„Mężczyźni kochają wszystkie kobiety, które chcą pokazać im piersi”
Czy, jak myśli większość, striptizerki to prostytutki? Jak wygląda praca w klubie go-go i życie dziewcząt rozbierających się dla przyjemności mężczyzn? Kim są klienci takich lokali i jak często są oszukiwani przez obsługę? Na te i inne pytania odpowiada Sasza Różycka, striptizerka z wieloletnim doświadczeniem. Która, jak sama mówi, pracowała we wszystkich dobrych klubach w Warszawie. Autorka przygotowywanej przez Black Publishing książki "Wenus bez futra" - "bezkompromisowego, pełnego dystansu i do bólu szczerego opisu barwnego świata klubów go-go".
Czy, jak myśli większość, striptizerki to prostytutki? Jak wygląda praca w klubie go-go i życie dziewcząt rozbierających się dla przyjemności mężczyzn? Kim są klienci takich lokali i jak często są oszukiwani przez obsługę? Na te i inne pytania odpowiada Sasza Różycka, striptizerka z wieloletnim doświadczeniem. Która, jak sama mówi, pracowała we wszystkich dobrych klubach w Warszawie. Autorka przygotowywanej przez Black Publishing książki "Wenus bez futra" - "bezkompromisowego, pełnego dystansu i do bólu szczerego opisu barwnego świata klubów go-go".
Ewa Jankowska: Ile razy słyszałaś „jak możesz to robić, szanuj się”?
Sasza Różycka:W klubie? Co najmniej raz w ciągu każdej nocy! Trochę częściej niż „ja bym swojej kobiecie tak nie pozwolił”, zdecydowanie częściej niż „ale masz fajną robotę”, ale z pewnością nawet w połowie nie tak często jak „czy można coś więcej?” albo „może później”. Wbrew pozorom ten tekst o szanowaniu się nie jest jednak aż tak wyświechtany, i całe szczęście. Mało co działa mi na nerwy tak, jak morały rzucane znad kufla z piwem przez spiętych gości, którzy niby nie pochwalają, niby gardzą, ale jednak sami czynnie wspierają ten biznes chodząc do klubów i łypiąc na panienki.
A poza klubem?
O dziwo, nie zdarzyło mi się takiego tekstu usłyszeć ani razu. Zawsze mówię wprost, czym się zajmuję i nawet jeśli spotkałam się ze zwątpieniem bądź krytyką, to nikt nigdy nie próbował mnie oceniać ani wciskać mi na siłę swoich własnych standardów. Mam chyba sporo szczęścia do ludzi.
(img|538127|center)
Czego najbardziej nie lubisz w postrzeganiu striptizerek przez ludzi?
Chciałabym tu wypunktować najróżniejsze bzdury i mity, które krążą wokół zawodu tancerki, ale jest jedna rzecz, z którą – jak sądzę – zgodziłyby się wszystkie moje koleżanki po fachu, i jest to oczywiście święte przekonanie, że generalnie nie ma większej różnicy między tancerką i prostytutką. A prawda jest taka, że gdybyśmy chciały uprawiać seks za kasę, to nie marnowałybyśmy czasu i energii w klubach, są od tego inne miejsca. Walka z tym stereotypem jest dość uciążliwa, ale jeśli ktoś naprawdę ma wątpliwości, zawsze może wybrać się do dowolnego porządnego klubu go-go z zapasem gotówki w kieszeni i przekonać się na własnej skórze, co się stanie, a co nie.
Inne kwestie, w porównaniu z powyższą, to drobiazgi – co nie znaczy, że mniej irytujące. Standardowa striptizerka powinna być więc głupią, plastikową dziunią bez wykształcenia, koniecznie z patologiczną przeszłością, historią molestowania i szerokim repertuarem dramatycznie złych wyborów życiowych, które popchnęły ją w szpony tak niemoralnego i brudnego biznesu. Czasami nawet w klubie zdarzają mi się ludzie, którzy nie mogą ogarnąć, że się uśmiecham - tak bardzo są przekonani, że dzieje mi się jakaś straszna krzywda.
Co się dzieje w VIP roomach?
Nie mogę zdradzić, co się dzieje w VIP roomach, to najpilniej strzeżony sekret mojej branży. (śmiech) VIP roomy zasadniczo to mniej lub bardziej wyizolowane partie klubu lub pokoje. Można tam miło spędzić czas sam na sam z tancerką, w większym gronie, zarezerwować miejsce na prywatną imprezę lub urządzić wieczór kawalerski. Można (a nawet trzeba) tam pić przyzwoitego szampana, zamówić taniec prywatny z dala od klubowego zgiełku i przypadkowych gapiów, porozmawiać, powygłupiać się, zrelaksować... cokolwiek. Z reguły jednak nic, czego nie można zrobić w głównej części klubu. Tyle, że w znacznie przyjemniejszej i bardziej intymnej atmosferze.
Striptizerki często przekraczają granice?
Rzadko, bo nie muszą. A jeśli już to robią, to po pierwsze - coś musi je naprawdę mocno skusić, a po drugie - to już akurat sprawa tylko pomiędzy nimi i klientami. Nie dałabym sobie uciąć ręki za to, że wszystkie tancerki w VIP roomach to aniołki, bo najpewniej straciłabym rękę. Wielkie pieniądze kuszą w każdych okolicznościach i nie wdawałabym się w dysputy o moralności w takich sytuacjach. Są przecież kobiety, które przekraczają pewne granice w zawodach znacznie bardziej akceptowanych społecznie - choćby dlatego, że kusi je wizja szybszej kariery. W mojej branży na pewno jednak nie są to sytuacje częste, bo prawda jest taka, że dobra dziewczyna doskonale wie, jak wyciągnąć z gościa pieniądze bez kiwnięcia palcem, nie wspominając o przekraczaniu jakichkolwiek granic.
Zdarzyło ci się?
Z pewnością, chociaż to, co mam na myśli mówiąc o granicach w najmniejszym stopniu nie ociera się o to, co można mieć na myśli w kontekście VIP roomów. Tak naprawdę praca w tej branży to nieustanne przesuwanie granic - zupełnie innych, niż można by zakładać. Są granice godności, granice wytrzymałości fizycznej i psychicznej, są granice opłacalności, granice prywatności i intymności - wszystkie te rzeczy można rozpatrywać w kompletnym oderwaniu od tego nieszczęsnego tematu seksu. To z pozoru proste kwestie - jak pozwalasz do siebie mówić, w którym momencie odwracasz się i mówisz „dość”, jakich informacji na swój temat udzielasz, na ile mówisz to, co myślisz, ile może znieść ciało i głowa, w którym momencie czujesz, że tracisz swój czas, w którym momencie tracisz więcej, niż zyskujesz. I tak dalej. Dotyczą one absolutnie każdej z tancerek, bez wyjątku. W porównaniu z tym palące zagadnienie pt. „czy któraś dała się kiedyś przelecieć na vip roomie” wypada dość banalnie.
W jakich klubach w Warszawie pracowałaś?
W Warszawie - we wszystkich... dobrych. (śmiech) Zawsze lepiej czułam się w dużych „imprezowych” klubach, więc wybór był stosunkowo niewielki i dość oczywisty. Warszawa to w ogóle dość śmieszny rynek, jeśli chodzi o go-go - od lat pozostają na scenie ci sami gracze i praktyka pokazuje, że tylko z nimi warto współpracować.
A za granicą?
Jeśli chodzi o kluby zagraniczne, to jest ich już chyba zbyt wiele, by wymieniać. W samym 2014 miałam okazję odwiedzić kilka bardzo fajnych miejsc. Na wiosnę pracowałam w klubach w Belgii (konkretnie w Antwerpii) i w Niemczech (w Monachium). Oba te miejsca będę bardzo dobrze wspominać. Z kolei całe wakacje i wczesną jesień poświęciłam na znacznie większą wyprawę. Razem z moim facetem objechaliśmy na motocyklach spory kawałek Europy - w sumie 12 krajów. Najwięcej czasu - bo ponad 2 miesiące - spędziliśmy w Atenach, gdzie też pracowałam. Fajna sprawa, bo klub płacił nam za hotel w którym mieszkaliśmy, mieliśmy też świetną bazę wypadową - krótko mówiąc wakacje życia. Wróciliśmy do Polski w październiku i długo nie wysiedziałam, bo po kilku dniach leciałam już do Portugalii, gdzie spędziłam ponad miesiąc, pracując w przepięknej miejscowości Cascais tuż pod Lizboną. Z Portugalii poleciałam na kilkutygodniowy kontrakt do Edynburga w Szkocji, to chyba jedyne miejsce w Europie gdzie na koniec roku jest w moim
biznesie spory ruch. Wróciłam do Polski dosłownie na dzień przed świętami i już się zastanawiam, gdzie tu dalej jechać...
Brzmi jak bajka... Myślałaś kiedyś o tym, żeby podróżować przez cały rok i pracować jednocześnie?
Och, to jest śliski temat. Taka podróż zawsze była moim marzeniem, ale z przyczyn mniej lub bardziej zależnych wciąż nie doszła do skutku. Zawsze faktycznie było coś ważniejszego lub cenniejszego w moim życiu zawodowym i osobistym, więc nie mogę powiedzieć, że żałuję - ale drapię się nerwowo na samą myśl! Najlepsze jest to, że taka podróż jest możliwa w zasadzie w dowolnym momencie i mnóstwo tancerek prowadzi taki właśnie styl życia.
Gdybym mogła zarezerwować sobie rok, wykorzystałabym go na kontrakty w naprawdę dalekich lub egzotycznych miejscach. Pewnie zaczęłabym od klubów na Karaibach. Marzy mi się wyjazd do Kanady, chociaż wynika to głównie z fantastycznych warunków, jakie oferują tamtejsze kluby. Później z sentymentu zahaczyłabym o kilka miejsc w USA, między innymi w Nowym Jorku i w mojej ukochanej Kalifornii. Blisko stamtąd do światowej stolicy striptizu, ale licencja na pracę w mitycznym Las Vegas jest niestety chwilowo poza moim zasięgiem. Może się to zmienić, jeśli moja książka odniesie sukces. Po USA uderzyłabym do Japonii, a dalej - pewnie do Makao, które jest kolejnym miejscem, gdzie tancerki z większości krajów UE mogą bez przeszkód podjąć pracę. A na koniec może znów zawitałabym do Australii? Chociaż wtedy pewnie już bym tam została na dobre.
W książce opisujesz różnych klientów - jacy są najlepsi, a jacy najgorsi?
O, to tu odpowiem krótko - najlepsi są tacy, co wzięli prysznic, założyli porządne i czyste ubrania, wiedzą gdzie przyszli i po co przyszli, nie zadają obraźliwych bądź durnych pytań i płacą. Najgorsi są zaś ci, którzy z jakiegoś powodu zapomnieli o którejkolwiek z wymienionych wyżej rzeczy.
Dlaczego mężczyźni kochają striptizerki?
Mężczyźni kochają wszystkie kobiety, które chcą pokazać im piersi. To bardzo proste.
Striptizerki to takie uosobienia wizji, jakiej każdy facet chyba czasem szuka. Trochę nieprawdziwej. Miłej dla oka, estetycznej, wyrwanej z kontekstu. „Znajomości” zawierane w klubie, nawet jeśli noszą znamiona głębszych zawsze zachowują pewną dozę abstrakcji i powierzchowności. Striptizerki są zawsze uśmiechnięte, zadbane, żwawe i fajne. Poza tym są dostępne - co jest bardzo ważne, zwłaszcza dla tych facetów, którzy są znużeni wiecznym konkurowaniem, nadymaniem się i puszeniem przed kobietami. Zwykły uśmiech i zainteresowanie atrakcyjnych kobiet jest dla nich na tyle miłym, stymulującym doświadczeniem, że przymykają oko na ich potencjalną sztuczność i motywacje finansowe. Na co dzień to nie przejdzie - ale raz na jakiś czas jest miłą odmianą.
Myślę, że to właśnie ta odmiana od codzienności jest tym, czego faceci szukają w klubach. Bo striptizerki nie zrzędzą, nie mówią, że są grube, nie kręcą nosem, że muszą paradować w jakichś niewygodnych przyciasnych szmatkach. Banał, wiem, ale tak jest. Ile by się nie napinać, że to aparat patriarchalnego ucisku i seksualizacja - mężczyźni nie lubią nas, kobiety, w burych dresowych worach i przydeptanych balerinkach. Jeśli już, to mogą lubić konkretną zawartość tych dresowych worów - swoje mądre, bystre, zmysłowe koleżanki, dziewczyny, narzeczone, żony. Ale czasami chcą też po prostu popatrzeć na to, co ich zwyczajnie i fizycznie kręci.
(img|538130|center)
Odniosłam wrażenie jakbyś w książce „broniła” klubów nocnych. Odnoszę się tu do głośnej sprawy klubów Cocomo, w których rzekomo odurzano klientów w celu wyłudzeni bajońskich sum pieniędzy.
Klubów nie można „bronić”, bo to tylko budynki i pomieszczenia, kanapy, scena i lampy. Kluby same w sobie nikomu krzywdy nie zrobiły. Pracują w nich ludzie - najróżniejsi. Jak pokazało życie, nawet tacy, których biznesowa strategia opiera się na niezbyt sympatycznych założeniach. Ale przecież nikt nikogo nie ciągnie siłą, nawet w te najbardziej szemrane miejsca. Ktoś tam chodzi, ktoś tam się upija, ktoś tam w końcu traci kontrolę, a potem płacze. Cocomo to skrajny przypadek i bardzo źle się stało, że taka afera miała miejsce. We wszystkich klubach, w których pracowałam miały czasami miejsce najróżniejsze durne przekręty z naprawdę pijanymi klientami, ale też we wszystkich – bez wyjątku – nie było potrzeby, by klientów siłą wprowadzać w stan, w jaki niezawodnie wprowadzali się sami. 90% facetów z jakimi się stykamy jest pod wpływem alkoholu. Standardem jest sytuacja, gdy mówią wprost, że wezmą taniec, ale to dopiero za parę drinków, bo muszą się wyluzować. Polacy na imprezach piją na umór, czy to w normalnych
klubach, czy w pubach, czy na weselach, czy na domówkach, gdziekolwiek. W strip clubach też. Nie zliczę ile razy widziałam gości, których ochrona wywlekała, bo byli zarzygani, spali gdzieś w kącie na kanapie albo wszczynali bójki. To nie były sporadyczne przypadki, tylko codzienność. Czy więc faktycznie trzeba jakichś skrajnych metod perswazji by skłonić ich do wydania pieniędzy na dziewczyny? Każdy bawi się tak, jak mu kieszeń pozwala. Narąbany student przepuści całe stypendium socjalne i nikogo to nie wzruszy, narąbany pan prezes przepuści wszystko z firmowej karty - i będzie dym. Żeby nie było - jestem przekonana, że w tamtym przypadku w grę mogły wchodzić mocniejsze karty, kaliber sprawy był zresztą nieporównywalnie większy niż najlepsze bale w jakimkolwiek klubie, w jakim miałam okazję pracować. I to jest straszny syf. Ale Cocomo nawet wśród moich koleżanek cieszyło się złą sławą i kiedy sprawa trafiła do mediów, nie byłam szczególnie zaskoczona.
Czyli nigdy nie spotkałaś się z sytuacją, w której tancerka próbowała odurzyć klienta?
Nie, nie spotkałam się z taką sytuacją, ani ze strony tancerek, ani tym bardziej ze strony klubu. Bo prawda jest taka, że porządne kluby dbają o swoich gości i nie mogą sobie pozwolić na podobne rzeczy. Dobry stały klient w ciągu kilku tygodni czy miesięcy jest w stanie zostawić w klubie więcej, niż 20 tancerek wyciągnie z niego „siłą” w trakcie jednej nocy zakrapianej alkoholem z rzekomą „wkładką”, po której facet z pewnością już nie wróci.
Czy kiedykolwiek zakochałaś się w swoim kliencie?
Można tak powiedzieć, chociaż nie jest to aż tak proste i oczywiste. Miałam kiedyś sytuację, gdy klient mocno namieszał mi w głowie, mimo że byłam wtedy w związku. Związek był wprawdzie do kitu i szybko się rozpadł, ale fakt jest faktem. Nie dałam jednak żadnej szansy tamtej znajomości i ciężko mi teraz po takim czasie określić, czy faktycznie było to zakochanie. Raczej krótkotrwała wzajemna fascynacja. Poza tym w tle zawsze jest klub, wyreżyserowana i odrealniona sytuacja nie mająca nic wspólnego z rzeczywistością. Żeby móc się w kimś zakochać, musiałabym spotkać się z nim poza klubem, a tego z zasady nie robiłam. Tak więc najbliżej zakochania się w swoim kliencie byłam chyba w chwili, gdy poznałam mojego faceta, który był pierwszym i ostatnim gościem, z którym umówiłam się poza klubem. Nie był wprawdzie klientem stulecia, nie był nawet przyzwoitym klientem, bo za nic nie chciał dać się oskubać, ale strasznie wpadł mi w oko, sam zaproponował spotkanie, a ja pod wpływem impulsu się zgodziłam. Zakochałam się
więc zupełnie normalnie, zdrowo, radośnie i z dala od klubu.
Czy zakochałaś się kiedyś w mężczyźnie, który nie akceptował tego, co robisz?
Tak, ale była to dziwna sytuacja. Poznałam go na wakacjach, pech chciał, że mieszkał tak daleko, że dalej się już nie dało - w Australii. W ramach przerwy od pracy mieszkałam więc z nim jakiś czas na tym końcu świata, a po moim powrocie do Polski jeszcze przez rok ciągnęliśmy to w formie burzliwego związku na odległość, przetykanego bardzo sporadycznymi odwiedzinami. Problem tkwił w tym, że z jednej strony facet nienawidził mojej pracy i był chorobliwie zazdrosny, a z drugiej strony nie mogłam mu przetłumaczyć, że gdybym miała zwyczajną pracę i zwyczajną pensję, to raczej byśmy się nie widywali, bo ani nie miałabym tylu urlopów, ani tyle pieniędzy, żeby podtrzymywać tę relację. Poniekąd wydawało mi się to cholernie niewdzięczne, ale z perspektywy czasu ciężko mi go winić. Byliśmy dzieciakami. Po jakimś czasie sytuacja zrobiła się dość anemiczna i nasze drogi zwyczajnie się rozeszły. Zresztą w trakcie mojej kariery nie zaliczyłam zbyt wielu związków, a znajomości z facetami, którzy od początku mieli
wątpliwości co do mojej ścieżki kariery, ucinałam bardzo szybko. Nie dogaduję się z ludźmi, którzy mówią innym, co powinni, a czego nie powinni.
(img|538128|center)
Jesteś w stałym związku z mężczyzną, który zaakceptował to, kim jesteś, ale w każdej chwili może mu to przestać pasować. Rzuciłabyś to, gdyby o to poprosił?
Ja w ogóle nie lubię tego określenia: „zaakceptował to, kim jesteś”. Jestem kim jestem, a striptiz to moja praca. Nie jestem moją pracą. Tańczenie zapewnia mi byt i pozwala realizować pewne cele i marzenia - mam ich pełną głowę, niewykluczone, że to dlatego mój mężczyzna jest właśnie ze mną. Otwarte umysły się przyciągają. Mają też tę fajną cechę, że potrafią się komunikować. Na samym początku naszej relacji dostałam więc jasny komunikat – to moja praca, mój wybór i kropka. Poznaliśmy się w klubie, więc doskonale wiedział na czym stoi, stanął przed wyborem: albo mu to pasuje, albo nie, podjął decyzję i już. Dorośli ludzie tak robią. Zero dramatu i rozkładania tego na kawałeczki. Z tego samego powodu raczej nie czuję się tak, jakbym siedziała na tykającej bombie, spodziewając się nagłego wybuchu pod hasłem „właśnie przestało mi to pasować, co teraz zrobisz?”. Ale gdyby wyraźnie mi zasygnalizował, że coraz bardziej mu to przeszkadza, albo gdyby moja praca kolidowała jakkolwiek z naszymi wspólnymi planami,
byłby to pewnie moment na moją dorosłą decyzję. Tyle, że mój wspaniały i mądry facet doskonale wie, że kocham go między innymi za to, że nie stawia takich warunków. Świat mrożących krew w żyłach dylematów w stylu „ja czy praca”, z jakimi mierzą się czasem niektóre moje koleżanki, jest mi szczęśliwie obcy.
Lubisz swoje koleżanki „po fachu”? Masz wśród nich przyjaciółki?
Bardzo! W pewnym sensie lubię nawet te, których szczerze nie znoszę - głównie dlatego, że mam obsesję obserwowania ludzi, a takie dziewczyny to fascynujący materiał badawczy. (śmiech) Prawdę mówiąc, na palcach jednej ręki mogę zliczyć otwarte konflikty, jakie zdarzyły mi się przez tyle lat pracy. Mam i zawsze miałam ten specyficzny, nieszkodliwy i lekko głupkowaty styl bycia, który sprawiał, że kobiety wokół nie postrzegały mnie nigdy jako realnego zagrożenia.
Jasne, zdarza się mnóstwo dziewczyn skrajnie wyrachowanych, cynicznych i zawziętych, bywają też takie absurdalnie wręcz złośliwe, często bez powodu - ale instynktownie trzymam się od nich z daleka. Najdłużej w karierze pracowałam w jednym klubie w Warszawie, z przerwami ponad cztery lata, i z kilkoma dziewczynami stamtąd bardzo się zżyłam. Żadna z nich w normalnym życiu nie zostałaby pewnie nawet moją koleżanką, tak różne były to charaktery i sposoby bycia, ale wspólne dole i niedole zbliżyły nas do siebie i do dziś myślę o nich z wielkim szacunkiem i sentymentem. Świetne, mądre, wartościowe, mniej lub bardziej poukładane i przede wszystkim mega twarde laski.
Jakie są striptizerki? Czy to prawda, jak piszesz w książce, że nie wszystkie wyglądają „idealnie”?
Są dokładnie takie same, jak wszystkie inne pracujące, skupione na swoim wyglądzie kobiety. Nie wszystkie wyglądają idealnie, po pierwsze dlatego, że nie ma ideałów, po drugie dlatego, że - jak bardzo wyraźnie pokazała mi ta praca - „ideał” dla każdego znaczy zupełnie coś innego. Prześlizgując się po typowych oznakach bycia dalekim od powszechnie przyjętego „ideału”, powiem tak: na kilkanaście czy kilkadziesiąt dziewczyn w klubie, raptem kilka będzie klasycznymi ślicznotkami jak z rozkładówki. A cała reszta? Gdzieś fałdki, gdzieś cellulit, gdzieś ledwie zarysowane piersi, gdzieś byle jakie włosy z odrostem, gdzieś niedokładnie ogolone nogi, paskudne tatuaże z wczesnej młodości, rozstępy po ciąży, plamy od samoopalacza i milion innych rzeczy, na które faceci i tak w większości nie zwrócą uwagi. Są bardzo pulchne dziewczyny, są dziewczyny bez cienia kobiecych krągłości, są takie, którym rocznikiem bliżej do mojej mamy, niż do mnie – to wszystko jest bez znaczenia. To tylko kwestia umiejętnego podkreślenia
atutów i zatuszowania niedostatków, co jest zresztą sprawą dość uniwersalną, nie tylko w świecie striptizu. I super.
(img|538129|center)
Często „poprawiają” swój wygląd u chirurga?
Sporo dziewczyn się operuje, standardem są oczywiście powiększane piersi - w całej rozpiętości, od tych naprawdę ładnych, po całkiem spartolone. Ostrzyknięte usta, zrobione nosy, botox i tak dalej.
A ty?
Osobiście trzymam się od tego z daleka, bo nigdy nie czułam aż takiej potrzeby kombinowania. Ale tak jak większość tancerek, nadrabiam w innych kwestiach: żelowe paznokcie, sztuczne rzęsy, depilacja laserowa, wizyty u kosmetyczki, przedłużane włosy. Można się całkiem nieźle „wykazać” pozostając poza zasięgiem skalpela. (śmiech)
Wiec co widzisz, jak patrzysz w lustro?
(śmiech) To jest bardzo niewygodne pytanie, na które mało która kobieta odpowie szczerze. Widzę całe mnóstwo rzeczy. Totalny mętlik. Przede wszystkim widzę osobę, z którą wciąż próbuję bezskutecznie dojść do ładu.
Wciąż widzę tam małą dziewczynkę. Widzę też jeszcze nieuczesaną metalówę, która ma ochotę mieć w nosie wszystko i iść powydzierać się na jakimś koncercie. Widzę ślady tej zahukanej, zakompleksionej pyzy, jaką byłam przez długi czas. Widzę też wszystkie zmiany, które zaszły we mnie przez ostatnie lata. Kiedy przyglądam się bliżej, naprawdę krytycznie, to widzę wyraźne dowody na to, że nie śpię po nocach. Widzę wszystkie kwestie, w których moja kosmetyczka ma rację. Widzę, że trzeba chyba wreszcie pożegnać się z marzeniem o śnieżnobiałych włosach, bo zaraz nie będę miała z czym eksperymentować. Widzę wyraźnie minione święta i naturalnie oczami wyobraźni widzę siebie na siłowni, bo przecież jestem zawodowo zobligowana do tego, żeby każda analiza mojej osoby w lustrze wypadała pozytywnie.
A tak poważnie, to widzę, jak bardzo jestem przesiąknięta rozbijaniem poszczególnych elementów swojej twarzy i ciała na czynniki pierwsze. Analizowaniem, porównywaniem i ocenianiem. Na szczęście widzę też całkiem silną, niegłupią kobietę, która ciężką pracą uzyskała pewną równowagę i nie dała się do reszty ogłupić wyssanym z palca standardom estetycznym. Prawdę mówiąc, pracować w mojej branży i wciąż poznawać własną twarz w lustrze, to w pewnym sensie wyczyn sam w sobie.
Lubisz siebie bardziej teraz niż kiedy byłaś „normalną” dziewczyną?
Myślę, że nie ma aż tak wielkiej różnicy poza tą, która tkwi w mojej głowie. A dotyczy właśnie samego lubienia się. Bo w gruncie rzeczy wyglądam dość podobnie, jestem tylko bardziej zadbana. Nie zmienił mi się charakter ani podejście do świata, nie licząc tego, że może ciutkę zmądrzałam i nabrałam dystansu, ale to są akurat rzeczy, które przychodzą z wiekiem, a nie w pakiecie z pracą w strip clubie. Różnica jest w pewności siebie. Ale to też nie coś, co strip club podsuwa na tacy, wręcz przeciwnie.
Tak, lubię siebie znacznie bardziej niż zanim zostałam tancerką. Bo dzięki mojej pracy, poznałam siebie całkiem nieźle, dzięki czemu zwyczajnie łatwiej mi się ze sobą żyje. Czuję się dobrze w swojej skórze. Zrobiłam kawał dobrej roboty na drodze do samoakceptacji, wiem czego mogę się po sobie spodziewać, czego od siebie wymagać. Będąc kobietą w dzisiejszych czasach masz wrażenie, że cały czas musisz z czymś walczyć - ze swoim ciałem, z wyglądem, z zachowaniem, z podejściem do wielu rzeczy. Musisz walczyć o pozycję, o facetów, Bóg wie o co jeszcze. A ja mam teraz taki fajny moment, że trochę się od tego oderwałam i bardzo mi z tym dobrze. Lubię się za to, że nauczyłam się tak myśleć i mieć w nosie schematy.
Twoja książka jest lekka, napisana z przymrużeniem oka. Jest historią kobiety, która dokonała świadomego wyboru i jest z niego zadowolona. Ale jestem przekonana, że twój stosunek do zawodu striptizerki się zmieniał - jak wspominasz te lata pracy w zawodzie, jak wyobrażasz sobie kolejne?
Ogólnie - wspominam je fantastycznie! Trochę jak szaloną przejażdżkę - wzloty, upadki, ostre zakręty. (śmiech) A tak poważnie, są to chyba uroki tego szczególnego wieku, gdy człowiek szuka swojego miejsca na świecie. Gdy zaczynałam pracować jako tancerka, zależało mi przede wszystkim na tym, by jak najwięcej zobaczyć i zebrać jak najwięcej ciekawych doświadczeń - to z pewnością udało mi się znakomicie. Zjechałam w końcu spory kawałek świata - a dopiero się rozkręcam. Poznałam mnóstwo szalenie ciekawych osób, miałam okazję mieszkać w najróżniejszych miejscach i próbować rozmaitych sposobów na bycie i życie. Po rozpoczęciu tej pracy przez bardzo długi czas traktowałam ją specyficznie - z jednej strony dość instrumentalnie, bo zwykle pracowałam tylko tyle, ile musiałam, by odłożyć pieniądze na kolejną podróż. Kasa nieszczególnie sprawdzała się jako cel sam w sobie. Z drugiej jednak strony był to czas, gdy byłam tym klubowym światem totalnie zafascynowana, wiele mniej kolorowych jego aspektów umykało mojej
uwadze lub potrafiłam je po prostu kompletnie zignorować. Przyznam szczerze, że nieraz „praca” równała się dobrej imprezie w świetnym towarzystwie. Potrzebowałam chyba tego czasu, żeby się wyszaleć. Dopiero po kilku latach przyszło do mnie lekkie otrzeźwienie, początkowy entuzjazm został lekko zgaszony przez rutynę, i zaczęłam tańczenie traktować jak zwyczajną robotę. Ciężko mi powiedzieć, jak naprawdę wyobrażam sobie kolejne lata - z pewnością nie mam nic przeciwko, by nadal pracować w klubach, choćby dlatego, że wciąż chcę podróżować. Ale każda formuła w pewnym momencie się wyczerpuje, a ja - mówię to bez cienia ironii - zdecydowanie nie jestem najlepszą striptizerką na świecie i zawsze wiedziałam, że fortuny na tym nie zbiję. Także trzeba kombinować. Dla przykładu, napisać o tym wszystkim książkę. (śmiech)
Jak wygląda Twoje życie poza klubem odkąd zaczęłaś pracować jako striptizerka?
Dziwacznie. Rytm dnia i nocy jest kompletnie rozregulowany, co wpływa na wszystko, począwszy od diety, na życiu towarzyskim skończywszy. Kładę się spać nad ranem, wstaję po południu. Niewiele jest okazji wieczorami, by spędzić czas z partnerem albo spotkać się ze znajomymi. Weekendy to w zasadzie przegrana sprawa, bo wszyscy się bawią, a ja pracuję. Na szczęście na pocieszenie zostaje mi fakt, że mogę brać wolne kiedy tylko tego potrzebuję - jeden „normalny” weekend w towarzystwie przyjaciół albo jakiś fajny wypad za miasto z facetem wystarczają mi w zupełności, żeby trochę się zresetować. Nocne zjawy na pełen etat też muszą czasem podładować baterie.
Jakie sceny ze strip clubu na zawsze pozostaną w Twojej pamięci?
Są ich setki. Pamiętam moją pierwszą noc, pamiętam moją najgorszą noc, pamiętam kilka najlepszych nocy. Pamiętam taką noc, że puściły mi nerwy i rozwaliłam klientowi na głowie kufel z piwem. Pamiętam, jak kiedyś „zasiedziałam się” na vipie i wyszłam z klubu w południe. Pamiętam klienta, który specjalnie ze Szwajcarii przywoził mi czekoladki. Pamiętam gościa, który zawsze na wejściu stawiał wszystkim dziewczynom i kelnerkom po szampanie, bo tak lubił. Pamiętam, jak jakaś laska dostała napiwek w bitcoinach. Pamiętam też taką sytuację, że gość chciał płacić za tańce bonami do Tesco. Pamiętam gościa, który wytoczył się z vip roomu z całkiem niezłym szampanem pod pachą, po czym wyjął z kieszeni kaszankę i zagryzł. Pamiętam, jak w ramach napiwku klient pozwolił mi iść na zakupy do Prady na swój koszt. Pamiętam noc, kiedy w klubie było tak beznadziejnie, że razem z przyjaciółką zbudowałyśmy sobie w garderobie fort z krzeseł i kurtek i udawałyśmy, że nas nie ma. Pamiętam mnóstwo naprawdę dziwnych sytuacji, ale
choćbym chciała, wszystkich nie przytoczę. Na szczęście sporo znalazło się w książce.
Wirtualna Polska patronuje książce "Wenus bez futra".