Pascoe był zaskoczony gamą uczuć, jakie wzbudziła w nim wizyta w Calliope Cinema Club.
Czuł się zakłopotany i rozzłoszczony, zawstydzony i oburzony, a także (co chcąc nie chcąc musiał przyznać) – przyjemnie podniecony. Ta autoanaliza pochłonęła go do tego stopnia, że omal nie przegapił sceny z zębami. Jego uwagę zwrócił dopiero pokazany od przodu facet z brzuchem, ubrany tylko w stalowy hełm i rękawice. Było dużo wrzasku i szamotania, wszystko raczej na wesoło, choć z makabryczną nutką, a potem nagle to: opancerzona pięść uderza prosto w rozwarte do krzyku usta, twarz dziewczyny zapada się jak przedziurawiona papierowa torba i całe jej ciało leci w głąb kadru, bezwładne jak u boksera wagi ciężkiej, który przyjął jeden cios za dużo. Cięcie. Kamera pokazuje stojącego (w każdym znaczeniu tego słowa) rycerza, z mieczem wzniesionym do śmiertelnego ciosu, gdy wtem drzwi wylatują z zawiasów i w progu staje główny bohater (dziwnym zrządzeniem losu również nagi), wcale nie gorzej wyposażony od zakutego łba. Dziewczyna – mocno zakrwawiona, ale przytomna – wstaje, żeby się z nim przywitać. Reszta jest
karą.
Kiedy zapaliły się światła, Pascoe (który wszedł na widownię, gdy było ciemno) rozejrzał się i z ulgą stwierdził, że nie widzi ani jednego spiczastego kapelusza. Sala była prawie pełna – na widowni naliczył około pięćdziesięciu osób, w różnym wieku i obojga płci, choć z przewagą mężczyzn. Rozpoznał kilka twarzy i sam również został rozpoznany, co musiało wywołać domysły, czy jego wizyta w klubie ma charakter służbowy, czy prywatny. Nie wyszedł ze wszystkimi, lecz siedział na swoim miejscu i czekał, aż wieść dotrze do doktora Haggarda.
Nie trwało to długo.
– Komisarz Pascoe! Nie wiedziałem, że jest pan członkiem klubu.
Haggard był wysokim, barczystym mężczyzną o dużej głowie, włosach przyprószonych siwizną i oczach osadzonych głęboko pod mocno zarysowanymi łukami brwi. Nieco zbyt pełne usta układały się w ironiczny uśmiech i tylko złamany nos boksera przełamywał szlachetną, rzymską symetrię twarzy, która zdaniem Pascoe'a wyrażała autorytarną surowość połączoną z odrobiną wrażliwości i intelektualnego zacięcia – cechy uważane niegdyś za kluczowe u dobrego dyrektora szkoły.
– Pan doktor Haggard? Nie wiedziałem, że się znamy.
– Ja również nie. Podobał się panu film?
– Niektóre momenty.
– Wiadomo, momenty są najważniejsze. Proszę mi powiedzieć... Przyszedł pan służbowo?
– Czemu pan pyta?
– Bo nie wiem, dokąd zaprosić pana na drinka. Nasi stali bywalcy spotykają się zwykle się w dawnym pokoju nauczycielskim i tam dyskutują o wieczornych rozrywkach.
– Wolałbym porozmawiać na osobności.
– Ach, więc jednak wizyta służbowa...
– Poniekąd – przytaknął Pascoe, zdając sobie sprawę, że to tylko maleńka cząstka prawdy.
Opowieść Shortera go zaintrygowała, a obojętność Dalziela zirytowała. Ellie miała zebranie, na którym reprezentowała związek nauczycieli, w czwartek w telewizji nie było nic ciekawego, a sierżant Wield z przyjemnością pożyczył mu kartę członkowską.
– W takim razie napijemy się u mnie.
Wyszli z sali projekcyjnej, utworzonej (jak się wydawało Pascoe'owi) z połączenia dwóch mniejszych pomieszczeń i w przeszłości pełniącej zapewne rolę auli, i weszli po schodach na górę. Z któregoś z pokojów na parterze – jak z baru – dobiegał szmer rozmów i szczęk kieliszków. Czujni mieszkańcy Wilkinson Square regularnie skarżyli się na podpitych gości klubu, wytaczających się hałaśliwie na ulicę i wpadających na samochody zaparkowane zgoła nietaktownie wszędzie wokół placu. Wield nie znalazł żadnych dowodów na poparcie tych narzekań.
Haggard minął podest na pierwszym piętrze i wszedł na kolejne schody, węższe. Widząc wahanie Pascoe'a, wyjaśnił:
– Na pierwszym piętrze są głównie sale lekcyjne, dziś używane jako magazyny. Mógłbym je znowu ucywilizować, ale tak przytulnie urządziłem się na poddaszu, że nie mam do tego serca. Proszę, proszę bardzo, niech pan siada. Zaraz zrobię drinka. Szkocka?
– Świetny pomysł.
Pascoe nie usiadł od razu, lecz przespacerował się po pokoju. Miał nadzieję, że nie zachowuje się jak węszący policjant, chociaż nie przejąłby się zbytnio, gdyby tak to zostało odebrane. Haggard miał rację: poddasze rzeczywiście było bardzo przytulne. Może tylko stylizacja na gabinet prawdziwego dżentelmena była nieco zbyt ostentacyjna: półki pełne książek w skórzanych oprawach, ogromne wiktoriańskie biurko, miniatury na ścianach, elegancka kanapa, kolekcja tabakierek w gablocie... To musiało robić wrażenie na rodzicach z ambicjami.
Ciekawe, pomyślał Pascoe, czy dziś tak samo imponuje klientom klubu.
– Jest pan kolekcjonerem? – spytał Haggard, podając mu szklankę.
– Ograniczam się do podziwiania cudzych zbiorów.
– Tacy też są niezbędni. – Haggard wyjął z gabloty emaliowane sześciokątne puzderko z wizerunkiem wisielca na pokrywce. – To może pana zainteresować: jeden z pańskich znamienitych poprzedników, Jonathan Wild, łapacz złodziei, schwytany i powieszony w 1725 roku. Tego rodzaju pamiątkowe zdobienia są dość powszechnie spotykane na tabakierach.
– Tak jak na popielniczkach z nadmorskich kurortów.
– Ha, ha, ha. – Haggard sięgnął po inną tabakierę: srebrną, masywną, ozdobioną herbem. – Ta jest z Europy Środkowej. Cudownie szczelna. Sam w niej trzymam tabakę. Zażywa pan?
– Nie, jeśli nie muszę.
– Może i słusznie. W średniowieczu uważano, że kichnięcie przybliża duszę do diabła. Nie chciałbym, żeby przez szczyptę tabaki postradał pan duszę, komisarzu.
– Ale sam pan chętnie ryzykuje?
– Tabaka rozjaśnia mi w głowie. – Haggard się uśmiechnął. – Może powinien pan zażyć odrobinę, zanim zacznie mi zadawać pytania? Bo zakładam, że chce mnie pan zapytać o klub.
– W pewnym sensie... – Pascoe usiadł. – Prowadzenie takiego kina to chyba co innego niż kierowanie szkołą?
– Czy ja wiem... Jedno i drugie ma coś wspólnego z edukacją, nie uważa pan?
– Mało kto użyłby słowa „edukacja" na określenie tego, co dziś się tutaj dzieje, doktorze.
– Mało kto użyłby go na określenie tego, co dziś dzieje się w szkołach, komisarzu.
– Mimo wszystko... – Pascoe prowokacyjnie zawiesił głos.
Haggard posłał mu wyniosłe dyrektorskie spojrzenie.
– Mój drogi panie... Kiedy lepiej się poznamy i przekonam się, że ma pan dla mnie coś więcej niż zawodowe współczucie, sam zaś odprężę się przy smacznym jedzeniu, winie i dobrym cygarze, może wówczas pozwolę panu zagłębić się w rozważanie niezwykłych trzepotów mojej duszy miotanej zwykłymi ludzkimi słabościami. Powiadomię pana, gdy taka chwila nadejdzie, na razie zaś skupmy się na pańskich dzisiejszych odwiedzinach. Czyżby moi sąsiedzi znowu wpadli w histerię?
– Nic mi o tym nie wiadomo. Chodzi o jeden z wyświetlanych u pana filmów, ten, który dziś widziałem. Droit de Seigneur.
– Ach tak, dramat kostiumowy.
– Kostiumowy! – prychnął Pascoe.
– Przeszkadzała panu ta nagość? – zaniepokoił się Haggard.
– Niespecjalnie. Chciałem porozmawiać o scenie przemocy, tej, w której dziewczyna zostaje pobita.
– Uważa pan, że jest zbyt ostra? Doprawdy, jestem zdumiony.
– Ktoś szczególnie polecił ją mojej uwadze...
– Kto taki? Ktoś, kto nie widział Mechanicznej pomarańczy? Egzorcysty? Meczu piłkarskiego?
– Nie przyszedłem tu żartować, doktorze – skarcił Haggarda Pascoe. – Co pan wie o kręceniu takich filmów?
– Niezbyt wiele. Sam pan pewnie wie więcej. A jeśli nie pan, to taki bywalec jak sierżant Wield na pewno. Ja je tylko wyświetlam.
– Naturalnie. Ale mam prośbę, doktorze. Moglibyśmy jeszcze raz obejrzeć pewną scenę? Byłoby mi łatwiej wyjaśnić, po co przyszedłem.
Haggard dopił drinka i skinął głową.
– Czemu nie? Zaintrygował mnie pan. Oczywiście mógłby pan po prostu wpaść na kolejny seans... Kłopot w tym, że mogłaby na tym ucierpieć pańska reputacja. Poza tym ten film mamy tylko do weekendu. Zobaczę, co się da zrobić.
Zeszli na parter i Haggard zostawił Pascoe'a w sali projekcyjnej, a sam na chwilę zniknął. Wrócił z niskim mężczyzną o trójkątnej twarzy i sękatych, owłosionych dłoniach; w jednej z nich przybysz ściskał kufel z piwem.
– Maurice, to jest komisarz Pascoe. Panie komisarzu, to Maurice Arany, mój wspólnik i kinooperator. Sam Bóg mi go zesłał. Jestem technicznym analfabetą.
Podali sobie ręce. Pascoe'owi przyszło do głowy, że łatwo byłoby zmienić taki uścisk ręki w próbę sił, ale na razie takie gierki nie były nikomu potrzebne.
Opisał interesującą go scenę najlepiej jak umiał. Arany wysłuchał go i wyszedł. Haggard zgasił światło i przez chwilę siedzieli w ciemnościach, dopóki ekran się nie rozświetlił. Arany precyzyjnie nastawił żądany fragment. Pascoe nie przerywał projekcji aż do momentu, gdy w kadrze pojawił się żądny zemsty małżonek.
– Wystarczy – powiedział wtedy.
Haggard podniósł rękę i przeciął nią wiązkę światła z projektora. Obraz na ekranie zamigotał i zgasł.
– I co, panie komisarzu? – zagadnął Haggard po włączeniu świateł.
– Mój informator uważa, że to nie była gra – powiedział bez przekonania Pascoe.
– Całość?
– Na pewno ten cios, po którym dziewczyna pada na ziemię.
– Coś podobnego... Zerkniemy jeszcze raz? Maurice!
Jeszcze raz obejrzeli całą scenę.
– Niezła, ale widywałem lepsze – oświadczył Haggard. – Na jakiej podstawie twierdzi pan, że to było prawdziwe pobicie? O ile przez „prawdziwe" rozumie pan, że jakaś biedna dziewczyna faktycznie oberwała pięścią w twarz.
– Nie umiem powiedzieć – przyznał Pascoe. – Jest w tej scenie coś takiego... Widziałem niejedną bójkę. Takie...
Zawiesił głos. Nie był pewien, czy ma choć odrobinę przekonania do własnych słów. Czy gdyby obejrzał film nie spotkawszy się uprzednio z Shorterem, zwróciłby w ogóle uwagę na tę scenę? Setki, jeśli nie tysiące ludzi widziały ją wcześniej i uznały za sfingowaną.
– Widziałem, jak ludzi pali się żywcem, patroszy, obcina im głowy i wycina wyrostki – powiedział Haggard. – Wszystko w normalnym kinie komercyjnym. Moje niewielkie doświadczenie w podobnej materii sprawia, że bez zastrzeżeń wierzyłem w prawdziwość tych scen. Wydaje mi się, że pokazanie, jak ofiara rzekomo traci parę zębów, nie powinno stanowić problemu dla współczesnego reżysera.
– To prawda. – Pascoe zaczynał się czuć trochę głupio, ale, pomny nauk Dalziela, starał się nie zwracać uwagi na tego rodzaju przeszkody. – Mógłbym jeszcze zobaczyć napisy końcowe?
Haggard wydał polecenie Maurice'owi i na ekranie pojawiły się napisy. Pascoe robił notatki, ale niewiele wyczytał: film wyprodukowała wytwórnia o nazwie Homeric Films, a scenarzystą i reżyserem był niejaki Gerry Toms.
– Nazwisko w sam raz na afisz – mruknął Pascoe.
– Pewnie prawdziwe.
– Nie wie pan przypadkiem, gdzie wytwórnia ma biuro?
– W tej branży firmy wyrastają jak grzyby po deszczu i szybko znikają. Ta już pewnie nie istnieje.
– A wypuściła więcej takich filmów?
Haggard przytaknął.
– Może wasz dystrybutor mógłby mi pomóc?
– Nie liczyłbym na wiele, ale z przyjemnością dam panu na niego namiary.
Rozstali się w zgodnym nastroju. Pascoe przesiedział jeszcze jakiś czas w samochodzie na Wilkinson Square, czekając, aż widzowie zaczną wychodzić z klubu. Nie było widać, żeby byli pijani. Bez zbędnych hałasów wsiadali do samochodów i uruchamiali silniki. Z cała pewnością nie zanosiło się też na to, żeby któryś z nich zamierzał błąkać się przez pół nocy po placu w poszukiwaniu pechowego mieszkańca okolicy, którego można by pobić i zgwałcić.
Kiedy wrócił do domu, Ellie siedziała przed telewizorem i zajadała ociekającą sosem kanapkę.