Do Berlina przyjeżdżał parę razy w roku. Kilka lat wcześniej sprzedał mieszkanie i właściwie nic go tu nie trzymało. Załatwiał sprawy związane z ubezpieczeniem i pieniędzmi. Spotykał się z pracodawcami. Nocą jeździł wypożyczonym samochodem po obwodnicach miasta. Mieszkał u rodziców.
W domu czasem schodził do piwnicy i wyjmował z napęczniałych od wilgoci szafek stare, pofałdowane pudełka z fotografiami. Ponaddzieraną tekturę rozpychały tanie, podłużne, plastikowe albumy, niektóre ułożone jeden na drugim, inne powsuwane pionowo w wolne miejsca. Na kilku foliowych okładkach nazwy krajów, daty i proste grafiki komputerowe, które robił jako nastolatek, z widocznymi pasami drukarki igłowej, inne okładki zostawione jak były, fabryczne, z widokiem gór albo zamków. Każde zdjęcie w osobnej foliowej kieszeni. Niektóre podpisane, wiele bez żadnych oznaczeń. Pomiędzy albumami sterty fotografii leżących luzem, odbitki lepiące się do siebie po kilka, kilkanaście sztuk, tworzące geometryczne masy, które trzeba rozklejać z plastikowym trzaskiem. Połączone fragmenty anonimowej historii, miejsca i czasy zrzucone jedne na drugie, niektóre w bliskich sobie seriach, inne różniące się formatem, tonem barwy, czasoprzestrzenią.
Hilta zaskakiwało, że to on powołał do istnienia te wszystkie obrazy. Przyglądał się zdjęciom kolejno, przysuwając je blisko do oczu, ze zmarszczonymi brwiami, jakby oglądał okazy egzotycznych owadów. Niektóre umiał rozpoznać, umiejscowić w przestrzeni pamięci. Wpadały między punkty węzłowe przeszłości – przed liceum, po liceum, przed wojskiem, po wojsku, na studiach, na przepustce. To góry w Norwegii, to spalona słońcem ruda ziemia chorwackiej wyspy. Ale co to jest, ta neorenesansowa architektura, te wąskie uliczki, ten krzywy kadr pełen znaków drogowych w pierwszym planie, dachy domów z czerwonej dachówki wypunktowane antenami satelitarnymi, zakole morza odcięte linią piasku i lasu, rozpychająca się bielą plama słońca, a na niej czarne sylwetki sfotografowanych z bliska plażowiczów, sześć obtłuczonych kubłów na śmieci samotnych na tle asfaltowej ulicy z wcinającą się w kadr białą linią ciągłą, jakieś autokary wycieczkowe pełne grubych zniecierpliwionych ludzi, popatrujących zza zasłonek przez szyby w
obiektyw, szklane biurowce otoczone ultramarynowym niebem, ujęte od dołu, których dachy gdzieś wysoko i w połowie kadru zbiegają się w wąską kreseczkę, grupa studentów na rynku starego miasta – rozmywa się w głębi pierzeja z murem pruskim – a pośrodku dziewczyna robiąca fire show, otoczona ognistymi kręgami płonących kaganków. I on sam: dający się datować fryzurą, ubraniem, gładkością skóry, papierosem (na studiach palił, potem przestał), dziewczyną. Ale gdzie? Skąd i dokąd? Co wtedy myślał, dokąd wiodła ta chwila, skąd się wynurzała? Czuł się dobrze i swobodnie, czy był spięty, pozował? Czekał na coś z nadzieją, a może był zmęczony i chciał iść do domu? Czemu nie da się tego wyczytać z tej wyciętej błyskiem flesza twarzy, jarzących się w dyskotekowych półcieniach oczu i zębów, ramion rozpostartych i trzepoczących z sylwetkami śmiejących się kolegów po bokach? Zastanawiał się, czy jego dawnym przyjaciołom z dzieciństwa i szkoły, którzy potem zaczęli pracować jako urzędnicy, informatycy i ludzie od
marketingu, też jest tak trudno przypomnieć sobie, co widzą na zdjęciach z tamtych dni, ale nie utrzymywał z nimi żadnego kontaktu, więc nie miał jak się dowiedzieć.
W czasie berlińskich wizyt wieczorem siadywał z rodzicami w salonie. Wysoki, wysuszony, bardzo szczupły, jakby wygarbowany i pociemniały, nie chciał się zmieścić w fotelu, w uładzonej, zabalsamowanej bibelotami przestrzeni pokoju. Kanciaste kolana sterczały śmiesznie, długich ramion nie miał gdzie podziać, więc przesuwał nimi ponad stołem, sięgając po kieliszki, sosjerki, talerze pełne błyszczących wędlin, poprawiając sztućce i serwetki. Wystawał poza ramy tego miejsca – nie mieścił się w rodzicach, którzy zaokrąglili się i dopasowali do swojego domu, swojego życia, swojego samochodu, telewizora, znajomych i sąsiadów niczym te koty, które ponoć w Chinach hoduje się w butelce. Zapewne w międzyczasie rozsadził też przestrzeń, jaką dla niego wyznaczyli w swoich głowach, przestrzeń wykreśloną przekonaniami o tym, jak jest i kto jaki jest. Przekonaniami uporządkowanymi, odkładającymi się przez lata jak warstwy geologiczne. Potwierdzali i wzmacniali je w sobie wzajemnie podczas wieczornych rozmów unoszących się i
zapadających niczym fale, których napływanie wyznaczały reklamy i seriale na ekranie plazmowego telewizora. W ten sposób opowiadali sobie kształty świata. Wyznaczali mapy urzędowych mielizn, rozpościerali sieci niewidocznych układów, kto z kim i komu, a przede wszystkim rzeźbili proste, poręczne portrety ludzi na stelażu z kilku motywacji i biograficznych wątków. Jego portret także posiadali. Matce często śnił się jako dziecko.
Ojciec, człowiek mały i przezorny, ruchliwy i wiecznie zmarszczony, zniesmaczony, zatroskany, siadał w fotelu obok Hilta, nachylał się w jego stronę, wyciągał ku niemu obie poruszające się nerwowo ręce i wpatrzony intensywnie w jego twarz, niecierpliwie wypytywał. Hilt odpowiadał zdawkowo, ojciec gorliwie kiwał głową, jakby ponaglając go, chłonąc słowa w przyspieszonym tempie, by móc zaraz przejść do swoich historii. Jego dłonie wędrowały badawczo w górę i w dół jak małe ptaki, zbyt wylęknione, by usiąść na kościstej sylwetce syna, jakby był on nieruchomym golemem, starganym wiatrami strachem na wróble. Ojciec opowiadał o ich wspólnej przeszłości, a głównie o tym, że gdy Hilt był dzieckiem, wspólnie zjeździli samochodem dużą część Europy, podczas gdy matka wypoczywała w spa. Taki mieli rodzinny układ. Na własną rękę, bez żadnego biura podróży, bez bukowania hoteli i lotów, rok po roku systematycznie przemierzali kolejne trasy zmieniającymi się z sierpnia na sierpień samochodami. Odkładali za siebie kilometry
autostrad, aż stawali przed katedrą, murem obronnym czy twierdzą sprzed setek lat. A wtedy ojciec, uśmiechnięty, dumny, z oczami utkwionymi wysoko w zębiastych flankach czy labiryntach gotyckich zdobień, pośród szumu wielonarodowych rozmów i ludzkich postaci w lekkich bawełnianych ubraniach, poklepywał syna po plecach i opowiadał mu historie o życiu, władcach i wojnach średniowiecza, które wcześniej widział na kanale podróżniczym w telewizji. Często przy tym mylił realia i epoki, ale nie to było ważne.
Teraz, w fotelu, ułożony ukośnie, bokiem, wsparty łokciami o pluszowe oparcie jak model barokowego malarza, rzucał faktami i wspomnieniami, krążył i dyskretnie atakował: Pamiętasz? Pamiętasz? Francja, Szwecja, Grecja, Polska. Niekiedy miał przy sobie zdjęcia jak dowody sądowe: tu była uliczka, tu kawiarenka, tam dzieci grały na skrzypkach, w tym zaułku gryzły się bezpańskie psy, w tamtym jedliśmy krewetki. Sam Hilt był dla niego dowodem, dowodem czasu, kiedy potrafił zmierzyć się z przestrzenią na jego miarę obcą i wymagającą, z drobnicą sum w różnych walutach, ze stacjami benzynowymi zamkniętymi w czasie sjesty od dwunastej do czternastej, z temperaturą przekraczającą trzydzieści pięć stopni, ze świadomością, że dzieli go od Berlina czterocyfrowa odległość. Świat zapisywalny liczbami, nad którym zwyciężał kalkulatorem, zegarkiem i mapą. A Hilt pamiętał niewiele, często przytakiwał dla świętego spokoju albo dlatego, że było mu wstyd, że nie pamięta. Ojciec wyczuwał to jakoś. Zapadał w milczenie, prostował
się, odchylał w fotelu i spoglądał tylko na niego z ukosa, znad krawędzi szklanki. Ale po paru minutach znowu otulał go słowami. Najpierw rzucał je sporadycznie, potem rzeźbił sobie nimi drogę jak woda w dziurawej tamie, omotywał Hilta wątkiem przeszłości, brał na niechętnego świadka. I wreszcie znów, wychylony, z łokciami na oparciu i roztańczonymi dłońmi, wspominał jakieś wycieczki leśnymi ścieżkami w Norwegii i trudne alpejskie drogi na resztkach paliwa. Pamiętasz? Pamiętasz? Matka krzątała się wokół, zbierając talerze. Czasem wybuchała śmiechem albo wtrącała parę słów (Coś takiego! No proszę!), albo słuchała ich zdumiona, jakby dowiadywała się wszystkiego po raz pierwszy w życiu.
Niekiedy zapadała pełna wyczekiwania cisza i Hilt musiał się odezwać. Mówił o misjach pokojowych i stabilizacyjnych, starał się opisywać sceny zgodne z tym, co widział w telewizji. Ojciec mu chyba wierzył, nie znał się na wojsku, nie miał kontaktów, wielu spraw związanych z tymi rzeczami nie rozumiał. Słuchał uważnie ze zmarszczonymi brwiami. Opowieści były realistyczne, bo Hilt uzupełniał je opisami sytuacji, w których uczestniczył, chociaż rzecz jasna zmieniał w nich swoją rolę. Nie musiał wiele mówić, ojciec potrzebował tylko dwóch, trzech fachowych terminów, słów brzmiących wiarygodnie, zaklęć z wojskowego slangu, które skrupulatnie wydobywał z wypowiedzi Hilta i zapamiętywał, żeby później, przy znajomych, podczas jakiegoś zorganizowanego pod byle pretekstem spotkania swobodnym, nonszalanckim tonem zacząć opowiadać o pustynnych akcjach, tak jakby fakt, że dowiedział się tego od swojego syna, umieszczał go pośród grona ludzi doświadczonych i wtajemniczonych. Hilta nigdy przy tym nie było. Próbował sobie
wyobrazić ojca nie w chwili, gdy powtarza gronu postarzałych, otyłych ludzi, zmieniając to i owo, historyjki wymyślone wcześniej przez syna, ale później, gdy w mieszkaniu nie ma już gości, matka śpi dwa pokoje dalej, panuje cisza, wlewający się przez balkonowe okna blask nocy rzuca pionowe refleksy na wysokie szklanki i pełne popielniczki, a on siedzi nieruchomo w fotelu, patrzy gdzieś ponad stołem – na co? na obraz, zgaszoną lampkę, cyfry wyświetlacza wideo? – i być może mówi cicho do siebie, a może po prostu rozmyśla.
Z matką Hilt o tych rzeczach nie rozmawiał. Czasami patrzyła tylko na niego ze ściągniętymi brwiami, kiedy sądziła, że tego nie widzi, i chyba nie był to wyraz troski. Może ciągle przeżywała jego związek z Martiną i to, co się potem stało, rozpamiętywała przyszłość syna, którą tak wyraźnie widziała w wyobraźni i którą żyła intensywniej niż on, przyszłość, która gdzieś im się wszystkim rozwiała, rysująca się rytmem domowych obiadów, wspólnych świąt, złotych berlińskich popołudni, powrotów z pracy, kolejnych urodzin dzieci, awansów, biurowych plotek Martiny, sobotnich telewizyjnych meczy Hilta, decyzji przy kupowaniu pralki, zmywarki, telewizora, psa. A może to praca tak go zmieniła (sam niczego nie dostrzegł), że matkę zaczął zastanawiać dysonans między obrazem w jej głowie a człowiekiem w fotelu, może to pustynia jakoś na niego wpłynęła. Pewnie trochę upodobnił się do kaktusa albo jeżozwierza. Kilka lat temu w upale potrzebował piętnaście litrów wody na dzień, teraz skutecznie działał, pijąc pięć.