Miliarderzy z przypadku. Początki Facebooka. Opowieść o seksie, pieniądzach, geniuszu i zdradzie
00:58: Hakowanie czas zacząć. Pierwszy na liście jest Kirkland, który trzyma wszystkie zasoby w publicznych katalogach i ma tak skonfigurowanego Apache’a, że pozwala na indeksowanie. Wystarczy pobawić się przez chwilę Wgetem i można będzie ściągnąć całą bazę profili Kirklanda. Dziecinada.
Dla Marka było to rzeczywiście dziecinnie proste. Pobranie na swojego laptopa wszystkich zdjęć studentów z uniwersyteckich serwerów Kirklanda zajęło mu prawdopodobnie kilka minut. Jasne, w pewnym sensie była to kradzież. Nie miał praw do korzystania z tych zdjęć, a uczelnia z pewnością nie umieściła ich na swojej stronie po to, by każdy mógł je sobie ściągnąć. Skoro jednak informacja była ogólnodostępna, czy Mark nie miał prawa z niej skorzystać? Kto miałby decydować o tym, do jakich ogólnodostępnych materiałów Mark może uzyskać dostęp?
1:03: Następny na liście jest Eliot. Oni też mają ogólnodostępną bazę, ale ich Apache jest pozbawiony indeksów. Jeśli jednak uruchomię wyszukiwanie, nie wpisując żadnej wartości, wszystkie zdjęcia z ich bazy danych wyświetlą się na jednej stronie. Wtedy wystarczy ją zapamiętać, a Mozilla zapisze wszystkie zdjęcia. Cudownie. Idźmy dalej...
Robił to, co uwielbia każdy haker. Włamanie się do systemu komputerowego Harvardu było dla niego bułką z masłem. Był sprytniejszy niż którykolwiek z zatrudnionych przez uniwersytet informatyków, był sprytniejszy od harwardzkiej administracji, a na pewno od zainstalowanych systemów zabezpieczeń. Tak naprawdę wyświadczał im przysługę, pokazując luki w systemie. Spełniał dobry uczynek, choć wątpił, czy ktokolwiek go tak właśnie zinterpretuje. Ale ostatecznie dokumentował wszystkie poczynania na blogu, który zamierzał umieścić na gotowej stronie, aby wszyscy mogli przeczytać, jak tego dokonał. Pomysł był zapewne dość wariacki, ale Mark uważał blog za wartościowe uzupełnienie portalu.
1:06: Lowell ma pewne zabezpieczenia. Wejście do ich bazy danych wymaga podania nazwy użytkownika i hasła. Pierwsza obserwacja: administratorzy nie mają dostępu do głównej bazy użytkowników, a zatem nie istnieje sposób pozwalający im na ustalenie haseł poszczególnych studentów. Trudno wyobrazić sobie, aby administratorzy pytali studentów o ich hasła, musi zatem istnieć inny sposób na zdobycie tej informacji. Być może istnieje wspólna dla wszystkich nazwa użytkownika i jedno hasło? To jednak wydaje się mało prawdopodobne, ponieważ administratorzy musieliby je po prostu upublicznić. Tę możliwość również można odrzucić, ponieważ oznaczałoby to udostępnienie bazy danych wszystkim użytkownikom Internetu. Należy sobie zatem zadać pytanie, jaki inny typ danych, znanych administratorowi, student mógłby wykorzystać do weryfikacji swojej tożsamości. Numer legitymacji studenckiej? Przypuszczenie okazało się trafne – czas przyporządkować nazwiska do numerów legitymacji. Wystąpiły jednak dalsze problemy. Zdjęcia
wyświetlane są na kilku stronach, a nie chce mi się przechodzić między nimi i zapamiętywać wszystkich ręcznie. Właściwym rozwiązaniem wydaje się napisanie odpowiedniego skryptu w perlu. No i gotowe.
Było to hakerstwo na najbardziej podstawowym poziomie – Mark przypominał kryptografa siedzącego w jakiejś jaskini i próbującego złamać kod nazistów. Jego komputer zapełniał się stopniowo zdjęciami. Wkrótce miał dysponować połową bazy danych Lowella. Każda dziewczyna na kampusie – poza pierwszorocznymi – trafi do jego komputera w postaci maleńkich bajtów i bitów, w których zapisano wszystkie ładniutkie i mniej ładne twarze: blondynki, brunetki i rude, panienki z dużymi i małymi biustami, wysokie i niskie – wszystkie. Czyste szaleństwo.
1:31: Adams nie ma zabezpieczeń, tylko ograniczenie wyświetlania wyników wyszukiwania do 20 na stronę. Wystarczy zapuścić ten sam skrypt, jaki wykorzystałem przed chwilą na stronie Lowella – i po problemie.
Akademik za akademikiem, nazwisko za nazwiskiem. Mark gromadził kolejne dane.
1:42: Quincy nie upublicznia bazy danych profili studentów w Internecie. Ale lipa! Tu nic nie wymyślę. 1:43: Dunster jest skomplikowany. Brak nie tylko publicznego katalogu, ale w ogóle jakiegokolwiek katalogu. Wszystko trzeba wyszukiwać, a jeśli uzyska się ponad 20 rekordów, żaden się nie wyświetla. A gdy już coś się otrzyma, to nie listę zdjęć, ale link do strony w php, która odsyła użytkownika do kolejnych podstron. Dziwne. To może być trudne. Czas na przerwę.
Akademiki, których nie zdołał od razu rozpracować, zostawiał sobie na później. Nie istniała ściana, na którą nie potrafiłby się wspiąć. Harvard mógł być najlepszym uniwersytetem na świecie, ale nie zdołał zatrzymać Marka Zuckerberga i jego komputera.
1:52: Leverett jest trochę łatwiejszy. Co prawda do zdjęć można dotrzeć wyłącznie przez wyszukiwarkę, ale kiedy nie wpisze się żadnej wartości, wyświetlana jest lista linków do stron ze zdjęciami wszystkich studentów. Trochę bez sensu, że można oglądać tylko jedno zdjęcie na raz – nie zamierzam przecież otwierać 500 podstron i pojedynczo kopiować z każdej zdjęcia. Konieczne będzie uruchomienie emacsa i zmodyfikowanie skryptu napisanego wcześniej w perlu. Po wprowadzeniu odpowiednich zmian powinien przejrzeć katalog i wykryć strony ze zdjęciami na podstawie linków z regexami. Kolejny etap pracy skryptu będzie polegał na wejściu na wszystkie znalezione strony i ściągnięciu z nich zdjęć. Po kilku próbach mam gotowy skrypt... Czas na kolejne piwo.
Mark był już wtedy prawdopodobnie całkowicie pochłonięty pracą. Nie zwracał uwagi na godzinę. Dla ludzi pokroju Marka czas był jedną z broni stosowanych przez establishment, podobnie jak porządek alfabetyczny. Wielcy inżynierowie, hakerzy nie muszą stosować się do tych samych ograniczeń co inni.
2:08: Mather jest niemal identyczny z Leverettem, tyle że ma katalog podzielony na klasy. W ich bazie danych profili nie ma żadnych pierwszorocznych... cienizna.
Godziny płynęły, a Mark pracował niestrudzenie. O czwartej nad ranem miał już chyba wszystkie dane, do których mógł uzyskać dostęp – ściągnął tysiące zdjęć z baz danych akademików. Do kilku nie zdołał uzyskać dostępu ze swojej bondowskiej kryjówki w Kirklandzie – wejście do tych sieci było zapewne możliwe wyłącznie z komputerów o odpowiednich adresach IP. Mark prawdopodobnie doskonale wiedział, jak sobie z tym poradzić – rozwiązanie problemu wymagało jedynie przespacerowania się w kilka miejsc. W ciągu paru dni mógł mieć wszystkie dane, jakich potrzebował.
Po zgromadzeniu pełnej bazy danych wystarczyło napisać skomplikowane algorytmy, na których będzie się opierała strona www, następnie sam program. Potrzeba na to dnia, najwyżej dwóch.
Zamierzał nazwać stronę Facemash.com. Uważał, że będzie odjazdowa:
Być może Harvard zlikwiduje ją z przyczyn prawnych, nie uświadomiwszy sobie jej wartości. Pomysł, na którym się opiera, można wykorzystać na innych uczelniach (może nawet tych, do których chodzą atrakcyjnie wyglądający ludzie). Nie ulega jednak wątpliwości, że jako autor strony zostanę nazwany draniem. Trudno. Prędzej czy później ktoś inny zrobiłby to samo...
Być może się uśmiechał, opróżniając do końca puszkę z piwem i pisząc wstęp, który miał witać wszystkich użytkowników przyszłej strony internetowej:
Czy dostaliśmy się na uczelnię z powodu wyglądu? Nie. Czy będziemy oceniani na jego podstawie? Tak.
Tak, to będzie zajebiste.
Później tego wieczoru
Gdybyście zapytali kompetentnego hakera, co mogło się wydarzyć później, owej mroźnej nocy w Cambridge, nie miałby większych kłopotów z odpowiedzią. Dalszy rozwój wypadków można przewidzieć na podstawie bloga, w którym Mark przedstawił rozumowanie, jakie doprowadziło do powstania Facemasha. Być może pewne sprawy można wyjaśnić w inny sposób, wiemy jednak, że Mark miał problem z włamaniem się do systemów niektórych akademików. Nie znamy wszystkich szczegółów, możemy zatem tylko przypuszczać, że wyglądało to na przykład tak:
Jeden z harwardzkich akademików. Środek nocy. Chłopak znający się dobrze na zabezpieczeniach komputerowych musi je ominąć. Chłopak żyjący z dala od wspaniałego, buzującego od hormonów świata braci studenckiej. Być może pragnął do tego świata należeć, a może po prostu chciał udowodnić, na co go stać, o ile jest od wszystkich sprytniejszy.
Wyobraźcie sobie, że chłopak ten czai się w ciemnościach. Kolana i ręce trzyma blisko podłogi, kuląc się za obitą aksamitem kanapą. Palcami i klapkami dotyka szkarłatnego pluszowego dywanu. Pomieszczenie niemal w całości tonie w ciemnościach; przypomina kwadratową pieczarę wypełnioną nieokreślonymi kształtami.
Być może poza chłopakiem ktoś jeszcze znajduje się w pokoju – być może dwa z tych kształtów to ludzie, inny chłopak i dziewczyna stojący pod ścianą w dalszej części pomieszczenia, gdzieś między oknami wychodzącymi na dziedziniec. Ze swojej kryjówki za kanapą chłopak nie potrafi rozpoznać, czy są to studenci drugiego, trzeciego czy czwartego roku. Domyśla się jednak, że oni również nie mają prawa przebywać w tym miejscu. Salon na drugim piętrze nie należy do pomieszczeń zamkniętych dla osób postronnych, jednak aby dostać się do środka, potrzebny jest klucz. Chłopak musiał znaleźć inny sposób na wejście do pokoju. Przyczaił się na podeście schodów prowadzących na drugie piętro, a kiedy woźny skończył odkurzać dywan i myć okna, wślizgnął się do środka, wsuwając książkę między drzwi a futrynę, kiedy mężczyzna był zajęty pakowaniem swoich rzeczy.
Z kolei drugi chłopak i dziewczyna po prostu mieli szczęście. Prawdopodobnie zauważyli uchylone drzwi i wiedzeni ciekawością weszli do środka. Jak łatwo sobie wyobrazić, pierwszy chłopak z trudem zdążył schować się za kanapą. Para i tak by go pewnie nie zauważyła – byli zajęci czym innym.
Dziewczyna opiera się plecami o ścianę, ma rozpiętą skórzaną kurtkę i bluzę podciągniętą do wysokości ramion. Chłopak całuje ją po szyi, a jego dłonie wędrują po jej nagim, wygiętym do przodu brzuchu. Wyglądało na to, że dziewczyna lada chwila mu się odda, na szczęście z jakiegoś powodu zmienia zdanie. Pozwala mu jeszcze na chwilę zabawy, po czym, śmiejąc się, odpycha go od siebie.
Następnie łapie go za rękę i ciągnie w stronę drzwi. Przechodzą tuż obok kanapy, jednak żadne z nich nie spogląda w stronę ukrytego za nią chłopaka. Kiedy dziewczyna dociera do drzwi i otwiera je na oścież, chłopak oplata rękami jej talię, chwyta ją i niemal wynosi na korytarz. Zamykające się drzwi uderzają o leżącą w progu książkę i przez sekundę chłopak sądzi, że ją odepchną, a on pozostanie zamknięty w pokoju na całą noc. Na szczęście tak się nie dzieje, a chłopak zostaje wreszcie sam, otoczony jedynie cieniami i konturami mebli.
Możemy sobie wyobrazić, jak wyczołguje się zza kanapy i wraca do czynności, którą przerwało mu pojawienie się pary. Zaczyna obchodzić pokój na lekko zgiętych nogach, przyglądając się uważnie ciemnym ścianom, zwłaszcza obszarowi przy listwie podłogowej. Po kilku minutach dostrzega to, czego szukał. Z uśmiechem ściąga z lewego ramienia mały plecak.
Przyklęka i sięga do środka. Odszukuje palcami małego laptopa Sony i wyciąga urządzenie z plecaka. Kabel do sieci ethernet jest już wpięty w laptopa. Chłopak uruchamia komputer, po czym wprawnym gestem chwyta zwisający z boku kabel i wpina go do portu w ścianie kilkanaście centymetrów nad listwą podłogową.
Naciska szybko kilka klawiszy, uruchamiając program, który napisał kilka godzin wcześniej. Patrzy na migoczący ekran. Oczami wyobraźni możemy niemal zobaczyć przepływające przez kabel pakiety cyfrowych informacji, maleńkie impulsy czystej energii wyszarpnięte z elektronicznego serca budynku.
Sekundy mijają, tymczasem laptop niemal bezgłośnie pochłania kolejne porcje danych. Chłopak co chwilę ogląda się przez ramię, upewniając się, że pokój jest faktycznie pusty. Serce musi mu bić jak młotem; możemy sobie wyobrazić strużki potu spływające mu po plecach. Zapewne nie po raz pierwszy robi coś takiego, ale trudno nie odczuwać w takiej sytuacji wielkich emocji. Czuje się pewnie, jakby był Jamesem Bondem. W głębi duszy musi zdawać sobie sprawę, że dopuszcza się czynu bezprawnego, a już na pewno sprzecznego z regułami obowiązującymi na uniwersytecie. Oczywiście nie zabija nikogo z zimną krwią. Hakerstwo trudno nawet porównać do kradzieży w sklepie.
Nie kradnie pieniędzy z banku ani nie włamuje się na stronę Departamentu Obrony. Nie zadziera z siecią jakiejś potężnej organizacji ani nawet nie podgląda e-maili byłej dziewczyny. Biorąc pod uwagę, do czego jest zdolny wysoko wykwalifikowany haker, można uznać, że praktycznie nie robi nic złego.
Po prostu pobiera kilka zdjęć z bazy danych akademika. Kilka to może nieprecyzyjne sformułowanie – wszystkie. A ponieważ baza ta ma charakter prywatny i dostęp do niej wymaga znajomości hasła – oraz połączenia się za pomocą komputera o numerze IP z tego konkretnego budynku – cała operacja zapewne nie jest aż tak niewinna. Ale przecież nie grozi za nią kara śmierci. Poza tym chłopak uważa, że robi to dla wyższego celu.
Jeszcze kilka minut i będzie miał wszystko, czego potrzebuje. Dla wyższego celu. Swobody wymiany informacji i tym podobnych bzdetów – w jego mniemaniu wszakże, jak przypuszczamy, zasada ta była jednym ze składników prawdziwego kodeksu moralnego. Możemy go nazwać poszerzoną wersją zasad, według których działają hakerzy: jeśli napotykasz na ścianę, znajdujesz sposób, aby ją zburzyć lub przejść górą; jeśli napotykasz płot, wycinasz w nim dziurę. Ci, którzy zbudowali mur – „establishment” – to źli ludzie. Chłopak należy do przeciwnego obozu i walczy w słusznej sprawie.
Obrót informacją powinien być swobodny.
Zdjęcia służą do tego, aby je oglądać.
Chwilę później laptop wydaje z siebie cichy sygnał, informując, że skończył pobieranie plików. Chłopak wyjmuje kabel z gniazdka w ścianie i chowa komputer z powrotem do plecaka. Jeden akademik załatwiony, zostały dwa. Niemal słyszymy temat z Jamesa Bonda rozbrzmiewający w jego głowie, kiedy zarzuca plecak na lewe ramię i rusza szybkim krokiem w stronę drzwi. Podnosi książkę, wychodzi na korytarz i zatrzaskuje drzwi.
Idąc korytarzem, być może wyczuwa uwodzicielski kwiatowy zapach perfum dziewczyny, który wciąż unosi się w powietrzu.
Co stało się potem
Dopiero siedemdziesiąt dwie godziny później Mark zrozumiał, czego dokonał. Wypite tamtej nocy piwo bez wątpienia zdążyło mu już wyparować z głowy, niemniej nadal realizował swój projekt, mimo że musiał wrócić do codziennych zajęć, jak uczęszczanie na zajęcia z informatyki, uczenie się do egzaminów z kanonu czy przesiadywanie z Eduardem i jego kumplami w jadalni. Później zwierzy się reporterom uniwersyteckiej gazety, że nie zaprzątał sobie wtedy specjalnie głowy Facemashem, traktując stronę po prostu jako projekt, który należy zrealizować, jako matematyczny i informatyczny problem wymagający rozwiązania. A kiedy już tego dokonał – uzyskując idealny, cudowny i piękny rezultat – rozesłał go do znajomych, ciekaw, co o nim myślą. Chciał poznać ich zdanie, usłyszeć uwagi, a może nawet jakieś pochwały. Następnie wyszedł z pokoju na seminarium, które trwało znacznie dłużej niż przypuszczał.
Po powrocie do akademika zamierzał jedynie zostawić plecak w pokoju, sprawdzić skrzynkę pocztową i od razu zejść do jadalni, jednak zaraz po wejściu jego uwagę przykuł stojący na biurku laptop.
Ku jego zaskoczeniu komputer sprawiał wrażenie zawieszonego.
Nagle wszystko zrozumiał. Laptop się zawiesił, ponieważ służył jako serwer dla Facemash.com. Nie miałoby to żadnego sensu, chyba że...
– O cholera!
Przed wyjściem na spotkanie wysłał link do strony Facemash.com do kilku znajomych. Oni musieli przesłać go do swoich znajomych i w pewnym momencie wypadki zaczęły się toczyć lawinowo. Z historii programu wynikało, że link do strony trafił na kilkanaście różnych list mailowych, w tym kilka prowadzonych przez studentów z Harvardu. Ktoś rozesłał link do wszystkich osób związanych z Institute of Politics, organizacji zrzeszającej ponad stu członków. Od kogoś innego link trafił do Fuerza Latina, organizacji zajmującej się problemami Latynosek. Stamtąd wysłano go do Association of Black Women at Harvard. Otrzymał go również jeden z redaktorów „Crimsona”, poza tym trafił na listę linków na jednym z forów internetowych akademika.
Facemash był wszędzie. Adres strony, na której można było porównać zdjęcia dwóch studentek i zagłosować, która z nich jest seksowniejsza – następnie skomplikowane algorytmy wskazywały najseksowniejszą laskę na kampusie – rozprzestrzenił się niczym wirus po całym uniwersytecie.
W ciągu dwóch godzin użytkownicy oddali dwadzieścia dwa tysiące głosów. Przez ostatnich trzydzieści minut na stronę weszło czterystu studentów.
Cholera! Głupio wyszło. Nie w ten sposób planował rozpropagować link do strony. Później Mark będzie tłumaczył, że chciał tylko zasięgnąć rady kilku osób i ewentualnie wprowadzić jakieś poprawki. Zamierzał również najpierw sprawdzić, na ile ściągnięcie zdjęć z obcych serwerów było legalne. Być może w rezultacie strona nigdy nie zostałaby uruchomiona. Teraz było już za późno. Problem z Internetem polega na tym, że jest jak długopis, a nie ołówek.
Jeżeli coś się w nim umieści, nie można już tego wymazać.
Facemash trafił do sieci.
Mark doskoczył do komputera i zaczął uderzać palcami w klawiaturę, wpisując hasła pozwalające na wejście do programu. Po kilku minutach zatrzymał jego działanie, wyłączając całe to cholerstwo. Ekran laptopa zgasł. Mark opadł na krzesło. Drżały mu palce.
Miał przeczucie, że narobił sobie poważnych kłopotów.
Czworokąt
Nawet z zewnątrz trzypiętrowy Hilles Building – sterczące z ziemi filary z cementu i kamienia, lśniące fasady ze szkła i stali – przypominał raczej statek kosmiczny, który rozbił się na ziemi, a nie uniwersytecką bibliotekę. Podobnie jak reszta Czworokąta, biblioteka należała do najnowszych budynków na kampusie, a ponieważ leżała z dala od głównego dziedzińca i jego wielowiekowego, oplecionego bluszczem dziedzictwa, architekci zapewne wyszli z założenia, że mogą sobie pozwolić na dowolne szaleństwa. Nawet na futurystyczną szkaradę, która pasowałaby raczej do znajdującego się nieco dalej kampusu MIT.
Tyler przebywał akurat w tylnym narożniku trzeciego piętra biblioteki, a jego dwumetrowe ciało spoczywało jednocześnie na krześle i biurku, które w tym ustawieniu przypominały narzędzie tortur na wzór mebli w stylu art déco. Tyler spoczywał w takiej dziwacznej pozie właśnie dlatego, że była koszmarnie niewygodna. Był poniedziałek, dochodziła siódma rano, a on wrócił właśnie z treningu i próbował w jakiś sposób pokonać ogarniającą go senność.
Przed nim na biurku leżał wielki podręcznik do ekonomii, a obok jasnoczerwona plastikowa tacka przyniesiona z pobliskiej jadalni akademika Pforzheimer, na której spoczywała owinięta w serwetkę zjedzona do połowy kanapka z kiełbasą i warzywami. Mimo że Tyler i Cameron skończyli śniadanie zaledwie pół godziny wcześniej, Tyler wciąż umierał z głodu. Do biblioteki przyszedł wyłącznie ze względu na podręcznik. Niecałą godzinę później miał wykład z ekonomii, a kanapka skutecznie odpędzała senność. Odgryziona połowa znajdowała się wciąż w jego ustach. Był tak zajęty przeżuwaniem, że nie usłyszał nadchodzącego Divyi.
Ten pojawił się niemal znikąd, nachylił się nad Tylerem i cisnął egzemplarz „Crimsona” na tackę, zrzucając resztkę kanapki na podłogę.
– Nie znajdę dla nas programisty w „Crimsonie”? – krzyknął na powitanie zduszonym głosem Divya. Tyler spojrzał na niego gniewnie. Przeżuty kawałek mięsa wisiał mu z ust.
– Ocipałeś?
– Przepraszam za kanapkę, ale przeczytaj ten nagłówek.
Tyler chwycił gazetę i strząsnął ketchup z ostatniej strony. Ponownie obrzucił Divyę gniewnym spojrzeniem, następnie skierował wzrok na miejsce wskazane przez hinduskiego przyjaciela. Uniósł brwi, przenosząc wzrok z nagłówka na artykuł, i pospiesznie przeczytał kilka pierwszych akapitów.
– Faktycznie. Nieźle to wygląda – przyznał.
Divya skinął głową i uśmiechnął się szeroko. Tyler oparł się na krześle i wyciągnął szyję w stronę przejścia między regałami. Udało mu się dostrzec nogi Camerona wyciągnięte pod stolikiem niecałe trzy metry dalej.
– Cameron, obudź się i rusz dupę!
Kilkoro siedzących w pobliżu studentów podniosło głowy, ale kiedy zobaczyli, że autorem tych słów był Tyler, wrócili do swoich zajęć. Cameron potrzebował kilku minut na wyplątanie się spomiędzy nóg krzesła i biurka. W końcu przyczłapał i stanął obok Divyi. Włosy sterczały mu z tylnej części głowy, miał zaczerwienione oczy. Tego ranka nad rzeką wiał dość porywisty wiatr, przez co trening był wyjątkowo wyczerpujący. Tyler wyglądał na znacznie mniej zmęczonego od brata – przynajmniej odkąd zobaczył przyniesioną przez Divyę gazetę.
Tyler podał ją Cameronowi. Ten przejrzał artykuł, kiwając głową.
– Tak, słyszałem, jak kilku gości rozmawiało o tym wczoraj wieczorem w Porc. Sam Kensington mocno się wkurzył, ponieważ w rankingu na stronie jego dziewczyna Jenny Taylor znalazła się na trzecim miejscu, a jej koleżanka z pokoju, Kelly, na drugim...
– A druga z jej współlokatorek, Ginny, na pierwszym – wtrącił Divya. – Co akurat nikogo chyba nie zaskoczyło.
Tyler nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. Jenny, Kelly i Ginny były bez wątpienia trzema najseksowniejszymi studentkami drugiego roku na całym kampusie. Mieszkały razem od początku studiów. Rzekomo trafiły do jednego pokoju przypadkowo, choć nikt na kampusie w to nie wierzył – zwłaszcza odkąd ktoś odkrył, że numer telefonu do ich pokoju kończył się na 3-FUCK [1] . Harwardzkie biuro kwatermistrzowskie słynęło z tego rodzaju żarcików. Studentów o podobnych nazwiskach umieszczano w jednym pokoju. Tyler pamiętał jeszcze z pierwszego roku, że w jednym pokoju mieszkali Burger i Fries [frytki] oraz co najmniej dwie pary złożone z ludzi o nazwisku Black [czarny] i White [biały]. Oraz oczywiście Jenny, Kelly i Ginny, trzy najseksowniejsze blondynki na kampusie, których numer telefonu kończył się na 3-FUCK. Ktoś niewątpliwie powinien za to wylecieć z roboty.
Artykuł w „Crimsonie” nie dotyczył wszakże żarcików biura kwatermistrzowskiego. Wspomniane blondynki zajęły trzy pierwsze miejsca w rankingu na jakiejś stronie internetowej. Jak donosił „Crimson”, nazywała się ona Facemash i umożliwiała studentom ocenianie urody dziewczyn na podstawie ich zdjęć. Cała sprawa wzbudziła niemałe poruszenie na kampusie.
– Strona szybko została zamknięta – kontynuował Divya, wskazując na artykuł. – Piszą, że zrobił to ten sam chłopak, który ją stworzył. Wcześniej nie zdawał sobie sprawy, że może wkurzyć tylu ludzi. Niemniej na swoim blogu napisał coś o porównywaniu dziewczyn do zwierząt hodowlanych.
Tyler odchylił się do tyłu.
– Kto się wkurzył?
– Dziewczyny. Wiele dziewczyn. Od samych grup feministycznych przyszło kilkadziesiąt listów. Poza tym uniwersytet. Na stronę weszło jednocześnie tyle osób, że przytkały się łącza. Profesorowie nie mogli się zalogować na swoje konta mailowe. Nic dziwnego, że zrobiło się zamieszanie.
Tyler zagwizdał cicho.
– Nieźle.
– Zgadza się. W ciągu dwudziestu minut na stronę weszło z dwadzieścia tysięcy osób. Jej autor znalazł się w poważnych tarapatach. Wygląda na to, że wszystkie zdjęcia ukradł z baz danych akademików. Włamał się do nich i po prostu wszystkie skopiował. Razem z kilkoma kumplami stanie przed komisją dyscyplinarną.
Tyler doskonale wiedział, co to oznacza – w skład komisji wchodzili zazwyczaj dziekani i doradcy do spraw studentów, a niekiedy nawet uniwersyteccy prawnicy i starsi rangą przedstawiciele administracji. Tyler miał w Porc znajomego, który został oskarżony o ściąganie na egzaminie z historii. Chłopak musiał stanąć przed dwoma dziekanami i starszym opiekunem. Komisja dyscyplinarna dysponowała dużą władzą – mogła zawiesić studenta, a nawet wystąpić o usunięcie go z uniwersytetu. Tyler wątpił jednak, aby w sprawie Facemasha orzeczono tak wysoką karę.
Chłopak, który go stworzył, prawdopodobnie otrzyma warunkową zgodę na kontynuowanie nauki, choć oczywiście będzie miał lekko spieprzoną reputację – zwłaszcza wśród studentek. Z artykułu wynikało, że chłopak raczej nie był typem casanowy. Porównywanie dziewczyn do zwierząt hodowlanych? Na taki pomysł mógł wpaść tylko facet, który rzadko kładzie się do łóżka w towarzystwie.
– Piszą, że to nie jest jego pierwszy program – zauważył Cameron, kartkując gazetę. – To on napisał Course Match. Pamiętasz, Tyler... ta strona z harmonogramem pomagająca w wyborze zajęć. A w szkole średniej uchodził za superhakera.
Tyler czuł, jak wstępują w niego nowe siły. Wszystko, co usłyszał, nastrajało go optymistycznie. Chłopak być może wpędził się w kłopoty przez swoją stronę, ale bez wątpienia był znakomitym programistą, a jednocześnie człowiekiem o otwartym umyśle. Może właśnie kogoś takiego szukali?
– Powinniśmy z nim porozmawiać.
Divya skinął głową.
– Zadzwoniłem już do Victora. Powiedział, że chłopak chodzi z nim na jeden z kursów z informatyki. Ostrzegł mnie tylko, że jest trochę dziwny.
– W jakim sensie? – spytał Cameron.
– No takim, że jest lekko społecznie autystyczny.
Tyler spojrzał na Camerona. Wiedzieli dokładnie, co Divya ma na myśli. Autystyczny nie było odpowiednim słowem – w tym kontekście lepiej pasowało społecznie niedostosowany. Na Harvard chodziły dziesiątki takich osobników. Na uczelnię dostawali się bądź ludzie wszechstronnie wykształceni, na przykład studenci z samymi szóstkami obdarzeni jednocześnie potencjałem do bycia kapitanem reprezentacji uniwersytetu, bądź osoby bardzo, bardzo, bardzo dobre w jakiejś dziedzinie – najlepiej lepsze niż ktokolwiek inny na świecie. Na przykład wirtuoz skrzypiec lub nagradzany poeta.
Tyler lubił czasami myśleć, że razem z bratem należą do grupy wszechstronnie wykształconych, nie zamierzał się jednak oszukiwać – wiedział przecież, że tworzyli razem znakomitą osadę wioślarską.
Tymczasem chłopak od strony najwyraźniej świetnie znał się na komputerach, a z pewnością nie miał absolutnie szans, żeby zostać kapitanem żadnej drużyny sportowej.
– Jak on się nazywa? – spytał Tyler. W głowie kłębiły mu się już dziesiątki pomysłów.
– Mark Zuckerberg – powiedział Divya.
– Wyślij do niego e-maila – postanowił Tyler, stukając palcem w „Crimsona”. – Przekonajmy się, czy ten cały Zuckerberg ma ochotę przejść do historii.
Kontakt
Widok ze schodów Biblioteki Widenera na dziedziniec Harvardu pozostawał w zasadzie niezmienny od trzystu lat. Wąskie, obsadzone drzewami dróżki wiły się w jasnych promieniach przedpołudniowego słońca między płatami starannie przystrzyżonej trawy. Wiekowe budynki z cegieł i kamienia pokrywały zwoje zielonego bluszczu rozchodzące się na podobieństwo żył po starzejącej się architektonicznej skórze. Z ostatniego stopnia, na którym stał Eduardo, w oddali majaczył wierzchołek Memorial Church, nie widać jednak było ani centrum naukowego z czasów programu kosmicznego, ani Canaday, kwadratowego akademika dla pierwszoroczniaków, ani żadnego z nowszych budynków, które szpeciły surową panoramę zakorzenionego w historii kampusu. Widok ten miał w sobie pewien majestat, łącząc wspomnienie wielu podobnych chwil zadumy. Eduardo czuł jednak, że w ciągu kilku minionych stuleci żaden student nie wycierpiał tylu dziwacznych tortur, jakim poddano towarzyszącego mu na schodach chłopaka.
Zerknął na Marka, który siedział obok niego po turecku na najwyższym stopniu, kryjąc się częściowo w cieniu rzucanym przez jedną z szerokich kolumn podtrzymujących dach wspaniałej, zbudowanej z kamienia biblioteki. Mark miał na sobie marynarkę i krawat i jak zwykle wyglądał na skrępowanego. Eduardo był niemal pewien, że tym razem źródłem zakłopotania nie było wyłącznie ubranie.
– To musiało być nieprzyjemne – stwierdził Eduardo, kierując wzrok z powrotem na dziedziniec.
Jego uwagę przykuła para ładnych pierwszoroczniaczek podążających w pośpiechu jedną ze ścieżek. Dziewczyny miały na sobie identyczne szaliki w szkarłatnych barwach uniwersytetu. Jedna z nich miała włosy spięte w kok odsłaniający porcelanową skórę karku.
– Przypominało trochę kolonoskopię – przyznał Mark.
On również przyglądał się przechodzącym przez dziedziniec dziewczynom. Być może myślał o tym samym, co Eduardo – dziewczyny pewnie słyszały o Facemashu, pewnie czytały o nim w „Crimsonie” albo na jednej z internetowych tablic informacyjnych. Mogły nawet wiedzieć, że zaledwie godzinę wcześniej Mark złożył wyjaśnienia przed komisją dyscyplinarną. Stanął twarzą w twarz z co najmniej trzema dziekanami, nie wspominając o parze specjalistów od bezpieczeństwa komputerowego. Wielokrotnie przepraszał za zamieszanie, do jakiego nieświadomie doprowadził.
Co zabawne – chociaż dziekani w najmniejszym stopniu nie uważali całej sytuacji za humorystyczną – Mark najwyraźniej nie rozumiał, dlaczego w ogóle kogokolwiek zdenerwował. Owszem, włamał się do uniwersyteckich komputerów i ściągnął z nich zdjęcia. Wiedział, że postąpił źle, i wyraźnie za to przeprosił. Nie potrafił wszakże pojąć złości, jaką zapałały do niego różne grupy kobiet działające na kampusie; zresztą nie tylko grupy, ale również pojedyncze dziewczyny, które mówiły mu, co o nim myślą, za pośrednictwem e-maili, listów, a czasami swoich chłopaków. Zaczepiały go w jadalni, na salach wykładowych, a nawet między bibliotecznymi regałami – gdziekolwiek go spotkały.
Podczas posiedzenia komisji dyscyplinarnej Mark bez wahania przyznał się do włamania do uniwersyteckich serwerów, zauważył jednak, że jego działania obnażyły szereg poważnych luk w zabezpieczeniach systemu komputerowego uczelni. Przekonywał, że jego postępek przyniósł więcej pożytku niż szkód, i zadeklarował gotowość pomocy w naprawieniu luk w systemie.
Mark kilkakrotnie przypomniał również komisji, że sam zamknął stronę, kiedy zorientował się w jej gwałtownie rosnącej popularności. Nigdy nie miał zamiaru uruchamiać Facemasha w obecnej postaci – był to po prostu nieszczęśliwy przypadek niezamierzonego ujawnienia wersji testowej strony. Zwykły żart, bowiem nie miał zamiaru nikogo skrzywdzić.
Tak naprawdę na korzyść Marka przemawiało głównie jego społeczne nieprzystosowanie oraz niezrozumienie reakcji innych ludzi na Facemasha. Dziekani, słuchając niezręcznie formułowanych wyjaśnień, zdali sobie w końcu sprawę, że mają przed sobą nie łobuza, ale chłopaka, którego umysł pracuje w inny sposób niż mózgi pozostałych studentów. Najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że dziewczyny będą wściekłe na stronę umożliwiającą ocenianie ich urody – do licha, przecież Mark i Eduardo oraz zapewne wszyscy inni studenci na świecie porównywali urodę koleżanek od czasu powstania systemu edukacji formalnej. Eduardo był pewien, że paleontolodzy znajdą kiedyś namalowany na ścianie jakiejś jaskini ranking neandertalek – tworzenie tego rodzaju zestawień po prostu leżało w ludzkiej naturze.
Mark najwyraźniej nie zdawał sobie sprawy, że pomysły, jakie zrodziły się w jego głowie, oraz rozmowy, jakie prowadził z innymi zwariowanymi informatykami w ich nafaszerowanych sprzętem komputerowym kryjówkach, nie sprawdzają się najlepiej w kontaktach z normalnymi ludźmi. Jeśli ktoś proponuje zestawianie zdjęć dziewczyn i zwierząt hodowlanych, bez wątpienia wkurzy wiele osób.
Mark bez wątpienia wkurzył masę osób, ale dziekani w swojej łaskawości postanowili go ani nie zawieszać, ani tym bardziej nie wyrzucać z uniwersytetu. Zarządzili coś w rodzaju okresu próbnego, czyli, mówiąc wprost, kazali mu unikać kłopotów przez następne dwa lata, bo w przeciwnym razie... Nie sprecyzowali, co należy przez „w przeciwnym razie” rozumieć, tak czy inaczej Mark dostał porządnie po łapach.
Incydent nie pogorszył zbytnio sytuacji Marka jako studenta, niemniej jego reputacja na kampusie praktycznie legła w gruzach. Jeśli wcześniej miał kłopot z umawianiem się z dziewczynami, to teraz czekała go prawdziwa mordęga.
Z drugiej strony ludzie poznali jego nazwisko, zwłaszcza dzięki artykułowi w „Crimsonie”. Po pierwszym tekście gazeta opublikowała dodatkowo artykuł poświęcony Facemashowi, w którym autor doszedł do wniosku, że popularność strony świadczyła o potrzebie dzielenia się zdjęciami przez Internet, choć oczywiście nie w tak negatywnej formie. Mark bez wątpienia mocno namieszał w sieci i trudno było ten fakt zlekceważyć.
Kiedy dwie studentki pierwszego roku zniknęły z pola widzenia, Mark sięgnął do tylnej kieszeni spodni, wyciągnął złożoną kartkę papieru i zwrócił się w stronę Eduarda.
– Chcę ci coś pokazać. Co o tym myślisz?
Podał mu kartkę. Eduardo rozwinął ją i zobaczył wydrukowanego e-maila:
Cześć Mark, dostałem twojego maila od znajomego. Ja i mój zespół szukamy informatyka do napisania strony internetowej, który znałby się na php, sql i najlepiej javie. Nad stroną – która, kiedy już powstanie, bez wątpienia wzbudzi sensację na kampusie – pracujemy od dłuższego czasu i chcielibyśmy, abyś wszedł do naszego zespołu. Zadzwoń, proszę, do mnie na komórkę albo napisz maila z informacją, kiedy będziesz mógł pogadać przez telefon i spotkać się z naszym obecnym programistą. Powinno to być dla Ciebie ciekawe doświadczenie, zwłaszcza jeśli masz w sobie żyłkę przedsiębiorcy. Szczegóły przekażę podczas następnej rozmowy. Pozdrowienia.
E-mail był podpisany przez niejakiego Divyę Narendrę i został jednocześnie przesłany do Tylera Winklevossa. Eduardo przeczytał list dwukrotnie, analizując propozycję. Wyglądało na to, że jego autorzy pracowali nad jakąś tajemniczą stroną internetową. Zapewne przeczytali o Marku w „Crimsonie”, obejrzeli Facemasha i uznali, że może im pomóc w projekcie. Z pewnością nie znali Marka osobiście – kierowali się jego reputacją i złą sławą, która go nagle otoczyła.
– Znasz tych gości? – spytał Mark.
– Divyi nie znam, ale słyszałem o bliźniakach Winklevoss. Są na ostatnim roku i, jeśli się nie mylę, mieszkają w Czworokącie. Uprawiają wioślarstwo.
Mark pokiwał głową. On również oczywiście słyszał o braciach Winklevoss. Nie znał ich co prawda osobiście, ale widywał obu na kampusie – trudno przegapić dwumetrowe bliźniaki jednojajowe. Niemniej ani on, ani Eduardo nie zamienili nigdy słowa z tymi zapalonymi sportowcami – po prostu obracali się w różnych kręgach towarzyskich. Tyler i Cameron należeli do Porc. Byli wioślarzami i trzymali się z innymi sportowcami.
– Odpiszesz?
– A co mi szkodzi?
Eduardo wzruszył ramionami. Ponownie spojrzał na e-maila. Prawdę mówiąc, miał złe przeczucia. Nie wiedział nic o braciach Winklevoss ani Divyi, ale znał Marka i nie potrafił sobie wyobrazić, że tak po prostu się z nimi zakoleguje. Kto chciał dłużej przebywać w towarzystwie Marka, musiał wykazywać się swego rodzaju „zrozumieniem”, tymczasem ludzie pokroju braci Winklevoss zazwyczaj słabo dogadywali się z maniakami komputerowymi, jak Eduardo i Mark.
Eduardo rzecz jasna zdobył ostatnio wysoką pozycję z racji bliskich kontaktów z Phoeniksem i zaliczania kolejnych etapów procesu inicjacyjnego. W zasadzie był pewien, że za mniej więcej tydzień zostanie pełnoprawnym członkiem bractwa. Istniała wszakże zasadnicza różnica między przynależnością do Phoeniksa a przynależnością do Porcelliana. W Phoeniksie można było nauczyć się sztuki rozmawiania z dziewczynami, ostrego picia i, jeżeli ktoś miał szczęście, uprawiania seksu. Porcellian uczył sztuki rządzenia światem.
– Olej ich – powiedział Eduardo. – Nie są ci potrzebni.
Mark odebrał mu kartkę z e-mailem i schował ją do kieszeni. Następnie poluzował sobie sznurówki w butach.
– Sam nie wiem – stwierdził, ale Eduardo widział, że już podjął decyzję. Być może myśl o spędzaniu czasu w towarzystwie ludzi pokroju braci Winklevoss przemawiała w jakiś sposób do Marka, a może dostrzegł okazję do kolejnej hecy w stylu Facemasha, dzięki której miałby ponownie szansę na niezły ubaw.
Albo jak Mark zawsze mawiał w takich sytuacjach:
– To może być interesujące.
25 listopada 2003 roku
– O cholera! Pilnujcie swoich dziewczyn, panowie. Patrzcie, kto przyszedł na obiad.
Tyler i Cameron przemieszczali się niemal truchtem między stołami jadalni w Kirklandzie. Tyler nie potrafił ukryć rozbawienia, widząc napakowanego studenta czwartego roku, który z wyciągniętymi rękami zmierzał w ich kierunku w pozorowanym ataku. Nad szerokimi, obwisłymi policzkami błąkał się uśmiech. W tym akademiku nie mogli w żadnym razie liczyć na anonimowość; razem z Cameronem mieli w Kirklandzie wielu znajomych, w tym kilku członków Porc oraz kolegów z drużyny wioślarskiej. Davis Mulroney nie należał do żadnej z tych grup, ale trudno było go wyminąć, zwłaszcza, że ważył pewnie ze sto pięćdziesiąt kilogramów i grał na pozycji centra w uniwersyteckiej drużynie futbolu amerykańskiego. W tej chwili szarżował akurat na nich.
Tyler zamarkował odskok w lewo, ale nie zrobił tego dość szybko i Davis chwycił go mocno rękami na wysokości pasa i uniósł w powietrze na dobre pięć sekund. W końcu postawił Tylera na ziemi, uścisnął dłonie obu braciom i spojrzał na nich uważnie, unosząc krzaczastą brew.
– Tłok na rzece, chłopaki? Co was tu sprowadza z Czworokąta?
Tyler zerknął na Camerona. Wcześniej ustalili, że na razie nie powiedzą nikomu o spotkaniu z Markiem Zuckerbergiem. Strony internetowej nie projektowali może w zupełnej tajemnicy – powiedzieli o niej znajomym oraz kilku braciom z Porc – ale Zuckerberg znajdował się w centrum zainteresowania całego kampusu, a oni chcieli uniknąć sytuacji, aby o ich stronie zaczął trąbić „Crimson”.
Do licha, nawet jeszcze nie mieli okazji chłopaka poznać. Wiedzieli tylko, że jest bardzo zainteresowany ich stroną i chce uczestniczyć w jej tworzeniu. Divya i Victor Gua wymienili z nim kilka e-maili i na ich podstawie doszli do wniosku, że Zuckerberg wykazuje rzeczywiste zainteresowanie projektem. Sens spotkania się z nim w Kirklandzie uzasadniało choćby następujące zdanie, jakie napisał w jednym z ostatnich e-maili:
Chętnie pogadam, ale na razie muszę sobie radzić z konsekwencjami Facemasha. Może zatem jutro? Jestem bardzo ciekaw waszego projektu.
Wspólny obiad w Kirklandzie miał być rozmową zapoznawczą, a Tyler nie chciał, aby cały kampus usłyszał, że razem z bratem współpracują z twórcą Facemasha, zanim w ogóle stanie się to faktem. Niemniej naiwnością było sądzić, że zdołają wmaszerować do akademika niezauważeni przez mieszkających tam znajomych. Dziewczyna Davisa mieszkała w pokoju z jedną z byłych dziewczyn Camerona, poza tym drużyny futbolowa i wioślarska miały podobne godziny treningów, więc regularnie się widywali.
– Usłyszeliśmy, że podają dziś u was kanapki z wołowiną i sosem pomidorowym – odpowiedział Tyler. – A my zawsze mamy ochotę na dobrą kanapkę z wołowiną i sosem pomidorowym.
Davis wybuchnął śmiechem. Wskazał na stół pod oknami, przy którym siedziało kilku dobrze zbudowanych chłopaków w bluzach sportowych Harvardu.
– To może się do nas przysiądziecie? Idziemy później napić się czegoś do Spi albo nawet do Grafton. Kumpel umówił nas z kilkoma laskami, które przyjadą Ruchobusem z Wellesley. Szykuje się niezła zabawa.
Tyler wzniósł oczy do nieba. „Ruchobus” należał do harwardzkiej tradycji – był to przypominający furgonetkę autobus, który kursował między kampusem Harvardu, pobliskimi szkołami dla dziewcząt oraz kilkoma innymi bardziej liberalnymi, koedukacyjnymi kampusami, przewożąc w obie strony studentów, najczęściej w weekendy. Każdy zorientowany w życiu towarzyskim absolwent Harvardu przynajmniej raz podczas studiów jechał Ruchobusem. Tyler mógłby w każdej chwili zamknąć oczy i przypomnieć sobie zniewalająco gryzący zapach alkoholu i perfum, który emanował z winylowych foteli autobusu. Dziś jednak nie interesował go ani sam Ruchobus, ani jego zawartość.
– Dzięki, stary, ale dziś nie możemy. Chyba że coś się jeszcze zmieni.
Poklepał wielkoluda po ramieniu, pomachał pozostałym chłopakom siedzącym przy stole i ruszył dalej. Natychmiast przeszło mu przez myśl, że pod pewnymi względami Ruchobus przypominał projekt, nad którym pracowali z bratem. Harvard Connection miał mieć cechy, które można opisać jako cyfrową odmianę Ruchobusu – superłatwe połączenie między chłopakami i dziewczynami, tyle tylko że długą podróż między kampusami zastąpi naciśnięcie klawisza na laptopie. Wielkie centrum handlowe z ogromnym wyborem studentek.
Cameron poklepał go po ramieniu i wskazał na sam koniec prostokątnej sali. Machał do nich stamtąd jakiś chłopak. Był chudy, z czupryną ciemnoblond włosów, miał na sobie kolorowe, obszerne szorty – chociaż na dworze było poniżej zera – a na jego policzkach malowała się perłowa bladość, zupełnie jakby od dawna nie oglądały słońca.
Przy stole obok Marka siedział niski chłopak o ciemnych włosach i z delikatną bródką. Przypuszczalnie był jego współlokatorem, tak czy inaczej oddalił się, zanim podeszli do stołu. Tyler zbliżył się pierwszy do Marka i wyciągnął rękę.
– Tyler Winklevoss. A to mój brat Cameron. Niestety Divya nie mógł przyjść. Ma jakieś seminarium, na którym musi być obecny.
W uścisku dłoń Marka przypominała zdechłą rybę. Tyler zajął miejsce naprzeciwko, Cameron usiadł na prawo od niego. Mark nie wyglądał na osobę rozmowną, więc Tyler przejął inicjatywę.
– Nasza strona będzie się nazywała Harvard Connection – zaczął, przechodząc od razu do rzeczy. Opisał dokładnie projekt portalu. Najpierw wyjaśnił, że strona ma być wirtualnym miejscem spotkań, w którym harwardzcy studenci i studentki będą mogli wymieniać informacje i nawiązywać kontakty. Strona miała być podzielona na dwie sekcje: przeznaczoną do umawiania się na randki oraz kontaktowania się z innymi. Studenci będą mogli umieszczać na stronie swoje zdjęcia i dane osobowe oraz wyszukiwać rzeczy łączące ich z innymi. Następnie Tyler przedstawił ideę, na której zasadzał się projekt. Jego zdaniem sferę kontaktów towarzyskich charakteryzował niski poziom wydajności. Proces szukania idealnego partnera był najeżony wieloma przeszkodami, a Harvard Connection miał pomóc w nawiązaniu kontaktów w oparciu o podobieństwo osobowości – lub jakichkolwiek innych cech umieszczonych na stronie – a nie bliskość zamieszkania.
Choć trudno było cokolwiek wyczytać z twarzy Marka, wydawało się, że natychmiast załapał, o co chodzi. Podobał mu się pomysł na stronę internetową ułatwiającą poznawanie dziewczyn. Oświadczył, że ze stworzeniem takiej strony poradzi sobie bez większego problemu. Zapytał, jak daleko Victor doszedł w tworzeniu kodu. Cameron zaproponował, aby sam sprawdził – otrzyma od nich potrzebne hasła dostępu i będzie mógł obejrzeć dzieło Victora, a nawet skopiować cały kod na swój komputer. Cameron ocenił, że dokończenie strony wymaga jeszcze dziesięciu, piętnastu godzin programowania – bułka z masłem dla kogoś takiego jak Mark. Kiedy Cameron przeszedł do szczegółów, Tyler odchylił się na krześle i zaczął obserwować Marka.
Widział, że chłopak z każdą minutą coraz bardziej zapala się do ich pomysłu. Im bardziej rozmowa schodziła na sprawy techniczne, tym Mark sprawiał normalniejsze wrażenie. W odróżnieniu od innych informatyków, z którymi wcześniej mieli do czynienia, zdawał się rozumieć ich zapał i wizję. Niemniej Tyler miał świadomość, że chłopaka musi również interesować korzyść, jaką on sam miałby odnieść z uruchomienia strony. Dlatego też kiedy Cameron na chwilę przerwał, wtrącił się do rozmowy.
– Jeżeli strona zdobędzie popularność, wszyscy na niej zarobimy – powiedział. – Pieniądze są ważne, ale równie ważne, abyśmy mieli przy okazji niezłą zabawę. Chcemy, żebyś był jej pełnoprawnym uczestnikiem. W ten sposób wrócisz na łamy „Crimsona”, tym razem w pozytywnym świetle, a nie jako osoba, którą redakcja chce zgnoić.
Z punktu widzenia Tylera oferta była dość prosta. Proponował układ partnerski: w razie sukcesu wszyscy mieli zarobić. Zanim to jednak nastąpi, Mark będzie mógł wykorzystać pracę nad stroną do poprawy swojego wizerunku. Znajdzie się w centrum uwagi, a to w zasadzie nigdy nie zdarzało się informatykom, których najczęściej spychano na drugi plan.
Wystarczyło spojrzeć na tego chłopaka – siedzącego samotnie w kącie jadalni, wyraźnie zakłopotanego, zupełnie jakby nie czuł się dobrze we własnej skórze – aby stwierdzić, że propozycja musi być dla niego kusząca. Wystarczy uruchomić stronę, zdobyć dzięki niej trochę sławy, a kto wie – może wszystko się zmieni. Chłopak zacznie prowadzić życie towarzyskie, uwolni się od etykietki maniaka komputerowego, zyska dostęp do dziewczyn, których nigdy nie miałby okazji poznać, przesiadując w pracowni komputerowej.
Tyler zupełnie nie znał Marka, ale kto nie dałby się skusić takiej ofercie?
Gdy spotkanie dobiegało końca, Tyler widział, że chłopak połknął haczyk. Ponownie uścisnęli sobie dłonie – zdechłą rybę zastąpił energiczny inżynier. Tyler odszedł od stołu zadowolony, że nareszcie znaleźli kogoś zdającego się znakomicie rozumieć ich projekt.
Z tej radości uznał, że mają z bratem czas, by dołączyć do chłopaków z drużyny futbolowej i pójść się napić do Spi. Perspektywa uruchomienia Harvard Connection się przybliżyła – czy nie należało tego uczcić?
A cóż lepiej się do tego nadawało, jak nie towarzystwo dziewczyn z Ruchobusu?
Cambridge, 1
Gryzący zapach pieczonego czosnku i parmezanu dolatujący zza otwartych chromowo-szklanych drzwi kuchni mógł przy odrobinie szczęścia pobudzać apetyt, nawet jeśli był nieco przytłaczający. Jednak owego dnia Eduardo nie mógł liczyć na szczęście. Głowa mu pękała, a oczy piekły, jakby ktoś zanurzył je w wybielaczu. Zapach go dusił. Eduardo marzył o tym, aby wczołgać się pod stolik, zwinąć na podłodze w kłębek i zapaść w śpiączkę. Zamiast tego wypił ze stojącej przed nim szklanki kilka łyków wody z lodem i podjął próbę odcyfrowania rozmytych słów z niewielkiego menu.
Tak czy inaczej nie mógł mieć pretensji do lokalu, w którym się znajdował. Cambridge, 1 była jedną z jego ulubionych knajpek na Harvard Square i Eduardo zazwyczaj z niecierpliwością czekał na okazję zjedzenia serwowanej tam grubej pizzy z masą dodatków. Zapachy rozchodzące się z Cambridge, 1 można było wyczuć dwie przecznice dalej na Church Street. Nie bez powodu wszystkie stoliki w tej nowocześnie urządzonej restauracyjce były zajęte, podobnie jak stołki przy małym barze otaczającym otwartą kuchnię. Niemniej tego dnia Eduarda nie interesowała w ogóle pizza. Sama myśl o jedzeniu groziła naruszeniem kruchej równowagi duchowej, dlatego stłumił pragnienie powrócenia biegiem do pokoju w akademiku, owinięcia się kocem i zniknięcia na dwa dni.
Prawdopodobnie nie poniósłby żadnych konsekwencji takiego postępowania. Był początek stycznia i zajęcia jeszcze się nie rozpoczęły po dwutygodniowej przerwie świątecznej. Poprzedniego dnia Eduardo wrócił na kampus z Miami. Z lotniska udał się prosto do siedziby Phoeniksa; musiał jakoś odreagować tak długi czas spędzony z rodziną.
Musiał w jakiś sposób oczyścić umysł, a Phoenix znakomicie się do tego nadawał. Wraz z kilkoma innymi nowymi członkami bractwa oddał się tam dzikim szaleństwom. Można było odnieść wrażenie, że próbują odtworzyć zniszczenia, jakich dokonali podczas ceremonii przyjęcia do bractwa zaledwie dziesięć dni wcześniej.
Eduardo nie potrafił powstrzymać uśmiechu, mimo wszystkich przykrych wspomnień z tamtego wieczoru – bez wątpienia jednej z najbardziej szalonych chwil w jego życiu. Zaczęło się niewinnie. Ubrany w smoking musiał przemaszerować z innymi kandydatami, niczym oddział ubranych galowo żołnierzy, przez Harvard Square. Następnie zagoniono ich do budynku bractwa na Mt. Auburn Street i zaprowadzono do salonu na jednym z wyższych pięter.
Rytuały rozpoczęły się od tradycyjnych „regat wioślarskich” – kandydatów podzielono na dwie grupy i ustawiono przed stołem bilardowym. Chłopakom stojącym na skraju każdego szeregu podano butelkę Jacka Daniel’sa. Któryś z członków bractwa odgwizdał początek zawodów. Kandydatów poinstruowano, że mają upić z butelki, ile tylko zdołają, i podać ją sąsiadowi.
Drużyna Eduarda niestety przegrała zawody, a w ramach kary musieli powtórzyć całą procedurę z jeszcze większą butelką wódki.
Eduardo słabo pamiętał, co działo się później, choć w pamięci utkwił mu marsz nad rzekę w smokingu. Pamiętał, że było mu pierońsko zimno, kiedy stał w cienkim ubraniu smagany podmuchami grudniowego wiatru wdzierającego się pod kupioną za duże pieniądze białą koszulę. Członkowie bractwa oświadczyli, że kandydatów czeka drugi wyścig – tym razem mają przepłynąć rzekę wpław tam i z powrotem.
Eduardo niemal zemdlał, kiedy to usłyszał. Rzeka Charles słynęła z zanieczyszczeń, a co gorsza w połowie grudnia zaczynała miejscami zamarzać. Próba przepłynięcia jej na trzeźwo była dostatecznie przerażająca, a co dopiero po pijanemu.
Mimo to Eduardo nie miał wyboru. Phoenix znaczył dla niego zbyt wiele, aby teraz zrezygnować, dlatego śladem pozostałych kandydatów zdjął buty i skarpetki, a następnie stanął na brzegu, pochylił się do przodu i...
Wtedy właśnie wszyscy bracia wyłonili się z ciemności, śmiejąc się i radośnie pokrzykując. Wcale nie zamierzali tej nocy zmuszać kandydatów do pływania w rzece. Czekało ich tylko picie, kolejne rytuały i gratulacje. Kilka godzin później proces inicjacji dobiegł końca i Eduardo został oficjalnym członkiem Phoeniksa.
Mógł teraz swobodnie poruszać się po korytarzach na wyższych piętrach siedziby bractwa, po prywatnych pokojach klubu oraz zwiedzać wszystkie zakamarki budynku, w którym miał odtąd prowadzić znaczną część życia towarzyskiego. Poprzedniej nocy odkrył, ku swojemu zaskoczeniu, że na piętrze znajdują się nawet niezamieszkane sypialnie. Domyślił się, do czego mogły służyć, co z kolei skłoniło go do wzniesienia kolejnych toastów z innymi braćmi. Wypity alkohol doprowadził go do koszmarnego stanu, w jakim się właśnie znajdował.
Czuł się tak źle, że w pewnej chwili zaczął się zbierać, zamierzając wyjść z restauracji. Właśnie wtedy dostrzegł Marka, który pędził przez zatłoczoną salę z kapturem naciągniętym na głowę i oczami świecącymi dziwnym, pełnym determinacji blaskiem. Eduardo natychmiast uznał, że spróbuje przezwyciężyć ból przez kilka dodatkowych minut. Nieczęsto widywał takie spojrzenie w oczach przyjaciela, co musiało oznaczać, że zdarzyło się coś „interesującego”. Coś, co wyjaśni, dlaczego umówili się we włoskiej restauracji, a nie w jadalni w akademiku, gdzie zwykle jadali lunch.
Mark wślizgnął się do boksu naprzeciwko Eduarda akurat w chwili, gdy ten ponownie usiadł naprzeciwko zamówionej wcześniej szklanki z wodą i leżącego na stole menu. Niemniej widząc podniecenie, jakie wyraźnie ogarnęło Marka, wywnioskował, że chwilowo nie będą niczego zamawiać.
– Wpadłem chyba na znakomity pomysł – zaczął Mark i natychmiast przystąpił do wyjaśnień.
W ciągu minionego miesiąca Mark pracował nad jakimś projektem. Wszystko zaczęło się od Facemasha – nie dosłownie od samej strony, ale od niesłychanego zainteresowania, jakie skupił na sobie jej autor. Nie chodziło bynajmniej o to, że Mark umieścił w Internecie zdjęcia seksownych dziewczyn – istniało milion stron z tego rodzaju materiałami – ale że na Facemash trafiły zdjęcia dziewczyn znanych studentom Harvardu z widzenia, a niekiedy nawet osobiście. Ogromna liczba ludzi, którzy weszli na stronę i oddali głos, dowodziła, że istnieje rzeczywiste zapotrzebowanie na wyszukiwanie informacji o kolegach ze studiów w nieformalnym, wirtualnym środowisku.
Jeżeli ludzie są gotowi wchodzić do Internetu i przeglądać profile swoich znajomych, rozumował Mark, to należy stworzyć stronę, która im to umożliwi. Internetową wspólnotę znajomych – zbudowaną ze zdjęć, profili itp. – którą można odwiedzać i przeglądać. Rodzaj sieci społecznej, tyle że o ograniczonym dostępie – aby wejść na stronę, trzeba znać osobę, która już jest na niej zarejestrowana. W ten sposób kręgi towarzyskie istniejące w realnym świecie zostałyby przeniesione do Internetu przez należących do nich ludzi.
Mark nie zamierzał tworzyć kopii Facemasha, ale stronę, na której ludzie sami umieszczaliby nie tylko swoje zdjęcia, lecz również informacje o sobie. W jakim mieście dorastali, ile mają lat, czym się interesują. Mogliby napisać coś o kursach, na które uczęszczają. O tym, czego szukają w Internecie – przyjaciół, miłości etc. Mark chciał również umożliwić ludziom zapraszanie na stronę znajomych. Zastanówcie się, czy się nadają, i zaproście ich do waszego kręgu towarzyskiego.
– Nazwalibyśmy ją najprościej jak się da: Facebook – powiedział Mark. Z jego oczu bił entuzjazm.
Eduardo zamrugał; kac przeszedł mu jak ręką odjął. Pomysł natychmiast wydał mu się znakomity. Nawet jeśli niektóre elementy brzmiały znajomo, całość miała duży ciężar gatunkowy. W Internecie istniała już strona Friendster oparta na podobnym pomyśle, ale była kiepska i nikt jej nie używał (przynajmniej na Harvardzie). Z kolei chłopak o nazwisku Aaron Greenspan z ich kampusu wpadł kilka miesięcy wcześniej w tarapaty, kiedy uruchomił system BBS wykorzystujący konta mailowe i numery legitymacji studenckich w charakterze haseł. Później Greenspan wymyślił stronę o nazwie houseSYSTEM, mającą elementy serwisu społecznościowego, i umieścił na niej wielką bazę danych z informacjami o studentach ze wszystkich akademików. Z tego, co Eduardo wiedział, mało kto się tym zainteresował.
Friendster był portalem ogólnodostępnym, a strona Greenspana okazała się niewypałem i nie pozwalała na dodawanie zdjęć i profili. Mark miał zupełnie inny pomysł. Chodziło mu o przeniesienie życia towarzyskiego z realnego świata do sieci.
[1] Fuck – ang. pieprzyć się. W Stanach Zjednoczonych w zapisie numerów telefonicznych używa się niekiedy dla ułatwienia liter, które – podobnie jak w telefonach komórkowych – są zawsze przyporządkowane do tych samych cyfr (przyp. tłum.).