Rozdział pierwszy
„Ja tutaj mieszkam! Ja tutaj mieszkam!”
Opowieść naszą rozpoczniemy od Jody, która mieszkała niegdyś w okolicy, zajmując kawalerkę wynajętą jeszcze za swoich studenckich lat. Wtedy takie mieszkanko było dla niej luksusem, zwłaszcza w porównaniu z poprzednią kwaterą, czyli klitką w akademiku. Po dwudziestu latach straciło pozory komfortu, lecz mimo to poranki wciąż były zachwycające, a czynsz nie wzrastał, co zakrawało wręcz na żart; tak oto ten pojedynczy pokój, oświetlony przecudnym wykuszowym oknem, przestronny i wysoki, ozdobiony podsufitowymi gzymsami w kształcie skręconej liny, był i pozostał jej domem.
W głębi znajdowała się mikroskopijna kuchnia, do której wchodziło się po stopniu. Stamtąd kolejny stopień prowadził do łazienki. Jody ostatnio własnoręcznie pomalowała ściany na łagodny odcień żółci o firmowej nazwie „nigeryjska peonia”. Gzymsy i sufit – przedmiot jej szczególnej dumy – lśniły nieskazitelną bielą. Za każdym razem, gdy pokój mienił się blaskiem wpadającym przez wysokie okno, Jody na nowo odczuwała satysfakcję płynącą z faktu, że wiedzie spokojne, poukładane życie; warto było spędzić tych kilka weekendów na drabinie, z pędzlem w dłoni. Drabinę trzymała w bieliźniarce, razem z kompletami drogiej pościeli, zawsze starannie złożonej. Jody zasadniczo była osobą oszczędną, ubrania kupowała po rozsądnych cenach w sieciowych sklepach, lecz pościel w jej pojęciu należała do zupełnie innej kategorii. Była ofiarą składaną z bojaźnią i pokorą na ołtarzu bóstw nocy. Co wieczór Jody otulała się gładką egipską bawełną, lecz nie jako miłośniczka wygód, a jako skruszona penitentka, pątniczka, poszukiwaczka,
której celem jest odnaleźć sen.
Nasza opowieść rozpoczyna się w środku nocy, kiedy to Jody, jak zwykle zresztą, leżała w łóżku i się zamartwiała. Za dnia była pogodna, wręcz nadgorliwa w swoim optymizmie, lecz nocą cierpiała. Obrazy z jej bujnego życia nawiedzały ją niczym duchy albo teściowe, krążąc nad głową jak slajdy z rzutnika. Wbijając wzrok w ciemność, rozpamiętywała swoje błędy i zaniedbania. W tamtych czasach Jody tkwiła w gęstej ciemności, gorącej, dusznej i tchnącej oskarżeniami, a zarazem bezmiernej, lodowatej i obojętnej. Oczywiście, aby usnąć, próbowała liczyć: najpierw w przód, a potem do tyłu, jakby ją usypiano do operacji. Potem sobie nuciła: czasem była to melodia utworu, który aktualnie ćwiczyła, a czasem jakaś piosenka z oper komicznych Gilberta i Sullivana, którymi rozbrzmiewał jej dom rodzinny. Znała je wszystkie na pamięć. Czasami nachodziła ją ochota, żeby zaśpiewać co bardziej melodyjny fragment na cały głos, wypełniając nim tonący w mroku pokój. Nie pozwalała sobie jednak na to. Nawet jeśli obok niej nie było
nikogo – a najczęściej tak właśnie bywało – to w ciżbie demonów bezsenności dźwięk jej głosu wzbudziłby tylko irytację i pusty śmiech.
Następnego dnia mówiła znajomym ze szkoły, że do samego rana nie zmrużyła oka. Był to jeden z nielicznych jasnych punktów jej bezsenności: słysząc o tym, inni nauczyciele kiwali głowami – ale nie ze współczuciem, tylko ze zrozumieniem, a co najważniejsze, z szacunkiem. Wszyscy wiedzieli, czym jest nieprzespana noc, ale mimo to musieli ostatecznie przyznać, że w tej kategorii Jody bije ich na głowę. Zapewniało jej to status, który ceniła sobie niemalże jak prawdziwy skarb.
Swoje zmagania z nieuchwytnym snem Jody zawsze opisywała z uśmiechem na ustach. Jej zwykła skromność, całkowicie zresztą szczera, ulatniała się, ustępując miejsca autentycznemu samozadowoleniu. Być może jej zachowanie byłoby inne, gdyby w parze z ostrą bezsennością szedł wygląd, ale nie: spojrzenie Jody było jasne i czyste, a pod oczami próżno by szukać opuchlizny albo cieni. Krótkie blond włosy, nieskazitelnie odprasowane bluzki i obcisłe spodnie dopełniały wrażenia nieskrępowanej, słonecznej urody. Pachniała świeżością i czystością, w jej ruchach była miękkość i energia. Dzieci ją uwielbiały, pracowała ciężko, a ludzie odpłacali jej za to wdzięcznością. Zwracali się do niej o pomoc albo o radę w kwestiach zawodowych, a chociaż miała tylko trzydzieści dziewięć lat (i bynajmniej nie wyglądała na tyle), mówiono o niej „dobra stara Jody”.
Cieszyła się szacunkiem i życzliwością kolegów z pracy, ale z żadnym się nie zaprzyjaźniła. Czasami zastanawiała się, czy to przypadkiem nie jest jej wina. Bo jeśli nie jej – to czyja? Na pewno nie listonosza, wyliczała sobie, i nie wicedyrektora, a nawet nie republikanów. Skoro więc tak, to na czym polegała jej wina? Tej zagadki, pomimo wielu nocy spędzonych na rozmyślaniach, Jody nie potrafiła rozwiązać.
Rzecz jasna sprawiła sobie psa. Początkowo miał to być kot, ponieważ uznała, że skoro i tak jej przeznaczeniem jest ekscentryczne staropanieństwo, należałoby zacząć kompletować staropanieński ekwipunek, jednakże kiedy już przyjechała do schroniska ASPCA, czyli Amerykańskiego Towarzystwa Zapobiegania Okrucieństwu wobec Zwierząt, wpadła jej w oko olbrzymia suka, mieszaniec pitbulla, tak biała, że niemalże różowa. Gdy machnęła ogonem, było w tym machnięciu tyle dostojnego pesymizmu, że Jody, niewiele myśląc, zabrała zwierza do domu. Nazwała sukę Beatrycze, chociaż przysięgała sobie, że nie nada nowemu czworonogowi ludzkiego imienia; wydawało jej się to zbytnią fanaberią, żałosną zwłaszcza u kobiety niemającej dzieci. A jednak ta suka zasługiwała na prawdziwe imię. Nie była podlotkiem. Do schroniska trafiła prosto z ulic Bronksu, gdzie błąkała się, zagłodzona niemalże na śmierć i obleziona przez kleszcze; widać było gołym okiem, że ma za sobą ciężkie i trudne życie. Imię Beatrycze nosiło w sobie godność, a Jody
była zdania, że to właśnie się należy temu staremu psu.
Odkarmiona i wypielęgnowana Beatrycze prezentowała się szlachetnie, a jej enigmatyczne błękitne oczy nieustannie, z wyważoną determinacją, podążały za wzrokiem Jody. Poruszała się bez pośpiechu, a choć nie lubiła dokazywać, odznaczała się serdecznością, w szczególności zaś przepadała za nieznajomymi, na których rzucała się całym ciężarem swojego wielkiego cielska. W jej zamierzeniu miało to być radosne powitanie; nie zdawała sobie sprawy, że powitany w ten sposób nie zawsze odczuwa taką samą radość jak ona. Wszystkich darzyła zaufaniem, co świadczyło o łagodnym charakterze, ponieważ do tej pory nikt raczej nie zasłużył sobie na zaufanie z jej strony. Lecz ona, Beatrycze, była jakby ponad wszelkie niedoskonałości tego świata – a one były zdecydowanie poniżej jej poziomu. Widziałam niejedno, zdawała się mówić, więc nic mnie nie zaskoczy, nic nie wystraszy, nic nie zbije z tropu. Mam szczęście, że jeszcze żyję; odnosiło się wrażenie, że naprawdę jest tego świadoma.
Jody włączyła światło i spojrzała na Beatrycze wyciągniętą na dywaniku obok łóżka. Poklepała ją po szerokim czole. Olbrzymia i kwadratowa czaszka Beatrycze przypominała psią głowę z dziecięcego rysunku. Można było pomyśleć, że suka się uśmiecha, tak szeroką miała paszczę; zwieszał się z niej ozór podobny do wielkiej różowej myjki. Poklepana uniosła swój kanciasty łeb i polizała panią po dłoni. Jody podrapała ją pomiędzy uszami, myśląc przy tym: „Zamiast ekscentryczną nauczycielką muzyki z kotem zostałam ekscentryczną nauczycielką muzyki z psem. Zamiast przesiadywać przed elektrycznym kominkiem z filiżanką herbaty i kotem na kolanach, zasuwam w deszczu za psem. Chociaż całkiem możliwe”, dodała, czując, jak białowłosa Beatrycze pakuje się na łóżko, „że tak naprawdę nie ma wielkiej różnicy”. I uśmiechnęła się na myśl o swoim losie. Beatrycze pojawiła się w jej domu przed ośmioma miesiącami; od tej pory ich wspólne życie płynęło pod znakiem rozkosznej, aczkolwiek energicznej adoracji i wzajemnego dotrzymywania
sobie towarzystwa. Kiedy Jody czuła się samotna, spoglądała na Beatrycze. Kiedy czuła, że musi z kimś pogadać, mówiła do niej. Takie życie, uznała, chociaż według obiegowych standardów trudno nazwać je pełnią, w zupełności mi wystarczy.
A potem spotkała Everetta i się zakochała. Zdarzyło się to zaledwie dwa dni po bezsennej nocy opisanej powyżej. Zakończywszy długi tydzień wypełniony trudami edukacji muzycznej małych dzieci (jak śpiewać na głosy i wystukiwać rytm na trzy czwarte drewnianymi klockami), wybrała się z Beatrycze na niespieszny weekendowy spacer. Był luty i każdego wieczoru światło odrobinę dłużej trzymało się na niebie, ale tego dnia akurat lekko śnieżyło, a świat powlekł się szarością. W Central Parku Beatrycze rozbrykała się jak małe dziecko: orała nosem cienką białą błonę oblepiającą trawniki i tarzała się dziko, wymachując muskularnymi nogami w powietrzu. Jody, ubawiona i wzruszona tym widokiem, została na dworze dłużej, niż zamierzała, chociaż w końcu rozpadało się na dobre i zanim zebrały się z powrotem do domu, zdążyła już całkowicie przemoknąć. Na Columbus Avenue, gdzie wiatr kłębił tumany śniegu, zatrzymało je czerwone światło, a kiedy zapaliło się zielone i mogły przejść przez pasy, po drugiej stronie ulicy Jody
pierwszy raz zobaczyła Everetta. Nie wiedziała, jak się nazywa, ale gdy uśmiechnął się do niej przez śnieżną zasłonę, pomyślała, że jeszcze nigdy w życiu nie zdarzyło jej się oglądać tak przystojnego mężczyzny. Odprowadzała go wzrokiem, aż zniknął w sklepie na rogu. Pewnie mieszka gdzieś w pobliżu, domyśliła się. Wyszedł po mleko. Chętnie by poczekała i poszła za nim, ale – wstyd się przyznać – pokonało ją zimno i ogromny pitbull szarpiący się na smyczy.
Naprawdę jestem już starą panną, pomyślała: zakochałam się w nieznajomym przystojniaku, który nie zwrócił na mnie większej uwagi. A po powrocie do domu, jakby na potwierdzenie tych myśli, wzięła czajnik i nastawiła sobie wodę na herbatę.