Miał odwagę uratować Żyda. Prawdziwa historia Hosenfelda i Szpilmana
- Mój mąż nie miał niczego, co mógłby na siebie narzucić, by móc przetrwać - wspomina Halina Szpilman, której męża w czasie drugiej wojny światowej uratował niemiecki żołnierz. Publikujemy fragment książki "Żona pianisty".
Wielu kojarzy scenę z filmu "Pianista", mającą miejsce po Powstaniu, kiedy to Władysław Szpilman ukrywa się w mieście, odcięty od kontaktu z polskimi przyjaciółmi, i nagle tuż obok niego pojawia się mężczyzna w mundurze Wehrmachtu. Mimo że wie, iż Szpilman jest Żydem, nie strzela do niego. Przeciwnie, pomaga mu. Ten dobry Niemiec nazywał się Wilm Hosenfeld…
Mój mąż, poszukując jedzenia w mieszkaniu na alei Niepodległości, nie zdawał sobie sprawy z tego, że w tym samym budynku, ale w innej części, zainstalowali się Niemcy.
W pewnym momencie okazało się, że stoi za nim Niemiec w mundurze Wehrmachtu. Władek oczywiście się przestraszył, był pewien, że zaraz zginie. Niemiec na szczęście okazał się tym nadzwyczaj dobrym człowiekiem, który zapytał go, co tu robi. Mąż powiedział, że jest uciekinierem z tego domu i przyjechał sprawdzić, czy czegoś nie znajdzie dla siebie, co zostało po Powstaniu (…)
Hosenfeld okazał się człowiekiem niesłychanie pomocnym. Mąż widział się z nim trzy razy. Przychodził do niego, by przynieść mu chleb, marmoladę, jakąś kołdrę i płaszcz wojskowy, bo robiło się bardzo zimno, a mój mąż nie miał niczego, co mógłby na siebie narzucić, by móc przetrwać.
TYLKO W WP: plan "Pianisty" okiem Andrzeja Szpilmana
Poza tym Niemiec znalazł dla niego lepszą kryjówkę. Doradził mu wejście na drewnianą półkę, która była na końcu korytarza, prawie pod dachem. Zaproponował, żeby tam leżał, bo nikt go tam nie zobaczy. Przekonywał, by wciągnął za sobą drabinę, po której mógłby wejść i zejść.
Niech pan sobie wyobrazi, że ta półka i ta drabina przetrwały czterdzieści lat! W 1984 roku syn Wilma Hosenfelda przyjechał do Warszawy, żeby zobaczyć miejsce, w którym mój mąż widział jego ojca po raz ostatni. I okazało się, że półka i drabina, po której mój mąż wchodził, leżały tam nietknięte.
Wracając do kapitana Hosenfelda… Spotkanie z nim było dramatyczne, ale dla męża niezwykle ważne. Niemiec powiedział mu, że Rosjanie są już po drugiej stronie Wisły. Żeby był cierpliwy i walczył o to, by jeszcze trochę wytrzymać. To był listopad. W chłodzie i głodzie mąż wytrzymał do połowy stycznia.
Ze względu na mróz ofiarowany płaszcz bardzo mu się przydał. W styczniu, już po wyzwoleniu, kiedy zobaczył ludzi chodzących po ulicy, zdał sobie sprawę, że nadeszła wreszcie wolność. Wyszedł na zewnątrz w tym płaszczu. Polacy myśleli, że jest ukrywającym się niemieckim żołnierzem, i zaczęli do niego strzelać. Znów się ukrył. Jakoś mu się udało, bo przecież mógł zostać zastrzelony przez swoich po tak długim okresie ukrywania się przed hitlerowcami. Na szczęście udało mu się przeżyć.
Później wyjaśniał, że jest Żydem, który się ukrywa, a ten żołnierski płaszcz dostał od Niemca i ma go na sobie tylko ze względu na zimno. Hosenfeld na pewno bardzo pomógł Władkowi psychicznie. Dał mu nadzieję, że wszystko się niedługo skończy. Mój mąż nie miał kontaktu z Polakami, więc nie wiedział, co dzieje się na zewnątrz.
Władek nie chciał wtedy poznać nazwiska Hosenfelda, bo bał się, że gdyby Niemcy go złapali, to mógłby torturowany wyjawić, od kogo ma żołnierski płaszcz czy kawałek chleba. Gdy się rozstawali, podał mu natomiast swoje nazwisko, przedstawił się jako Władysław Szpilman i przyznał, że pracował przed wojną w Polskim Radiu.
Niech pan sobie wyobrazi, że Hosenfeld tuż po zakończeniu wojny wysłał wiadomość do swojej żony. W liście zamieścił kilka nazwisk ludzi, którym pomagał w czasie okupacji. Było tam między innymi nazwisko mojego męża. Ale żona tego Niemca w 1946 roku nie chciała się z tymi ludźmi kontaktować. Dopiero później wyszło na jaw, że kapitan nazywał się Hosenfeld. Ale to już było w listopadzie 1950 roku.
Władysław Szpilman do tego czasu go szukał.
Próbował, ale jak mógł znaleźć, nie znając nazwiska? Wiedział tylko, że ktoś ze znajomych szedł koło obozu dla jeńców niemieckich, który znajdował się wówczas pod Warszawą, w Błoniu.
To był skrzypek, który przed wojną pracował w radiu. Wykrzyczał do pojmanych Niemców, że w czasie wojny zabrali mu skrzypce, że wszystko stracił. Nagle któryś z Niemców podniósł się i zapytał, czy zna Władysława Szpilmana. Ale strażnik odciągnął jednego od drugiego.
Mój mąż rozmawiał potem z tym skrzypkiem. Ten wspomniał mu o Niemcu, który znał jego nazwisko. Władek zaczął szukać tego obozu przejściowego, ale już go nie było, jeńców przetransportowano gdzieś indziej.
Dopiero później mąż dowiedział się, kim był Hosenfeld. Otrzymał list od polskiego Żyda – Leona Warma, który jako młody chłopak uciekł z transportu do obozu zagłady. W Warszawie ukrywała się jego siostra, pracowała jako pomoc domowa u Polki, która podobno była żoną arystokraty niemieckiego.
Hosenfeld przychodził odwiedzać ją towarzysko. Pomógł temu młodemu Żydowi; dał mu pracę i schronienie na stadionie Legii, gdzie Hosenfeld odpowiadał za zajęcia sportowe dla żołnierzy Wehrmachtu, i tam Leon Warm przetrwał całą wojnę. Zorganizowano dla niego lewe dokumenty na inne, polskie nazwisko.
W 1953 roku tenże Leon Warm, chemik, chciał wyjechać do Australii, a jego droga wiodła akurat przez Niemcy. Ponieważ znał nazwisko Hosenfelda, próbował dotrzeć do jego rodziny. Udało mu się. Proszę sobie wyobrazić, że ten pan znalazł notatkę z nazwiskiem mojego męża, tę wysłaną przez Hosenfelda do żony w 1946 roku.
Wtedy wyszło na jaw, że ten sam człowiek, który załatwił mu pracę i de facto ocalił od zagłady, pomógł także Władkowi. Hosenfeld był zarządcą obiektów sportowych w Warszawie, w tym szefem stadionu Legii, na którym ćwiczyli Niemcy. Równocześnie ileś tam osób na tym obiekcie się ukrywało, byli zatrudnieni jako robotnicy i obsługa.
Ten chłopak czytał książkę mojego męża, ale w 1946 roku nie można było napisać, że istniał jakiś dobry Niemiec. Cenzura zdecydowała, że lepiej będzie mieć dobrego Austriaka, gdyż nikt nie mógł wtedy przewidzieć, że Rosja kiedyś zrezygnuje jednak z okupacji części Austrii. A przecież sam Hitler miał pochodzenie austriackie!
Co więcej, Austriacy bardziej entuzjastycznie niż Niemcy wyznawali nazizm. W referendum w sprawie anszlusu 99,7 procent Austriaków głosowało za przyłączeniem Austrii do Trzeciej Rzeszy…
Właśnie. Taka to absurdalna historia. Zmieniono Niemca na Austriaka. Czytając książkę mojego męża, ten pan nie zdawał sobie sprawy z tego, że ten sam człowiek pomagał jemu i mojemu mężowi.
Kiedy poznał prawdę, napisał z Niemiec list do mojego męża. On nie został wysłany drogą pocztową, ktoś go po prostu przyniósł. Mam ten list, w którym on pisze, że był u rodziny Hosenfeldów i dowiedział się, że Hosenfeld pomógł mojemu mężowi.
Znając tożsamość wybawiciela, mąż próbował działać poprzez członków naszego rządu. Ale Hosenfeld w tym czasie już nie żył, bo został skazany jako przestępca wojenny.
Zresztą po 1948 roku jakakolwiek pomoc, ze względu na zmianę doktryny przez Stalina, była praktycznie niemożliwa. To jest paradoks, że człowiek, który pomagał nie tylko mojemu mężowi i nie tylko temu wspomnianemu Żydowi, ale też wielu innym ludziom w czasie wojny, zginął w tak smutny sposób. Prawdopodobnie na skutek wylewu, którego doznał w obozie.
To było dla mojego męża szalenie ważne, że dowiedział się, kim był ten, który mu pomógł, kiedy był przez parę miesięcy odcięty od jakiegokolwiek kontaktu z Polakami i gdy nie miał żadnych wiadomości, co się dzieje za ścianą. Widział tylko, co się dzieje na ulicy. Na tym kończył się jego świat.
Spotkania z Niemcem były bardzo krótkie, ale znaczyły dla Władka bardzo wiele. Kiedy mój mąż po raz pierwszy był na tournée w Niemczech w 1957 roku, postanowił odszukać rodzinę Hosenfeldów. Spotkał się z jego żoną i pięciorgiem dzieci, dwoma synami i trzema córkami. Wilm był katolikiem. Organistą w kościele i pedagogiem w szkole, pracował z dziećmi i młodzieżą. Wszyscy go znali jako bardzo pozytywnie nastawionego do życia. (…)
Niejednokrotnie, gdy Instytut Yad Vashem zwracał się do Rosji, otrzymywał odpowiedź, że jest on przestępcą wojennym. Wielokrotne interwencje syna – Andrzeja, wywiady i nacisk oraz dostarczone listy Hosenfelda z frontu spowodowały zmianę. Przestano w pewnym momencie go uważać za przestępcę w mundurze. Już po śmierci mojego męża nadano Hosenfeldowi odznaczenie Sprawiedliwy wśród Narodów Świata.