Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:59

Miasto Szklanych Słoni

Miasto Szklanych SłoniŹródło: Inne
d3bpb9k
d3bpb9k

23 lutego

No i wpadł, jak śliwka w kompot, a powszechnie wiadomo, że diabeł uwielbia śliwkowe kompoty. Który to już raz?… Piąty, dziesiąty?… Może piętnasty? Nie pamięta, lecz zawsze powtarza się ta sama sytuacja: siedzicie sobie Państwo za długim stołem, jak napuchnięte i zabalsamowane Prezydium KC – żywcem wyjęte z mrocznych legend o aparatczykowym betonie. Chrupiecie biszkopty, słone paluszki, siorbiąc kawę z duraleksowych filiżanek. Zapach kawy odurza intensywnością i ciepłem. Po raz piąty, dziesiąty, może piętnasty opowiada historię namiętnej miłości młynka do palonych ziaren. Historia jest wciągająca. Państwa nosy – spiczaste i płaskie, grzybkowate, ptasie i kartoflane – są całkowicie nią pochłonięte. A on stoi kilka metrów od stołu, palcami skubie coś niewidzialnego – to może być cokolwiek: źdźbło trawy, piórko lub skórka chleba. Patrzy na swoje nagie wdzięki i raptem odkrywa ze zdumieniem: cholera jasna, powinien być dumny, przecież takim właśnie stworzył go Bóg! Nic dodać, nic ująć… Prostuje się więc, wysoko
podnosi głowę, palce puszczają niewidzialne źdźbło trawy, piórko, skórkę chleba… Państwa oczy patrzą jednak na niego z zastygłą kpiną, jakby Wasze źrenice pokrywał wosk. Gdy znika ostatni biszkopt, ostatni paluszek i kryształki soli rozpuszczają się w kącikach Państwa ust, zaczynacie mówić beznamiętnym głosem, w którym więcej jest nudy niż obojętności: istnieje tylko jedna opowieść, jedna opowieść stworzona przez miasto, ona zapewnia szczęście i spokój, a każdy człowiek jest jej własnością. Od kołyski po grób. Chyba nie wierzy, że zdoła uwolnić się od niej. To niemożliwe, choćby próbował piąty, dziesiąty, piętnasty raz… i więcej, i tak w nieskończoność… Odpowiada: dlaczego nie, proszę szanownego Państwa? Naprawdę niewiele trzeba, żeby siedział za stołem, pił kawę, chrupał biszkopty, a Państwo stali na jego miejscu. I zaraz dodaje z błazeńską powagą: czemu nie dostrzegacie Państwo swoich nosów? Przed chwilą były pochłonięte miłosną historią o młynku i kawie, która dla niego dojrzewała w promieniach
kolumbijskiego słońca, dla niego płynęła przez morza i oceany, dla niego jechała przez zimny, nieznany kraj, aż wreszcie trafiła na półkę w kuchni, witana oschle przez blade zazdrośnice – mąkę i sól. Trzeba dostrzec tę miłość… Nie czekając Państwa reakcji, puka się w pierś i cedzi przez zęby: Dopóki żyje, w nim jest opowieść, i to niejedna! Bo oto strączkowe, oleiste włosy. Na karku zawinięte w lok, z przodu zaczesywane powolnym ruchem dłoni – dancingowy sznyt w Casablance sprzed lat. Bo oto długie, z czarną lamówką ziemi paznokcie, pod którymi można by zasadzić rzeżuchę. Bo oto twarz – łupina orzecha, zmarszczki głębokie i ostre jak fiordy. Wyblakły błękit oczu pamiętających historie jesiennych deszczów i słońc, zimowych wiatrów, ulicznych szeptów za dnia, piwnicznych krzyków nocą. Krzak owłosienia wokół wstydliwego przybytku męskości, zaczerwienione pachwiny niczym dwie sprasowane róże. Między palcami u stóp – złuszczone nitki naskórka podobne do babiego lata… Człowiek jest wybujałym ogrodem miesięcy i
lat, jest nienapisaną opowieścią starzejącego się ciała, które skrywa namiętności i żale, lęki, złości, radości, wybuchy siły, fale zmęczenia. Ono tak bardzo chce się rymować z życiem. Od kołyski po grób… Nie potrafiliście go Państwo zrozumieć; jakby mówił dawno wymarłym językiem. Powtarzaliście w kółko to samo, tym samym znudzonym głosem, a Wasze słowa rozchodziły się niczym kręgi na wodzie: opowieść może być tylko jedna… Każdy człowiek jest jej własnością… Wszystko inne należy wymazać, zepchnąć do podświadomości… Daleko, jak najdalej, głęboko… Aż zmieni się we własną parodię lub pusty sssen… Jego powieki zrobiły się ciężkie, źrenice uciekały do wewnątrz – w mleczną mgłę obrazów delikatnych jak opuszek dziecka. Zdążył jeszcze powiedzieć: ale herbaty żal… Zmarnował się prawie cały kubek, nie licząc szczura…

24 lutego

Kiedyś to były złote czasy. Pielęgniarze, im cięższą mieli rękę, tym lżej traktowali swój fach. Zwyczajnie dawali po pysku i puszczali wolno, do następnego spotkania. Rozumiał bez słów, w czym rzecz, nabierał oczywistego szacunku dla ich, nielekkiej przecież, roboty. Jeśli już zaciągnęli do nyski, to przez całą drogę opowiadali kawały o Gomułce, gołych babach i Ruskach. Zaśmiewali się do łez, smarkając w brudne kitle. Raz nawet dostał od jednego bułkę z salcesonem. Dzisiaj ledwie ciągną na cienkich emeryturach i zupkach. Okupują parkowe ławeczki, kłócą się z wróblami, narzekając na reumatyczne bóle w kościach. Plują sobie w brodę, że sumienie nie pozwoliło im wstąpić do ZOMO. Zamiast salcesonu przeżuwają twarożek. Pielęgniarzy starej daty zastąpiły młode wilczki psychologii. Jeszcze mleko pod wąsem, a już wchodzą w buty księdza i domagają się wynurzeń jak na świętej spowiedzi. Niejeden chełpi się, że jest wolontariuszem. Tacy są najgorsi. Ich wyprasowane starannie kitle lśnią nienaganną bielą, jakby były
alabastrowymi dziećmi proszków do prania. Zamiast intuicji starych pielęgniarzy, młode wilczki mają po kilka fakultetów, każde zdanie inkrustują obcymi słówkami w stylu: sensu stricto, nolens volens, par excellence, chapeau bas! Cytują z pamięci całego Zimbardo, koniecznie coś z Junga, nie bacząc na rosnący wokół tłum gapiów. Człowiek przestępuje z nogi na nogę, nie może wejść im w słowo. W końcu wtrąca się i dla świętego spokoju przyznaje rację, byleby dłużej nie wzbudzać sensacji na dworcu. Rozkłada ręce, tłumaczy bez przekonania, że chciał sprawdzić najbliższy pociąg do Warszawy. Trafił tutaj, bo znów dał się zaciągnąć do nyski. Żeby to była chociaż wołga, czarna wołga – lecz nie. Nyska ledwie zipie. Stuka, klekocze jak bocian i dzięcioł do spółki. Co mógł zrobić? Odwołać się do uczuć wyższych pielęgniarzy i zaraz usłyszeć, że nolens volens, jego sytuacja jest
sensu stricto daleka od chapeau bas? Może wezwać policję? Zażądać adwokata? Oni należą do tej samej opowieści. A przecież wiosna coraz bliżej.
Dworcowe szyby powlekał mokry szron, śniegu ledwie na grubość paznokcia, piaskarki zapadały w letni sen. Tylko patrzeć, jak drzewa zaczną odchodzić od zmysłów, pijane własną zielonością, jak ptaki uczynią z nich rozświergolone gniazda, jak rozpęknie się, zafaluje zimowe lustro jeziora i małe rybki będą wyskakiwać nad jego powierzchnię, udając młodsze rodzeństwo delfinów. Akurat siedział w poczekalni. Zjadł eklerka z czekoladową polewą. Pił drobnymi łyczkami herbatę i wlepiał wzrok w zepsutą jarzeniówkę, po której chodziła biedronka – pewnie równie jak on zadziwiona swoją obecnością w ostatnich dniach lutego. Nie chce oskarżać Bogu ducha winnej biedronki, ale to ona – ta skrzydlata pinezka, ten czerwony bobek, ta kropelka na nóżkach − doprowadziła go do zguby! Zagapił się. Nyska podjechała od strony peronów. Perony były spowite gęstą mgłą. Podróżni wyłaniali się z niej niczym odczłowieczone widma niedokończonej nocy. Do jego uszu dobiegło dudnienie nadjeżdżającego pociągu. I naraz, jak spod ziemi, wyrośli
pielęgniarze. Biedronko, gdziekolwiek teraz jesteś, musisz wiedzieć, że ma ochotę utopić cię w łyżce wody, a gdybyś była większa, udusiłby cię własnymi rękoma! Nie znałby litości. Dostał ten sam pokój co rok temu. Współlokatora jeszcze nie dowieźli. Pokój jest skromnie urządzony – dwie szafki przy dwóch łóżkach, dwie nocne lampki, dwa krzesła przy jednym stole i jedno stare radio – chyba jeszcze z czasów, gdy transmitowało na żywo Wyścig Pokoju, z jego mitycznym herosami: Szurkowskim i Szozdą. Dzisiaj ledwie zipie. Z głośnika wylewają się szumiące fale, czasami słychać przeraźliwy łoskot i trzask, jakby wrak zatopionego dawno statku wciąż opadał na dno eteru. Dobrze, że w pokoju jest tylko to, co niezbędne. Do niczego się nie przyzwyczai, choć z drugiej strony – będzie miał więcej miejsca na wyobraźnię. A to bywa groźne, wbrew Państwa opowieści.

d3bpb9k

25 lutego

Nie może darować tamtej herbaty. Zapłacił za nią trzy pięćdziesiąt. I to ze szczurem! Wasi pielęgniarze są zbyt gorliwi. Człowiek powinien czasami zrozumieć człowieka. Tak po ludzku, zwyczajnie. Przecież gorąca herbata, pierwsza biedronka i wiosna za pasem… W poczekalni dużo wolnych miejsc. Nikomu nie przeszkadzał i niczym szczególnym nie zawinił. A na pewno nie więcej niż ci, którzy swoim istnieniem wypełniają opowieść. Naprawdę, powinniście mu, Państwo, uwierzyć. Gotów jest przysiąc na wszystkie świętości, na grób swojej matki! Ostrzegliście Państwo: no, no, tylko bez histerii i patetycznych zaklęć. Matkę niech lepiej zostawi w spokoju. Wstydu nie ma, stary koń. Bo kto, jeśli nie matka, ze wszystkich sił uczył go opowieści? Teraz przewraca się w grobie. I to jeszcze powinien wiedzieć, że problem nie leży w winie czy niewinności. Te czasy dawno minęły. Znalazł się tutaj dla zasady. Miasto musi oczyszczać się z niepotrzebnych wątków, musi sprawdzać swój bieg. Zwłaszcza pod koniec zimy.

26 lutego

Poinformowaliście Państwo: nazywa się Jan i jest okulistą z zawodu. Przed laty był nawet cenionym fachowcem. To dość osobliwe, bo ostatnio nazywaliście go Kazimierzem, a jeszcze wcześniej – Władysławem, Bogdanem, Jerzym… Podobnie zawód. Według Państwa – jeśli dobrze pamięta – pracował w hucie, zdążył być portrecistą kotów, dyrektorem starego hotelu, sportowcem i paroma innymi ludźmi. Jego życie wypełnione jest różnymi biografiami, które może tylko zgadywać. One opowiadają się bez jego udziału. A Państwo wybieracie pierwszą z brzegu i nawet nie chcecie uzasadnić wyboru. Poprosiliście Państwo, żeby podpisał formularz. Wystarczy samo imię. Sięgnął po całą stertę formularzy i zaczął podpisywać jak leci: Jan, Władysław, Bogdan, Jerzy, Kazimierz. Do każdego imienia dodawał: były okulista, były dyrektor, sportowiec, artysta malarz, hutnik. Przyznaje – nie zapoznał się z treścią. Drobny druk. Bolała go głowa – jakiś wewnętrzny stukot, gdzieś w środku. Spytał, który formularz wybrać. Entliczek, pentliczek, na kogo
wypadnie, na tego bęc… Jednak Jan? Były okulista?… Nie Władek, Jerzy, nie były dyrektor hotelu lub portrecista kotów, tylko akurat Jan?… Dobrze, niech będzie. Pozostałe papiery zgniótł i rzucił na podłogę. Potem daliście Państwo ołówek i gruby zeszyt w szarej, kartonowej okładce. Przypominał bruliony z heroicznych czasów, gdy walczono z analfabetyzmem. Poprosiliście Państwo, żeby spisywał swój pobyt. Od pierwszego dnia, po ostatni. Jego dziennik musi być rodzajem albumu, kolejne wpisy – wiernymi fotografiami mijających tygodni. Istnieje szansa, że wtorki staną się logicznym następstwem poniedziałków, że środy zaczną płynnie przechodzić w czwartki, a piątki i soboty będą zapowiadać nadejście niedziel. Jednak bez fałszującej i chimerycznej pamięci, bez przeinaczeń, jakie podsuwa ludzka skłonność do tworzenia zmyślonych światów. Powinien się pilnować – pamięć i wyobraźnia przysparzają cierpień. Dla nich nie ma miejsca w opowieści. Tak, tak, słyszał to wielokrotnie: nie pamiętać, nie ulegać mirażom fantazji.
Pisać – byleby szybciej wyjść. Zapewniliście Państwo: na zewnątrz gwałtowny nawrót zimy, nie musi się nigdzie spieszyć. Spadł śnieg, wiele śniegu – puchate zaspy wielkością dorównują obłokom. Mróz ściął chodniki szklistymi tafelkami. Kominy wypuszczają pukle kremowych dymów. Miasto okrywa się całunem sadzy. Biedronka na pewno zdechła i już tylko owadzi aniołowie mogą policzyć jej kropki. Nie ma do czego wracać, jego życie nie ułożyło się w opowiadalną całość. To miejsce ofiarowuje mu spokój i talerz gorącej zupy z pajdą białego chleba. Niech cieszy się ciepłem kaloryferów, wełnianych koców, grubych skarpet, kozy ustawionej pośrodku świetlicy. Niech siedzi w oknie i podpatruje z daleka opowieść. Poinformowaliście Państwo: zbada go doktor. Przychodzi raz w miesiącu. Pierwsze dni obserwacji pozwalają stwierdzić, że Jan jest zdrowy. Samobójcze myśli – jak u większości mieszkańców miasta – pojawiają się od święta, i tylko wieczorami, na chwilę, by jeszcze raz, od nowa zawierzyć porannym pieśniom budzików. A
dalej: charakterystyczne problemy z oddawaniem moczu, pierwsze trudności ze stawianiem stolca. Może z oczami coś nie tak, ale w tym wieku to normalne. Gdyby jeszcze tylko umiał wejść w opowieść, wczuć się w jej główny wątek… Jest więc byłym lekarzem, tak? Szanowanym przed laty okulistą?… Z tego można by spróbować stworzyć jakąś namiastkę opowieści… Piąty… dziesiąty… piętnasty raz…

d3bpb9k
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3bpb9k