Przez zimę dni wlokły się jeden za drugim jak krowy wracające z pastwiska. Padało, robiły się kałuże. Przez noc zamarzały, od rana do wieczora topiły się.
Wczesną wiosną zaczęła czegoś szukać, szukała na półkach, po szafach, nie znalazła. Powiedziała, idź po mąkę, mąki kartoflanej nie ma. Kluski śląskie zrobię na obiad. I śmieci, chciała, żebym śmieci po drodze wyrzucił.
Ubrałem się, wyszedłem. Zimno, zapomniałem kurtki. Dzwonię przez domofon, żeby rzuciła ją przez okno, rzuciła, dwie, trzy sekundy wieczności, kiedy kurtka, z rozrzuconymi ramionami, zawisa w powietrzu.
Stanąłem przed kubłem i stałem. Jak żołnierz przy Grobie Nieznanego Żołnierza. Stałem i kręciłem się wokół słońca.
Wyrzucanie śmieci to egzystencjalny gadżet. Czynność mająca sens od początku do końca. Dlatego stałem. Delektując się swoim nader korzystnym położeniem. Miałem określony kontekst, który chronił mnie przed metafizycznymi przeciągami.
Ale deszcz zaczął padać. W deszczu stać?
Otworzyłem kubeł, pełny. Otworzyłem drugi, pełny. Wszystkie były pełne.
Teraz na wyrzuceniu śmieci zaczęło zależeć mi tak samo, jak przed chwilą zależało mi na tym, żeby ich nie wyrzucić. I gdzie je wyrzucić? Padało. Pójdę naprzód po mąkę, postanowiłem, a potem wrócę i zobaczę. Poszedłem po mąkę.
Idę i męczę się, z duchem ojca Hamleta. Dlaczego Szekspir każe wierzyć Hamletowi w duchy? Nie umiem tego przełknąć, stoi mi to w gardle jak kiedyś katolickie dogmaty. Bo co? Bo niby więcej jest rzeczy na niebie i ziemi, niż się wydaje filozofom? Taki towar jak Hamlet i takie banalne wstążeczki? Mam się nimi zadowolić? Przeczytać i zasnąć?
Turecki imbiss otwarty, wchodzę.
– Jest Kartoffelmehl?
– Jest.
I zadowolony z siebie sprzedawca podaje mi słoik, a w nim poobierane już ziemniaki.
– Kartoffelmehl, keine Kartoffeln!
Mina mu rzednie, smutny, że mnie rozczarował. Wychodzę, szukam dalej.
Intryga! Inscenizacja, aranżacja! To są drzwi, po których nie miałbym kaca. Ktoś się przebrał! Ale jeśli tak, to dlaczego ducha nie widzi matka? Masz babo placek. Jeden w pamięci, myślę dalej. Wyrafinowany plan, maskarada autorstwa kogoś, kto doskonale widzi labilność
Hamleta, kto od niego sprytniejszy... No kto, jak nie Poloniusz?! Właśnie Poloniusz.
Następny imbiss, też turecki. Pytam o mąkę kartoflaną, sprzedawczyni po kazuje mi na któryś z regałów. Podchodzę, słoiki z poobieranymi ziemniakami. Biorę jeden, idę do niej.
– Nie Kartoffeln, tylko Kartoffelmehl!
Rozkłada ręce, nie rozumie. Ważę przez chwilę słoik w ręku i biję się z myślą, czy nie przypierdolić nim w lodówkę z napojami, na co ona, widząc, gdzie patrzę, pokazuje na słoik i
– no trinken! No! Trinken nicht gut
mówi, myśląc, że pytam, czy to do picia, na co ja, nieźle już rozkołysany nerwowo
– ach nein?
mówię
– gutes Kompott
mówię i otwieram słoik, i piję wodę, i biorę jeden kartofel do ust, i jem, gryzę surowe, udając, że to śliwka. I płacę, i wychodzę, z tym słoikiem dalej mąki kartoflanej szukać. Pada.
On jedyny, Poloniusz! Wytrawny tajniak, doświadczony szpicel, którego rady dla Reynaldo, jak śledzić Laertesa, tak wprawiają w zachwyt krytyków. No dobrze, ale dlaczego w takim razie uważa się Poloniusza za półidiotę? Dlaczego piszą, że nie ma tu „luzu” między sytuacją a postacią, że tylko Hamlet jest kimś innym niż jego rola, Poloniusz zaś nie gra, lecz jest? Bo co? Bo Hamlet mówi:
Nieszczęsny, wścibski, nadgorliwy głupcze, żegnaj?
Też mi głupiec, który w szaleństwie Hamleta widzi metodę, który wie, że właśnie szaleńców stać na to, na co nie stać normalnych, którego rady dla syna, jak żyć, wielce są rozsądne, i który, jakby było mało, świadom jest własnych wad:
Głupia podejrzliwość / We wszystkim węszyć utajone groźby / Typowa starcza przywara, tak samo / Jak lekkomyślność jest wadą młodości.
Nareszcie, niemiecka knajpa. Może mają. Wchodzę i pytam kelnerkę o Kartoffelmehl, Niemka mnie nie rozumie.
– Wie bitte?
pyta. Nie rozumie mnie przez to cholerne nieme „h”, w końcu ja tak nie wypowiem jak oni!
– Kartoffel was? Meer?
pyta, to wykrzywiam gębę, jakby mi się guma do tylnych zębów przykleiła, i
– Mehl!
mówię. Nic. Pokazuję na słoik, na ziemniaki i udaję, że je rozgniatam.
– Chodzi panu o placki kartoflane?
pyta. To się rozglądam, w co by tu tym słoikiem przypierdolić, bo nerwy mną huśtają wściekle, ale ona w końca się domyśla i
– nie używamy
mówi. I żebym spróbował u Turków.
Poloniusz, przestrzegając Ofelię przed Hamletem, wie o nim więcej niż ten o sobie samym. Wie, wybuchają i gasną sztuczne ognie:
Więcej w nich blasku niż żaru i gasną, ledwie wybuchły.
I to mają być słowa karykaturalnego głupca? Poloniusz zacina się i traci wątek tylko przy królu, królowej i Hamlecie, ze swymi dziećmi jest elokwentny i precyzyjny! Fakt, wątek traci też raz, instruując Reynaldo, ale czyż Wielki Śledczy ufa swoim podwładnym? Więc kiedy mówi on do królowej:
Ależ, królowo, o subtelności chyba / Mnie nie posądzisz
to królowa sama sobie winna, że tego nie czyni. Jaki to pozór, to jego przed nimi plątanie! Poloniusz poczucie humoru ma przednie, to językowy prestidigitator: „mam córkę, której jestem ojcem”, „efekt to w efekcie defekt”. „Fakt, że to szkoda. Szkoda, że to fakt”. On nawet z Ofelią nie może oprzeć się czarowi kalamburu.
Poloniusz jako mistrz ceremonii, maestro akcji. Poloniusz wszędobylski. Mógł widzieć, jak Klaudiusz wlewa truciznę do ucha ojca Hamleta. Znając mordercę, napuszcza na niego Hamleta. Znając Hamleta, wie, że ten w ducha uwierzy. Bo przecież Hamlet to młodzieniec narwany. Gorąca głowa. Lekkoduch. I nawiedzony, ledwo ducha zobaczy, już deklamować doń zaczyna. Do Poloniusza. Załóżmy, że Poloniusz przebiera się za ducha i każe Hamletowi pomścić śmierć ojca... Właśnie, to tłumaczyłoby, dlaczego ducha nie widzi matka, Poloniusz już wtedy nie żyje. A Hamlet rzeczywiście jest w malignie. Poloniusz już nie żyje, ginie z ręki Hamleta jako kto inny, jako Klaudiusz, jako ten, na którego Hamleta napuścił. To się nazywa wpaść we własne sidła. Po jego śmierci akcja się bisurmani, zamiast Hamleta giną inni, Rosencrantz, Guildenstern, matka, Laertes, Klaudiusz i dopiero Hamlet. Ale dlaczego? Dlaczego Poloniusz chce się posłużyć Hamletem, aby ten zabił Klaudiusza? Miałby dwóch z głowy, po co? Laertes. Powstałby chaos i w wyniku
zamieszek Laertes mógłby objąć tron, przecież jest on tego później całkiem blisko.
Stoję na ulicy i klnę. Na Śląsk, bez którego nie byłoby klusek, i na Polskę, bez której nie byłoby Śląska. Czuję się jak zepsuta część czegoś, co mnie już nie potrzebuje. Część, na którą w dodatku leje deszcz. I którą mdli, bo ziemniak surowy zżarła. Najchętniej wziąłbym zamach i tym słoikiem panu Bogu prosto w okno przypierdolił. Bóg sobie śpi, albo siedzi, a tu jeeb! I pod nogi toczy mu się słoik. Z kartoflami. Słoik prosto od takiego mnie.
Śmichy-chichy sobie urządzam, a mąki nie ma. Ani Boga.
Idę dalej.
O, Polaczki moje! Polaczki stoją i sprzedają! Pchli targ dzisiaj. Taś, taś, Polaczki! Sweterki moje wzorzyste! Wąsy, wąsiki moje! Skarpetki moje białe! Buzie umalowane jak pisanki wielkanocne! Pancio pieniążek da, jak poratujecie. Może poratują krajana, może mąkę mają, kto ich tam wie, wszystko mają.
– Mąkę kartoflaną pan ma?
– Co?
Nie rozumie mnie. Polak mnie nie rozumie. Rozglądam się, w co by tu tym słoikiem, chyba w sam jego czerep, ale on
– mąkę?
pyta, to ja
– co pan, sprzedaje i głuchy?! Mąkę, mąkę kartoflaną, bez której klusek nie ukręcisz!
krzyczę, bo mnie nerwy poniosły w siną dal.
– A skąd my tu panu mąkę ziemniaczaną weźmiemy? Ale kryształy mamy taniutkie, jak pan kupi mąkę, to taki kryształ jak znalazł.
– A jebał pies te wasze kryształy!
powiedziałem, bo kipiało ze mnie. I odejść chcę, aż tu nagle jak mnie nie zwymiotuje całego! Prosto na te jego kryształy i dewocjonalia z papieżem. Raz, drugi i trzeci, trzy razy pod rząd byłem swetrem wywijanym na lewą stronę. Zamurowało wszystkich, cisza. I zaraz ktoś krzyknął, faszysta! I Polaczki moje otoczyły mnie kołem, i zaszlachtowałyby mnie na miejscu, wpierdol bym dostał od swoich okrutny, gdyby nie policjant, który pojawił się, kiedy pojawić się miał. I rzekł:
– Was ist hier los?!
To tłumaczę
– jaki faszysta? Chory Polak ze mnie, kartofla surowego zjadł i zemdliło go.
A właściciel, że
– pan mi wszystko odkupi, wszystko!!!
I wylicza, tyle, tyle, tyle, trzysta marek z tego wyszło. A ja, że
– zaraz znowu lunie, to się zmyje
ale w głowie już liczę, mam tyle? Miałem. Wyciągam i płacę. Policjant odszedł, bo po co on, a inne Polaczki jak nie zaczęły zazdrościć Kryształowemu
– szczęściarz z ciebie, Kryształowy
mówili, a jedna to powiedziała, że jak mi znowu będzie niedobrze, to żebym przyszedł na jej stoisko. Kryształowy poszedł spać do autobusu, a ja zostałem z całym tym kramem. Jak kupiłem, to moje. I lunęło zaraz, to wypłukałem wszystko i stoję. Może coś sprzedam.
Niemcy chcą kawior, wódkę, papierosy. Mówią do mnie jak do głuchego, chociaż rozmawiam z nimi w ich języku. Jednego zapytałem, po co się tak drze, przecież mówię do niego w jego języku, a jakbym go nie rozumiał, to co za różnica, jak głośno mówi. Ano tak, zreflektował się i poszedł, ale przypomniał sobie zaraz o węgorzu, wrócił i drze się, Aal!!!, rękami pokazując coś długiego i cienkiego. Rozum i uszy niby w jednej głowie, ale tak jakby na siebie obrażeni.
Ludzie są rozczulający. Jeśli ich rozum coś rozumie, to nie mieści im się w rozumie, że inny rozum tego nie rozumie. Dlatego mówią głośno, powoli i wyraźnie.
Pchli targ się kończy. Pomagam krajanom zwijać majdan. Kryształy oddaję temu, od którego je musiałem kupić. I wracam do śmieci. Bez mąki.
Pada, w kurtce mam klucze do samochodu, może pojadę ze śmieciami na inne podwórko i tam wyrzucę?
Wsiadłem do samochodu, z tymi śmieciami, i ruszyłem. W radiu, w wiadomościach, mówią o bocianach. Że w tym roku przyleciało ich do Niemiec o sto pięćdziesiąt więcej niż w roku poprzednim. Jak o sto pięćdziesiąt więcej?
Jadę i myślę, o tych bocianach, a potem o tym, że gdziekolwiek wejść, zawsze jakieś wyjście. I każde z nich można zakwestionować. Można się z samym sobą pokłócić. Hamlet wierzy w zjawę jak dziecko, ale jest przecież pomysłodawcą sztuki, chce, żeby aktorzy przekonali go o morderstwie. Właśnie aktorzy! Co za pomysł, teatr, coś, co udaje, ma dostarczyć mu corpus delicti! Teatr, bo jeśli nie, to zjawę weźmie za przejaw swojej chorej, plugawej wyobraźni. I jeśli przyjąć, że Hamlet daje się nabrać na głupotę Poloniusza, to dlaczego Poloniusz daje się nabrać na obłęd Hamleta? Dlaczego wierzy, że ten bierze go za sprzedawcę ryb? A jeśli zgodzić się z tym, że Poloniusz jest taki, jak myśli Hamlet, to dlaczego trzymał go na dworze mądry i prawy ojciec Hamleta? Sztuka jak kawał sera z dziurami. Zaczęły
śmierdzieć**te śmieci. Otworzyłem okno, latać zaczęły po aucie, zamknąłem okno, śmierdziały. Życie jest jak dwa różne buty na jednych nogach, za ciasne i za luźne jednocześnie.
Granica! Zaraz polska granica! Gdziem zajechał? Odległości skurczyły się jak tanie ciuchy po praniu. Stanąłem w kolejce, szła szybko, każdy pojedynczy samochód jak ogniwo kręcącego się łańcucha.
Polski celnik zapytał mnie, co wwożę do Polski. Powiedziałem, że śmieci. W Szczecinie wjechałem do centrum. Minąłem Bramę Portową i stanąłem na Wałach Chrobrego, pod Urzędem Wojewódzkim. Wyrzuciłem śmieci do kosza, popatrzyłem na Odrę w dole i chciałem wracać. Ręce miałem brudne. Chciałem wymyć je w toalecie Urzędu Wojewódzkiego, ale Urząd był zamknięty. Wszedłem do budynku obok, w budynku było pusto i cicho. W holu spała oparta o stół kobieta. Obudziłem ją, zapytałem, czy mogę wymyć ręce w toalecie, powiedziała, że to jest Muzeum PRL-u i toalety są tylko dla zwiedzających. Poprosiłem o bilet, powiedziała, że ma tylko jeden, ostatni, i da mi go za darmo, bo to dzień dziś muzeum ostatni, jutro muzeum zamykają. Umyłem ręce.
Idąc do pierwszej sali, usłyszałem, jak mówi do telefonu
– idzie.
Wszedłem do pierwszej sali. Wyszedłem i razem z echem własnych kroków, które dreptały mi po piętach, skierowałem się w stronę sali drugiej. Idąc do niej, usłyszałem, jak pierwsza mówi do telefonu
– idzie.
Wchodząc do drugiej sali, widziałem, jak w pierwszej gaśnie światło. Wszedłem do drugiej sali. Razem ze światłem, które zapaliła druga pilnująca. Obszedłem salę. Wyszedłem i, z echem jak wyżej, skierowałem się w stronę sali trzeciej. Idąc do niej, usłyszałem, jak druga mówi do telefonu
– idzie.
Wchodząc do trzeciej sali, widziałem, jak w drugiej gaśnie światło. Wszedłem do trzeciej sali. Razem ze światłem, które zapaliła trzecia pilnująca. Obszedłem salę i, z echem, skierowałem się w stronę sali czwartej. Idąc do niej, usłyszałem, jak trzecia mówi do telefonu
– idzie.
Wchodząc do sali czwartej, to samo. Zapytałem czwartej pilnującej, czy ja tu jestem zwiedzającym, czy fotokomórką. Odpowiedziała, że zwiedzającym, ale prądu szkoda na jednego, i że
– czasywiadomojakie. Dlakultury.
I tak mnie sobie podawały. Czułem się jak zużyta hostia. W ostatniej sali, na środku, z sufitu, zwisał wisielec. Na piersiach miał tabliczkę „Dyrektor”. Powiedziałem sprzedającej, że w ostatniej sali powiesił się Dyrektor, powiedziała, że to eksponat i jutro go ściągną.
Wyszedłem, zamknęli za mną drzwi, przekręcili klucz, spojrzałem w niebo, będzie padać. Chciałem wracać do domu, ale jak? Czym? Samochód mi ukradli.**Wsiadłem do pociągu, chciałem do granicy, pomyliłem się, pojechałem w drugą stronę. W stronę morza.
Wsie, drogi, krowy, chmury. Nudny, miarowy stukot, znacie doskonale. Aż tu nagle widok! Pole, po którym ławą, w odstępie dwóch, trzech metrów... jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, sześciu księży kroczy. Każdy z nich ziemię święci, na lewo, na prawo, na lewo. A za nimi chłop z pługiem i koniem, sam. Ledwo nadąża, pochylony i zmęczony.
Pociąg zbliżał się do celu, a ja mimo to kroki swoje skierować musiałem do ubikacji.
Wszedłem, zamknąłem się, rozpiąłem spodnie, usiadłem. Oczy moje zielonkawe obrały sobie punkt zaczepienia, wytrzeszczyły się nań i tak pozostały, po czym ręka moja sięgnęła po papier.
Papieru nie było.
Pociąg wyhamowywał bieg, przetrząsnąłem kieszenie: paszport konsularny, pieniądze niemieckie i polskie.
Woda. Wyjście jedyne, choć karkołomne. Jak wymyć tył mojego ciała, kiedy woda leci tylko przy wciśniętym pedale znajdującym się na dole pod zlewem? Postanowiłem jedną ze swoich nóg wyciągnąć tak daleko, aby móc wcisnąć nią pedał, rękę zaś, dowolnie obraną, umieścić zaraz pod kranem, a następnie doprowadzić wodę w wiadome miejsce. Lewa moja noga jęła pełznąć do przodu, w czym wydatnie pomagał wysuwający się z moich ust język. Nogi są dłuższe od rąk. Dlatego musiałem unieść się nieco na ręce prawej, aby lewą doprowadzić pod kran. Pociąg stawał. Kiedy moja ręka znalazła się pod kranem, wtedy dłoń jej skuliła się w wyczekującej pozie. Noga z impetem nacisnęła pedał.
Wody nie było.
Uroniłem trzy łzy. Pierwsza, bezsilna, wypłynęła z lewego oka, druga, wściekła, z prawego, zaś trzecia, której słony smak poczułem w ustach, stanowiła klamrę, wylana została nad losem tego nieszczęsnego kraju, który w pociągu nie ma papieru toaletowego. A ma papieża
Polaka. A nie ma wody.
Wysiadłem jako ostatni, nie mogłem się wyprostować. Przyczyną były włosy, które ongiś wyrosły mi na podbrzuszu. Teraz dostały się między zęby zamka błyskawicznego, zdaje się, wynalezionego przez Niemców, ale nieopatentowanego w porę, stąd pierwszy patent otrzymał w roku 1914 szwedzki inżynier Sundbaeck. Któremu nie śniło się zapewne, że po siedemdziesięciu
ośmiu latach znajdzie się ktoś, kto naprzód podetrze się własną bielizną, a następnie przytnie sobie własny porost aż po ostatni ząbek.
Idę więc zgarbiony i sklep z winami widzę.
– O, brzuch pana boli?!
pyta sprzedawczyni, na co ja
– nie twoja sprawa, kurwo szmatława, daj mi słodkie wino, dawnych wspomnień czar!
krzyknąłem zły. I Zawlokłem się na plażę.
Usiadłem na piasku. Mewy, wiatr. Otworzyłem butelkę, myślę: ja nad tym morzem coraz to inny, ono takie samo. Zapieprzałem tu z wiaderkiem i łopatką, teraz siedzę tu w sile wieku, a ono takie samo. Zupełnie beznamiętny, olewający mnie kompletnie widz całego mojego na tej ziemi występu. Toż on nie drgnie nawet, kiedy lazł tu będę, zostawiając po sobie trzy ślady, stóp i laski. Czyli co? No tak jakby wszystko już było i nic nie miało znaczenia. Dość smętne uczucie.
Na to konto łyk tego wina słodkiego sentymentalnego wziąć postanowiłem i kiedym butelkę przechylił, o, krótki bzyk i gwóźdź wbijany w dolną wargę! Odrzuciłem butelkę, twarz w ręce i jęczę. Leje się z tej butelki, przeto pełno zaraz innych pszczół naokoło, rój istny. I pełno wokół mojej twarzy, bo się polałem tym winem słodkim, cholernym! Warga mi puchnie, w oczach ciemno, w uszach bzyk. No co za głupi kraj! Wody nie ma, nic nie ma, tylko pszczoły. I papież. A plaża pełna! A pszczoły tylko przy mnie! I głupiego papieru nie ma w pociągu. I człowiek musi zgięty łazić, garbatego udawać!
Wstałem, puściły mi nerwy, to znaczy, strzelił mi ośrodkowy układ nerwowy i biegałem wokół siebie jak opętany, ruszałem mimowolnie mięśniami twarzy, tułowia i kończyn. Nikt w zasadzie nie wie, dlaczego taki właśnie breakdance miałby być tańcem świętego Wita. Niemcy wierzyli, że taniec przed jego obrazem zapewnia zdrowie na cały rok, ale to było w XVI wieku. Pędziłem, pochylony, do morza. Po drodze zrzuciłem kolejno: koszulę, buty, skarpetki. Wpadłem do wody, haust powietrza, wpadłem pod wodę. Siedzę.
Siedzę i siedzę.
Czuję, jak mi warga puchnie. Wynurzam się. Znowu haust, znowu siedzę. Ja nie jestem ulem!
Przyjechałem odwiedzić kraj i pod wodą siedzę!
Pod którą, za przeproszeniem, gówno widać!
No, ryby jakieś, glony. Nudzi mi się.
Mnie nigdy flora i fauna Morza Bałtyckiego z nóg nie ścinała, a poza tym nie jestem nurkiem! Wynurzam się, są. Ale mniej. Płynę pod wodą do brzegu, brzuchem szoruję piasek. Wychodzę, spokój. Pierwsze leżą moje skarpetki, następnie buty, następnie koszula. Idę, odchodzę, pach w czoło! Wracam, do kieszeni garściami piach ładuję. Ona chciała. Na peeling. Nad polskim morzem jest piasek drobnoziarnisty, nad niemieckim gruboziarnisty. Ona chciała, więc ładuję garściami. Twarz nim sobie natrze. Naładowałem i teraz dopiero idę.