Gdy wszystkie kompanie żołnierzy konnych i pieszych zajęły swoje miejsca w szyku bitewnym, przejmujące dźwięki rogów i pobudzające melodie orkiestry mehterhane urwały się nagle. Nastał bezruch, a nad polem walki zapanowała absolutna, nieziemska cisza. Taki bezruch i taka cisza musiały panować o zmierzchu pierwszego dnia Stworzenia. W głębokim spokoju dziesiątki tysięcy dusz, chrześcijańskich i muzułmańskich, spoglądały na siebie z przeciwległych krańców pola, o które miały walczyć z narażeniem życia. Wspólny rytm serc był jedynym dźwiękiem marszczącym gładką powierzchnię absolutnej ciszy lub bezruchu. Pas ziemi i sterta kamieni – tylko tyle dzieliło je od siebie. Ten pas ziemi i te kamienie miały dla wielu być stacją na drodze do wieczności.
Był to moment, w którym Tannhäuser zrozumiał – zresztą nie tylko on – że bez względu na bohaterskie czyny, które miały się dokonać na tym polu, zbliżająca się bitwa jest tylko jednym z wielu zakrętów drogi usianej grobami. Drogi sięgającej siedem stuleci wstecz, do czasów, których nie pamiętał żaden ze zgromadzonych tu wojowników, i której krwawy szlak miał być wytyczany krwią jeszcze przez wiele wieków.
Tannhäuser może i życzył sobie być teraz gdzie indziej, ale los rzucił go tu – widać takie było jego przeznaczenie. Prosta droga i kręta droga nareszcie stały się jednością. Pojął – po raz pierwszy od pewnego zimnego, wiosennego poranka w ciepłej kuźni pośród gór – że muzułmanie są wrogami jego rasy. Był potomkiem Sasów. Człowiekiem Północy. Teraz, gdy przyszło mu stawić czoło nieustępliwym mężom Wschodu, czuł wyraźnie brzemię swojego dziedzictwa, a świadomość ta przenikała go do szpiku kości.
Bors, któremu również pozwolono służyć na Posterunku Honoru, odwrócił się plecami do tureckiej armii i zaciągnął głęboko, jakby wyczuwał cudowny aromat.
– Czujesz? – szepnął, spoglądając na towarzysza.
Mattias patrzył, jak jego szare, angielskie oczy giną w zmarszczkach uśmiechu.
– To zapach chwały – wyjaśnił Bors.
Tannhäuser nie odpowiedział. Chwała miała większą moc niż opium. Obawiał się jej potęgi. Bors spojrzał na mury fortecy, a potem na rozległą i lśniącą panoplię zdobiącą wzgórza.
– Czy to być może? – spytał z niedowierzaniem. – Że tylu z tych ludzi zginie?
Tannhäuser spojrzał w tę samą stronę. I tym razem nie odpowiedział, bo nie było takiej potrzeby.
Efektowny pokaz sprawności i przepychu w wykonaniu armii tureckiej zadał pierwszy cios morale obrońców. Teraz nadeszła pora odwetu. De la Valette skinął na Andreasa, a ten skłonił się, podszedł do blanków i przekazał rozkaz wielkiego mistrza jednemu z braci-rycerzy. Rycerz uniósł i opuścił miecz, który oślepiająco błysnął w słońcu.
Tannhäuser się obrócił.
Pod szubienicą wzniesioną nad Bramą Prowansalską stał nagi i drżący stary lalkarz, za którym nie tak dawno Tannhäuser szedł ulicą Madżistral. Jeden z żołnierzy podszedł do starca i wbił tępy koniec włóczni między jego łopatki. Resztki godności opuściły nieszczęśnika, który zachwiał się na miękkich nogach, narobił pod siebie i z okrzykiem stłumionym węzłem wepchniętym między dziąsła runął w dół na spotkanie śmierci. Wydawało się, że spada niezmiernie długo, a potem lina naprężyła się z trzaskiem podobnym do wystrzału i żołnierze obu armii zobaczyli, jak stary karagözi tańczy i podskakuje w powietrzu niczym jedna z lalek w jego teatrzyku, ponad rowem okalającym mury.
De la Valette rozkazał, by każdego dnia oblężenia wieszać jednego muzułmanina. Tannhäuser uważał, że to wyborny plan – nie tylko dlatego, że jego podłość była świetną odpowiedzią na splendor tureckiej armii, ale przede wszystkim dlatego, że wisielec był jasnym symbolem dla obu armii: konflikt zakończy się dopiero wtedy, gdy jedna ze stron sczeźnie. Jeśli chodzi o wybór pierwszej ofiary, to z punktu widzenia obrońców również był to majstersztyk. Stary lalkarz był znany bodaj wszystkim mieszkańcom wyspy i powszechnie darzono go sympatią. Był tak naprawdę jedynym ludzkim obliczem islamu, jakie tu znano. Teraz zaś podrygiwał pod belką szubienicy, a zawartość jego jelit i pęcherza wolno skapywała z pokręconych palców jego stóp. Jednym ruchem de la Valette uczynił całą populację Malty wspólnikiem okrutnego i rażąco niesprawiedliwego morderstwa. Zamienił wszystkie serca w kamień. Uczynił wszystkich potworami w oczach wroga. Jeżeli ta walka miała być barbarzyńską, ekstremalną i amoralną próbą sił, teraz wiedzieli
już o tym wszyscy chrześcijanie broniący murów.
Drgawki starca ustały i ohydne, martwe ciało zawisło spokojnie na końcu liny nad Wielką Równiną.
Pułkownik Le Mas wzniósł miecz i ryknął w kierunku równiny:
– Za Chrystusa i Jana Chrzciciela!
Ledwie umilkło echo jego głosu, a już stłoczeni na murach chrześcijanie podjęli bojowy okrzyk. Przetoczył się z lewa na prawo, z jednego ciasnego bastionu do następnego, z narastającą furią, a potem przekroczył akwen Porto delle Galere i sięgnął murów fortu Świętego Michała, wzmacniany po drodze niecenzuralnymi wrzaskami żołnierzy. Echo z dalekich szańców Świętego Elma po drugiej stronie Wielkiego Portu podchwyciło bojowy okrzyk po krótkiej chwili. Potem zapadła cisza.
Przerwały ją tureckie rogi, a zaraz potem armaty podskoczyły jak smoki uwięzione łańcuchami, a z ich paszcz bluznął ogień – zaczęła się guerre à outrance.
Deszcz kamiennych kul pomknął łukiem ku Il Borgo. Pociski poczyniły pierwsze pokaźne wyłomy w ścianach twierdzy, a mur pod stopami broniących drżał niebezpiecznie. W tym samym momencie pułk janczarów tufeków opuścił wzgórze, na którym dotąd stacjonował, i pognał do ataku pustą równiną. Tannhäuser patrzył, jak formacja płynnie przyjmuje kształt potrójnego szeregu – ze zdumiewającą perfekcją geometrii – i jak błyszczą w słońcu długie lufy opuszczanych na komendę muszkietów. Rozbrzmiała salwa i strzelcy zniknęli w chmurze dymu. Wydawało się, że są zdecydowanie za daleko od celu, lecz Tannhäuser wiedział, czego należy się spodziewać. Przykucnął za blankiem i słuchał, jak świst zbyt wysoko lecących kul ginie w huku tych, które trafiły w pancerze rycerzy. Młody giermek de la Valette’a dostał w gardło i na oczach Mattiasa legł u stóp swego pana. Żaden mięsień nie drgnął na twarzy wielkiego mistrza, gdy nakazywał sługom, by usunęli ciało.
Tannhäuser wyprostował się i oparł strzelbę o mur.
Dusił się w ciężkim hełmie i pancerzu, ale nie mógł schować się w cieniu. Otarł pot z czoła chustką, którą trzymał w rękawie. Dym nad równiną przerzedził się i widać było, jak janczarzy z pierwszego szeregu ponownie ładują broń. Twarze pod ich wysokimi czapkami wydawały się rozmazane. Tannhäuser przycisnął do ramienia hiszpańską kolbę i wycelował w stronę strzelca w samym środku szyku. Wziął poprawkę na krzywiznę toru pocisku i pociągnął język spustowy. Koło zgrzytnęło pirytem o metal i rozległ się huk wystrzału. Hałas uzmysłowił Tannhäuserowi, że zapomniał o wosku do uszu. Wychylił się i spojrzał ponad obłokiem dymu. Przeciwnik leżał nieruchomo na piasku, a jeden z jego towarzyszy przestąpił nad nim, zajmując miejsce w szyku. Tannhäuser znowu był na wojnie. Poczuł, że czyjaś ręka zaciska się na jego ramieniu.