"Metro" 30 lat później. Przedstawienie bardzo się zestarzało
Prezes Kurski może się uśmiechnął z żartów o Zenku Martyniuku, ale przy aluzjach o murze na granicy musiał gniewnie unieść brew. W poniedziałkowy wieczór TVP pokazało rejestrację musicalu "Metro", nagraną 30 lat po premierze.
W przedświąteczny poniedziałkowy wieczór w Teatrze Telewizji można było zobaczyć coś specjalnego: rejestrację najnowszej wersji spektaklu "Metro", nagraną w katowickim Spodku w 30-lecie premiery tego legendarnego już musicalu. Po trzech dekadach spektakl stał się niemal rodzinnym przedsięwzięciem Józefowiczów: Janusz, pomysłodawca całości, nadal jest reżyserem i odtwórcą jednej z ważnych ról, głównego bohatera gra jego syn, Jakub, a gościnnie występuje Natasza Urbańska, jego druga żona.
Ale złośliwości na bok - nowej wersji i jej telewizyjnej realizacji nie sposób odmówić rozmachu i widowiskowości. Choć nie można było jednocześnie nie zauważyć, jak bardzo zestarzało się to przedstawienie, mimo wymiany niemal całej obsady i odświeżenia niektórych scen czy poszczególnych żartów.
Zobacz wideo: Natasza Urbańska: "Chcę łączyć muzykę, teatr, biznes. Kocham to, co robię, dzięki Bogu"
Porywające wykonanie, aplauz na widowni
Ten spektakl to była sentymentalna pocztówka z przeszłości, która mogła ucieszyć i zadowolić wszystkich fanów i fanki musicalu - a tych nie brakuje nie tylko w Polsce. Zaczęło się od dokumentalnych ujęć z pierwszych prób sprzed 30 lat - młody-gniewny Janusz Józefowicz z ogniem w oczach opowiada obsadzie, po co robi ten spektakl i co chciałby zobaczyć na scenie w jej wykonaniu.
Za chwilę na scenie pojawił się - przy ogłuszającym aplauzie publiczności - ten sam Józefowicz, starszy o trzy dekady, w roli bardzo podobnej do tej, którą pełni w życiu - w "Metrze" gra reżysera, który z grupy amatorów i amatorek próbuje stworzyć świetnie działający sceniczny mechanizm.
Dzisiejsza młoda obsada "Metra" nieźle radzi sobie z kolejnymi scenami, piosenkami, rozbudowanymi choreografiami - w telewizyjnej relacji było wyraźnie widać, że ten występ robi wielkie wrażenie na publiczności. Widzowie i widzki śpiewali razem z młodymi aktorami i aktorkami, bili brawo, często na stojąco, momentami wręcz przerywając przedstawienie. W tych bardziej lirycznych chwilach na widowni paliły się setki latarek w telefonach, w tych bardziej porywających - publiczność falowała albo wręcz rzucała się do tańca.
Żarty z Zenka, aluzje do sytuacji na granicy
Choć zasadniczy przebieg akcji i poszczególne piosenki pozostały bez zmian, w wielu miejscach można było odnaleźć drobne aktualizacje scenariusza. Czasem udane, czasem zupełnie chybione - młoda dziewczyna poważnie używająca słowa "zajawka" jest tak wiarygodna, jak komisja, która za młodzieżowe słowo roku uznała niedawno "śpiulkolot". Trochę lepiej brzmi żart jednej z postaci, która mówi, że jeśli nie uda się jej zrobić kariery na scenie, kupi kawałek pola i wybierze się na eliminacje "Rolnika szuka żony". W innym momencie pada z kolei bardzo aktualna aluzja do pandemii.
Jest też w przedstawieniu scena, która świadczy o pewnym dystansie twórców i twórczyń, a może nawet o swego rodzaju odwadze. Kiedy młodzi prezentują swoje talenty przed reżyserem, jedna z postaci wykonuje, celowo niezbyt udaną, wersję "Dotyku" Edyty Górniak, piosenkarki, która "wypłynęła" m.in. dzięki musicalowi "Metro", ale dziś - rzec można - jest na zupełnie innym peronie. Ktoś inny, ewidentnie odgrywający postać homoseksualną, śpiewa z kolei piosenkę Arki Noego z tekstem o tym, że każdy "może świętym być". Na koniec jest też żart z samego Zenka Martyniuka - kolejny pretendent do obsady śpiewa "Przez twe oczy zielone" zespołu Akcent.
W tym momencie oglądający transmisję prezes Kurski mógł się jeszcze pobłażliwie uśmiechnąć, ale strach pomyśleć, co poczuł, kiedy w jednej ze scen Janusz Józefowicz, opowiadając o tym, że świat się zmienia, niespodziewanie wypowiedział słowa: "granice się otwierają, potem zamykają, a wzdłuż nich powstają nowe mury", będące może delikatną, ale jednak ewidentną aluzją do tego, co się dzieje dziś na polsko-białoruskim pograniczu.
Piosenka o bogactwie kontra rap na bogato
"Metro", musical z librettem Agaty i Maryny Miklaszewskich, to opowieść o grupie młodych adeptów i adeptek aktorstwa, którzy za wszelką cenę chcą się dostać do obsady spektaklu, czując, że to będzie realizacja ich marzeń, a zarazem - wstęp do wielkiej kariery.
I już na tym poziomie musical obnaża swoją słabą przystawalność do dzisiejszej rzeczywistości. Współczesna młodzież, pokolenie Z, za nic ma ambicje i aspiracje swoich rodziców czy dziadków. Badania socjologiczne wskazują, że nie zależy jej na sławie, karierze, wielkich pieniądzach. A na pewno nie za taką cenę, jaką płacą bohaterowie i bohaterki musicalu, porzucający całe swoje życie, żeby dniami i nocami próbować piosenki i układy taneczne.
Dzisiejsi młodzi aktorzy i aktorki, owszem, też chcieliby zyskać popularność, ale ważniejsze są dla nich zdrowie psychiczne, bezpieczeństwo i higiena pracy: próba kończy się o godz. 22, a potem wraca się do domu.
Z drugiej strony jedna z najbardziej znanych piosenek z "Metra", ta która szydzi z bogactwa i chęci zdobywania pieniędzy, promując niematerialne wartości, musiała zabrzmieć niezbyt przekonująco dla dzisiejszej młodzieży, zachwycającej się utworami młodych raperów i raperek, otwarcie i wymownie wychwalających uciechy życia na bogato.
Dziaderski mistrz upokarzający aktorki i aktorów
Jeszcze gorzej - iście dziadersko - we współczesnym kontekście wygląda wiele scen z udziałem Józefowicza w roli reżysera i Mariusza Czajki jako jego pomocnika. W czasach, kiedy duża część polskiego teatru walczy z przemocą na próbach i na scenie, z ideałem mistrza, który może więcej, tylko dlatego, że jest artystą, te postaci są niemal ikonami tego, co dziś się odrzuca. Upokarzają młodych aktorów i aktorki, ośmieszają ich, zmuszają do nadludzkiego wysiłku. Mówią o nich: "stado małp", "paralitycy", "jakby dopiero co ekshumowani".
W tym sensie "Metro" sprawia dziś wrażenie specyficznego dokumentu o pewnej części młodzieży sprzed lat, która dziś wchodzi już w wiek emerytalny. Podobnie jak do lamusa zdaje się odchodzić wiele z promowanych przez nią i przez ten spektakl wartości. A co gorsza, musical jest też ponurym świadectwem patologii polskiego teatru, które - choć bywa porywające - momentami ogląda się z trudem i poczuciem żenady.