedury przez sąd kolejnej instancji – wyjaśnia bp Pieronek. – Można wyrok zatwierdzić dekretem. Podstawą do zastosowania takiej skróconej procedury jest wyrok orzekający nieważność małżeństwa trybunału I instancji i brak istotnych zarzutów, chociażby ze strony obrońcy węzła małżeńskiego, w stosunku do wydanego wyroku. W takim przypadku sędzia trybunału II instancji potwierdza wyrok dekretem.

Ale co pozostaje obrońcy węzła, który nie znajduje podstaw do utrzymania małżeństwa? Dawniej, kiedy triumfy święcił rygoryzm prawny, obrońca czy chciał czy nie, musiał dowodzić ważności małżeństwa. Sam byłem obrońcą węzła i w takich sytuacjach, pisałem, że w zgromadzonym materiale dowodowym nie znajduję podstaw do obrony ważności małżeństwa i decyzję w sprawie pozostawiam trybunałowi. Całe szczęście, że Pius XII stanowczo podkreślił, że funkcja obrońcy węzła polega na wypowiadaniu się pro veritate, za prawdą. Kościół stoi na oczywistym stanowisku, że prawdy zmienić się nie da. I należy ją uznać.

Bp Pieronek przyznaje, że czasem strony, chcąc uzyskać orzeczenie nieważności małżeństwa, konfabulują, odwołują się do fikcyjnych argumentów. – Chcą przechytrzyć sędziego. I sędziego przechytrzyć się da, ale Pana Boga nie. Poza tym sędzia, nawet jeśli da się zwieść i wyda wyrok pozytywny, to w świetle nowych, ważnych dowodów, odkrywających ewidentne kłamstwo lub pomyłkę sądową, taki wyrok można obalić.

– Jeśli ktoś od początku zaplanował, że się z Bogiem liczyć nie będzie – stwierdza bp Pieronek – to nie ma na to rady. Dlatego sprawy małżeńskie nigdy nie przechodzą w stan rzeczy ostatecznie osądzonej.

Zdaniem duszpasterzy: czy „niesakramentalni” mieszczą się w Kościele? Ks. Wojciech Nowak SJ:

Wzrost liczby rozwodów sprowokował pytanie o praktykę duszpasterską wobec osób ze związków niesakramentalnych – pytanie budzące nieraz wiele emocji i kontrowersji. Ważne było, żeby Kościół jasno określił status rozwiedzionych żyjących w nowych związkach. Jan Paweł II odpowiedział więc na powszechne oczekiwania zarówno świeckich, jak i księży.

Ks. Antoni Świerczek:

To nie są ludzie pozbawieni Bożej pomocy. Jan Paweł II w „Familiaris Consortio” stwierdził, że nie mogą oni „czuć się odłączeni od Kościoła”. Tak wymowne sformułowanie zostało użyte po raz pierwszy. Wcześniej Magisterium Kościoła unikało podobnych wypowiedzi.

Ks. Wojciech Nowak SJ:

Czytając papieski tekst nikt nie powinien czuć się osądzony i odrzucony. Dokument wyjaśnia zasady, które wynikają z Ewangelii, ujmując się jednocześnie za człowiekiem, w sytuacji, która już zaistniała w jego życiu, gdy rozpad małżeństwa stał się faktem i osoba obecnie znajduje się w kolejnym, niesakramentalnym związku. Jan Paweł II chce dać mu nadzieję i pokazać, jak w tej sytuacji prowadzić dalej życie religijne i jak kroczyć drogą wiary. Wyjaśnia, że relacja z Bogiem definitywnie nie ustała.

Ks. Jan Abrahamowicz:

”Familiaris Consortio” to piękny poemat o nadziei. Nie pozostawia człowieka doświadczeniu opuszczenia i tragedii życiowej. Mówi: „Choć pobłądziłeś, jesteś ważny dla Chrystusa i dla Kościoła. Poprzez chrzest jesteś w Kościele i zawsze będziesz w nim obecny”.

Ks. Wojciech Nowak SJ:

Jan Paweł II mówi rozwiedzionym, aby „z dnia na dzień wypraszali sobie u Boga łaskę”. Bo nie jest tak, że ktoś wejdzie do duszpasterstwa i od razu jest w stanie uporządkować w całości swoje życie. Wchodzi na pewną drogę, znajduje środowisko ludzi, którzy go lepiej rozumieją, wśród których nie będzie czuł się napiętnowany.

Ks. Jan Abrahamowicz:

Co więcej: „Jesteś tą cząstką Kościoła, za którą wspólnota intensywnie się modli, chcąc twojej świętości”. Świadomość, że się nie jest osamotnionym, że są inni, którym nie jest obca moja sytuacja i otaczają mnie pancerzem modlitwy – to silny element radości i nadziei.

Ks. Wojciech Nowak SJ:

Bardzo ważne jest odkrycie Kościoła jako wspólnoty. Odkrycie, że nie jest tak, iż idę do kościoła pielęgnować swoją prywatną relację z Bogiem – ale odkrywam Kościół jako dar dla mnie, jako niezbędne środowisko, w którym mogę na nowo odkrywać i pogłębiać swoją wiarę.

Ks. Krzysztof Bojan:

Podoba mi się ich zaangażowanie: pobożność, pragnienie uczestnictwa we Mszy świętej, także przez podejmowanie funkcji liturgicznych. To jest też forma ich modlitwy.

Ks. Antoni Świerczek:

Trwanie w Kościele na mocy chrztu jest podstawą, by zachęcać rozwiedzionych do wykorzystywania wszystkich innych łask, które ofiarował im Chrystus, a także tych możliwości, jakie daje poprzez Kościół: modlitwę, różne formy duszpasterstwa, rekolekcje, głęboko przeżywaną Mszę świętą. Nie widzimy nawet, jak wieloma łaskami ci ludzie są obdarowani. To już tajemnica Boga.

Ks. Krzysztof Bojan:

Często przychodzą przed Mszą Świętą: proszę się pomodlić za taką czy inną osobę, bo jest w ciężkiej sytuacji. Kontaktują się między sobą, są otwarci na przyjęcie nowych osób. W innych duszpasterstwach „profilowanych” nie spotkałem takiej wrażliwości na problemy innych. Tu widzę akceptację: nikt nie został odrzucony.

Ks. Wojciech Nowak SJ:

Niektórzy zarzucają nam, że tworzymy duszpasterstwo dla cudzołożników. W ich mniemaniu, „przyklepujemy” permanentną sytuację życia w grzechu. Bo przecież – jak mówią – ci ludzie sami zdecydowali się na nowy związek. „To duszpasterstwo wprowadza tylko zamieszanie” – słyszałem nieraz.

Ks. Antoni Świerczek:

Nikomu nie wolno potępiać drugiego człowieka. Dramatów, jakie kryją się za faktem rozpadu małżeństwa nie wolno osądzać. Należy wyjść ludziom naprzeciw. A jednocześnie troska nie może być usprawiedliwianiem rozpadu związku. Potrzeba mądrości, która wychodząc od prawdy o nierozerwalności małżeństwa staje wobec dramatu rozpadu tej więzi.

Życzliwość, okazywanie pomocy w zrozumieniu, że nie są odtrąceni, tylko znaleźli się w sytuacji, w której muszą na nowo określić się wobec Boga.

Ks. Jan Abrahamowicz:

Rozłam małżeństwa jest zawsze dramatem i przegraną. Przegrała miłość. Zazwyczaj nie jest tak, że w nowy związek wchodzi się pochopnie. Tęskni się za drugim człowiekiem. Czasem istotne są względy ekonomiczne. Łatwiej się żyje w jednym mieszkaniu z dwoma pensjami niż samemu z jedną. Poza tym nadchodzi taki okres w życiu kobiety, kiedy zdaje sobie ona sprawę, że jej możliwości bycia matką przemijają. W takich okolicznościach podejmuje się decyzje o nowym związku.

Ks. Krzysztof Bojan:

Czasami jest tak, że przychodzi opuszczona żona i pyta się: „To dla takich, co skrzywdzili i odeszli, jest miejsce w Kościele? Dlaczego się nie zajmiecie porzuconymi?”. Ale osoby, które przychodzą do duszpasterstwa, są coraz bardziej świadomie kolei swoich losów i żałują za popełnione zło. Poza tym to bardzo ważne dla ich dzieci, które uczestnicząc w spotkaniu - bo pary przychodzą też z dziećmi – widzą, że powtórny związek nie jest wyjściem z sytuacji. U samego źródła otrzymują przestrogę, aby z większą odpowiedzialnością podchodzić do międzyosobowych relacji.

Ks. Wojciech Nowak SJ:

Duszpasterstwo – paradoksalnie – przyczynia się do nowego postrzegania Kościoła, nie traktowania go jako „elitarnego klubu ludzi doskonałych”. Nowy Katechizm mówi wyraźnie, że wszyscy w Kościele, łącznie z tymi, którzy pełnią w nim urzędy, winni uważać się za grzeszników. A właśnie za grzeszników umarł Chrystus. Benedykt XVI podczas swojej pielgrzymki do Polski przestrzegł, by nie utożsamiać Kościoła z bezgrzesznymi. Jednakże, członkowie Kościoła, jako wspólnoty pielgrzymującej, wezwani są do nieustannego nawracania się i rolą wspólnoty jest właśnie stworzyć przestrzeń ku temu.

Ks. Jan Abrahamowicz:

Początek to pretensje, żal i zadziorność wobec Kościoła. Coś mi zostało odebrane, chciałbym mieć to z powrotem i to jak najszybciej. Porównuję się do innych grzeszników, pytam czemu mnie tylko spotyka trwałe odłączenie od sakramentów. Z upływem czasu człowiek zaczyna rozumieć, że nie o to chodzi. Nikt im niczego nie odebrał. Trzeba zrozumieć konsekwencje swojego wyboru. Tłumaczę przychodzącym do duszpasterstwa, że pełne środki łaski są dla nich nadal dostępne. Jej szczytem jest komunia duchowa.

Ks. Krzysztof Bojan:

W duszpasterstwie są osoby starsze. Ale udało mi się, szczególnie poprzez informacje w Internecie, czy plakaty – przyciągnąć osoby młode. A na co oni mogliby liczyć w duszpasterstwie? Otóż, ci młodzi twierdzą, że w tym środowisku odnaleźli Chrystusa. To tu stanęli w prawdzie swojej osoby. Często mawiam, że tworzymy wspólnotę ludzi żyjących w prawdzie, którzy mają odwagę przyjść na spotkanie i powiedzieć: jestem grzeszny, potrzebuję pomocy. Dzięki temu ja sam też otwieram się przed Panem Bogiem, żeby stanąć w prawdzie. A to bardzo ważne, żeby być uczciwym wobec siebie. Tak zawiązało się między nami zaufanie.

Ks. Antoni Świerczek:

Ważne są nie tylko duszpasterstwa specjalistyczne. Ważna jest postawa duszpasterzy w terenie. Choćby w kancelarii czy podczas wizyt duszpasterskich. Przecież to okazja do rozmowy. Każde spotkanie to okazja do wyjścia naprzeciw wiernym, którzy miewają nieraz napięte relacje z Kościołem. A może warto im zaproponować rozeznanie ważności małżeństwa w sądzie biskupim i pomóc w tym, albo zaprosić na spotkanie duszpasterstwa, czy choćby wskazać, gdzie takie spotkania się odbywają.

Ks. Wojciech Nowak SJ:

Janowi Pawłowi II – wynika to wyraźnie z „Familiaris consortio” – zależało na tym, by osoby żyjące w związkach niesakramentalnych nie były odtrącane i wytykane palcami. Zwrócił się z apelem nie tylko do duchownych, ale do całej wspólnoty wiernych, by stworzyła klimat, w którym „niesakramentalni” nie będą czuli się wykluczeni z Kościoła. Tylko Bóg zna wszystkie okoliczności i motywy, w jakich ci ludzie zdecydowali się na bycie razem, człowiekowi nie wolno nikogo potępiać. Zawsze, jak w każdej innej sytuacji, należy odróżniać ocenę czynu, zachowań człowieka od oceny samej osoby.

Ks. Jan Abrahamowicz:

Spotkania odbywają się w każdy trzeci piątek miesiąca. To dzień związany z miłosierdziem Bożym. A sytuacja osób w związkach niesakramentalnych wiąże się z błaganiem miłosierdzia, wyczekiwaniem go. Spotkania mają charakter dwuczłonowy. Najpierw w kościele trwa nabożeństwo z wystawieniem Najświętszego Sakramentu. Przed Chrystusem jesteśmy wszyscy autentyczni. On patrzy na nas, my na Niego. Potem modlimy się na przykład za pomocą koronki, przed figurą Chrystusa frasobliwego. Jest też rozważanie, które próbuje odnieść Ewangelię z najbliższej niedzieli do sytuacji słuchaczy. I dłuższe momenty ciszy.

Ks. Krzysztof Bojan:

W duszpasterstwie akcentuję wymiar modlitewny w życiu. Czasami może nawet przedłużałem modlitwę. Najpierw spotykało się to z oporem, a później ludzie sami poczuli potrzebę modlitwy. Niektórzy związali się z neokatechumenatem czy innymi wspólnotami. Nasze normalne comiesięczne spotkanie zaczyna się od Mszy Świętej, potem mamy spotkania przy stole, rozmawiamy, pomagamy sobie nawzajem.

Ks. Wojciech Nowak SJ:

Chciałbym, aby duszpasterstwo było czymś na kształt domu, aby można było przyjść do niego z ulicy, a także wrócić po kilkuletniej nieobecności, bez wysłuchiwania wymówek. Każde spotkanie ma charakter autonomiczny: przedstawiamy się, mówimy o swoim stażu w związku i stażu w grupie; ci, którzy są po raz pierwszy, widzą innych w podobnej sytuacji i dowiadują się, że oni znaleźli tu drogę do Boga ... Ojciec Paciuszkiewicz powołał to duszpasterstwo do istnienia dwadzieścia dwa lata temu – ten czas trwania grupy ma także wymiar świadectwa. Wciąż są z nami osoby, które przychodzą tu od początku.

Ks. Jan Abrahamowicz:

Po nabożeństwie spotykamy się w domu parafialnym przy wspólnym stole. Omawiamy bieżące sprawy, planujemy dodatkowe przedsięwzięcia, na przykład obecnie pielgrzymkę do Wilna. Omawiamy też gazetowe artykuły na temat związków niesakramentalnych. Czasem zdarza się nieplanowane otwarcie się kogoś, świadectwo. W ten sposób wspólnota dźwiga ciężary innych. Z tym że nie chodzi tu o pogotowie ratunkowe dla duszy. Ja jestem tylko asystentem Bożej łaski. Mam świadomość, że to Bóg czyni cuda w człowieku.

Ks. Krzysztof Bojan:

Jestem także duszpasterzem osób niewidomych. Chodzi o to, żeby uświadomić im, że ich cierpienie ma sens - że mogą je ofiarować w łączności z Chrystusem za tych, którzy szczególnie potrzebują Bożej łaski. Osoby żyjące w związkach niesakramentalnych również pragną wspierać innych poprzez modlitwę i podejmowaną trudną drogę życia we wstrzemięźliwości seksualnej. Naszą pierwszą wspólną inicjatywą we wzajemnym obdarowywaniu się, było spotkanie opłatkowe z bielskim biskupem pomocniczym.

d2vpnpj
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d2vpnpj