Nieco później, pamiętając o ziemskim pochodzeniu człowieka: „z prochu powstałeś i w proch się obrócisz”, wyobrażali sobie, że są bańkami powietrza. Kiedy byli sami na polu i nikt ich nie widział, podskakiwali i brykali, ledwie dotykając ziemi i wołając: „Jesteśmy bańkami powietrza! Bańkami powietrza! Bańkami powietrza!”
Flora Thompson,
Lark Rise
KSIĘGA PIERWSZA
EDGEWOOD
I
Mężczyźni są mężczyznami, ale człowiek jest kobietą.
Chesterton
Pewnego czerwcowego dnia roku 19... młody mężczyzna szedł na północ, z wielkiego Miasta do osady zwanej Edgewood, o której słyszał niegdyś, ale której nigdy nie odwiedził. Nazywał się Smoky Barnable, a w Edgewood miał się odbyć jego ślub. Fakt, że szedł, a nie jechał, był jednym z warunków, które musiał spełnić.
^ Skądś dokądkolwiek ^
Regularne aleje handlowe i ulice domów mieszkalnych zaczęły stopniowo tracić symetrię, rzednąć niczym skraj wielkiego lasu. Pojawiły się przesieki pełne chwastów oraz skarłowaciałe zagajniki i zapuszczone łąki, których wygląd świadczył o tym, że wkrótce rejon ten zamieni się w przemysłową pustynię. Smoky powtarzał sobie w myślach ten zwrot, ponieważ rzeczywiście w tym miejscu na świecie właśnie się znajdował — przemysłowa pustynia, coś pośredniego pomiędzy pustynią a polem uprawnym.
Przystanął obok ławki, na której przesiadywali ludzie czekający na autobusy Skądś Dokądkolwiek. Usiadł, ściągnął mały plecak i wyjął z niego kanapkę przyrządzoną własnoręcznie — kolejny warunek, który musiał spełnić — oraz kolorową mapę samochodową. Nie był pewien, czy posługiwanie się mapą jest dozwolone, ale ponieważ instrukcja dotarcia do Edgewood wydawała mu się niejasna, jednak otworzył mapę.
Co teraz? Ta błękitna linia przedstawiała najwyraźniej popękany makadam, wzdłuż którego wznosiły się puste, ceglaste fabryki. Miał okazję oglądać je po drodze. Obrócił mapę tak, aby linia ta pobiegła równolegle do jego ławki, podobnie jak sama droga (odczytywanie map nie było jego mocną stroną). Gdzieś daleko, po lewej stronie, odnalazł miejsce, do którego zmierzał. Samego Edgewood nie było na mapie, ale znajdowało się pośród pięciu osad oznakowanych mało znaczącymi kółkami. Widniała tam potężna, podwójna czerwona linia, biegnąca obok, dumna ze swych licznych wjazdów i zjazdów. Wędrowanie tą drogą było niemożliwe. Gruba linia w kolorze niebieskim (patrząc na ten model systemu naczyniowego, Smoky wyobrażał sobie, że cały ruch uliczny płynący na południe, w stronę Miasta, porusza się po linii niebieskiej, zaś w kierunku przeciwnym — po linii czerwonej) znajdowała się nieco bliżej i rozchodziła się na boki do pozostałych miast i miasteczek. Zasilała ją cienka linia niebieska; przy niej właśnie siedział.
Prawdopodobnie tędy wiódł szlak handlowy, tu ulokowane było Osiedle Narzędzi, Centrum Spożywcze, Świat Mebli, Wioska Dywanów. Tak... Ale była tam jeszcze prawie niedostrzegalna, wąska, czarna linia, po której mógłby się poruszać. W pierwszej chwili pomyślał, że prowadzi donikąd, ale nie — ciągnęła się dalej, słaba, prawie zapomniana przez kartografa w splocie rysunków, by potem znów pojawić się na północnym pustkowiu, podchodząc do miasteczka, o którym Smoky wiedział, że znajduje się blisko Edgewood. A więc to ta droga. Wyglądało na to, że można ją pokonać pieszo. Kciukiem i palcem odmierzył na mapie przebyty dys¬tans, a następnie sprawdził, jak długa droga go jeszcze czeka (o wiele dłuższa). Zarzucił plecak na ramię, nasunął kapelusz na czoło i ruszył w dalszą wędrówkę.
^ Długi łyk wody ^ Choć przez ostatnie dwa lata tej miłości prawie nigdy o niej nie zapominał, podczas swej wędrówki nie rozmyślał o niej zbyt wiele. Oczyma wyobraźni widział pokój, w którym się spotkali. Kiedyś w takich chwilach ogarniało go drżenie, teraz — uczucie szczęścia. Widział też twarz George’a Mouse’a, wyłaniającą się zza szklanki i fajki, oraz jego dwie wysokie kuzynki: ją i jej nieśmiałą siostrę.
Zdarzyło się to w kamienicy Mouse’a, ostatnim zamieszkanym domu na tej ulicy, w bibliotece na trzecim piętrze — tam, gdzie okna zdobione kamiennymi kolumnami zatkane były tekturą, a z ciemnego dywanu, w miejscach między drzwiami, barkiem a oknami, wychodziły białe strzępy.
Ona była wysoka. Wysoka na sześć stóp, o kilka cali wyższa od Smoky’ego. Jej siostra, czternastolatka, dorównywała jej wzrostem. Miały na sobie odświętne sukienki, krótkie i błyszczące, ona — czerwoną, a jej siostra — białą. Ich długie, bardzo długie pończochy lśniły w blasku światła. To niezwykłe, że choć zostały obdarzone takim wzrostem, wstydziły się wszystkiego — zwłaszcza młodsza, zawsze uśmiechnięta. Bała się nawet dotknąć dłoni Smoky’ego i chowała się za siostrę.
Delikatne wielkoludy. Starsza gapiła się na George’a, który udzielał dobrodusznych porad. Uśmiechała się niepewnie. Miała kręcone włosy w kolorze starego złota. George powiedział, że na imię jej Daily Alice.
Ujął jej dłoń i podniósł wzrok.
– Długi łyk wody — odezwał się, a ona wybuchnęła śmiechem.
Jej siostra śmiała się również, a George Mouse pochylił się i poklepał po kolanie.
Nie mając pojęcia, dlaczego tak bardzo ich śmieszy dowcip z brodą, Smoky przejechał po nich wzrokiem z idiotycznym wyrazem twarzy. Nie wypuszczał jej dłoni.
Był to najszczęśliwszy moment jego życia.
^ Anonimowość ^ Do chwili spotkania Daily Alice Drinkwater w bibliotece kamienicy Mouse’a nie był zbyt szczęśliwym człowiekiem. Jednakże jego życie stanowiło jak gdyby przygotowanie do tego właśnie momentu. Był jedynym dzieckiem z drugiego małżeństwa swego ojca. Zjawił się na świecie, gdy ojciec dobiegał sześćdziesiątki. Kiedy matka zdała sobie sprawę, że pokaźny majątek Barnable’ów skurczył się znacznie pod zarządem jego ojca, stwierdziła, że niepotrzebnie wyszła za mąż za starca i urodziła mu dziecko. Odeszła pełna urazy. Był to przykry cios dla Smoky’ego, gdyż ze wszystkich krewnych ona jedna wydawała się najmniej anonimowa. Co więcej, była to jedyna osoba powiązana z nim więzami krwi, której twarz, nawet w dojrzałym wieku, doskonale pamiętał, mimo że miał zaledwie kilka lat, kiedy matka ich opuściła. Po swej rodzinie Smoky odziedziczył przede wszystkim dziwną nieokreśloność postaci i charakteru, od matki przejął odrobinę konkretności. Tak twierdzili ci, którzy go znali. Jednak cecha odziedziczona po
matce roztapiała się w anonimowości Barnable’ów.
Stanowili ogromną rodzinę. Jego ojciec miał pięcioro dzieci — synów i córki z pierwszego związku. Wszyscy mieszkali na przedmieściach wielkich miast, w stanach, których nazwy zaczynają się na literę I. Nawet przyjaciele Smoky’ego z Miasta nie potrafili tych miejsc odróżnić. Od czasu do czasu Smoky gubił się w tym również. Dzieci przypuszczały, że ojciec ma sporo grosza, a ponieważ nie były pewne, co zamierza zrobić ze swoim majątkiem, często zapraszały go do siebie. Po odejściu żony postanowił sprzedać dom rodzinny Smoky’ego i odwiedzić potomstwo. Zabrał ze sobą najmłodszego syna, kilka psów i siedem kufrów wykonanych na zamówienie, zawierających całą jego bibliotekę. Barnable był człowiekiem wykształconym, lecz ta wiedza, zdobyta wiele lat temu i nieco przestarzała, wcale nie pozwoliła mu nabyć ogłady towarzyskiej i nie zmieniła ani trochę wrodzonej nieokreśloności charakteru. Jego synowie i córki nie przepadali za tymi kuframi pełnymi książek tak samo jak za praniem jego skarpetek razem z własną bielizną.
(Później Smoky starał się jakoś odróżnić przybrane rodzeństwo oraz ich domy, przypisując ich odpowiednim miastom i stanom. Oddawał się temu zajęciu, ilekroć siedział na sedesie. To właśnie w toaletach czuł się najbardziej anonimowy, anonimowy tak bardzo, że aż niewidzialny. Tak czy owak, musiał spędzać w nich czas i tasował wtedy swoich braci i siostry oraz ich dzieci niczym talię kart, próbując powiązać twarze z odpowiednimi werandami i trawnikami. Miał nadzieję, że w jesieni życia dojdzie w tym do perfekcji. Dawało mu to tę samą nikłą satysfakcję, co rozwiązywanie krzyżówek, wywoływało podobne wątpliwości — co z tego, że odgadnięte wyrazy pasowały do krzyżówki, jeśli jej twórca miał na myśli inne słowa? Rozwiązania wydrukowane w następnym tygodniu nigdy nie docierały do Smoky’ego).
Odejście żony nie pozbawiło Barnable’a radości życia, umocniło tylko jego anonimowość. Kiedy stawał się coraz bardziej nieokreślony, jego dzieciom zdawało się, że niknie z dnia na dzień. Jedynie Smoky’emu ofiarował coś konkretnego: swą wiedzę. Ponieważ często zmieniali miejsce pobytu, Smoky nigdy nie chodził do zwykłej szkoły. Gdy w jednym ze stanów, którego nazwa zaczynała się na literę I odkryto, co przez te wszystkie lata ojciec wyczyniał ze Smokym, było już za późno, by posłać chłopca do szkoły. I tak w wieku lat szesnastu Smoky znał klasyczną i średniowieczną łacinę, grekę oraz arytmetykę; potrafił też zagrać na skrzypcach. Przeczytał niewiele książek oprócz klasycznych dzieł ojca w skórzanych okładkach; umiał wyrecytować dwieście wersetów Wergiliusza; miał piękny charakter pisma.
Właśnie w tym czasie zmarł jego ojciec, przekazując synowi całą swą energię. Przez kilka następnych lat Smoky kontynuował wędrówkę. Bez dyplomu trudno mu było znaleźć pracę. W końcu w jakiejś nędznej szkole biznesu poznał tajniki maszynopisania (było to gdzieś w South Bend) i tak oto został urzędnikiem. Mieszkał na przedmieściach trzech różnych miast, które w każdym z nich nosiły taką samą nazwę. Jego krewni nazywali go na trzy różne sposoby — imieniem nadanym mu po urodzeniu, nazwiskiem ojca oraz imieniem Smoky. To ostatnie tak dobrze pasowało do jego efemeryczności, że postanowił je zachować. Kiedy miał dwadzieścia jeden lat, otrzymał jakiś zapomniany spadek po ojcu. Wsiadł do autobusu jadącego do Miasta, zapominając natychmiast o wszystkich miastach, w których mieszkali jego krewni i również o samych krewnych. Zapomniał o nich do tego stopnia, że po jakimś czasie, aby przypomnieć sobie ich twarze, musiał odtwarzać najpierw w pamięci trawniki i werandy, z którymi były powiązane. Gdy dotarł do Miasta,
zatopił się w nim z radością i bez reszty, niczym kropla deszczu w otchłani oceanu.
^ Nazwisko i numer ^ Znalazł pokój w budynku dawnego probostwa przy bardzo starym, zrujnowanym kościele. Z okna widział przykościelny cmentarz, na którym drzemali wygodnie w starych grobach ludzie o holenderskich nazwiskach. Rano budził go zgiełk wielkiego miasta. Nie mógł spać, gdyż tuż pod oknem przetaczały się z łomotem pociągi jadące na Środkowy Zachód. Potem wychodził do pracy.
Pracował w szerokim, białym pokoju. Najmniejsze dźwięki ulatywały tam pod sufit i odbijały się echem. Gdy ktoś cicho zakaszlał, odgłos ten był zwielokrotniony. Przez cały dzień Smoky przesuwał szkło powiększające po drobnym druku, kolumna po kolumnie, sprawdzając dokładnie każde nazwisko, towarzyszący mu adres i numer telefonu. Czerwony znak stawiał przy tych, które nie zgadzały się z nazwiskiem, adresem i numerem telefonu wypisanymi na stertach kartek, ustawianych co rano na biurku Smoky’ego.
Początkowo nazwiska, które odczytywał, były dla niego całkowicie pozbawione znaczenia, tak samo anonimowe jak numery telefoniczne. Jedyne, co je wyróżniało, to przypadkowe, choć nieuniknione miejsce w porządku alfabetycznym. Smoky otrzymywał pensję za wykrycie wszystkich idiotycznych błędów popełnionych przez komputer. (Smoky’ego nie dziwił fakt, że komputer mylił się bardzo rzadko, zdumiewał go raczej jego przedziwny brak inteligencji; nie wiedział na przykład, że „St.” oznacza „street” oraz „saint” i rozwijał te skróty, w wyniku czego powstał Bar i Grill Siódmego Świętego oraz Kościół Wszystkich Ulic).
Mijały tygodnie. Smoky wypełniał puste wieczory, spacerując po ulicach Miasta (nie wiedząc, że inni ludzie po zmroku nie wychodzą z domów), poznając bliższą i dalszą okolicę, bary i werandy. Nazwiska, które wyglądały na niego spod szkła powiększającego, zaczęły przybierać twarze, wiek, postawę; ludzie widywani w autobusach, pociągach i cukierniach, ludzie pokrzykujący na siebie w podwórzach czynszowych kamienic, gapiący się na wypadki drogowe, kłócący się z kelnerami i sprzedawczyniami — wszyscy ci ludzie zaczęli przesuwać się po jego cienkich kartkach. Książka stała się wielkim poematem epickim z życia Miasta, z jego gwarem, tragediami i farsami, zmiennym i pełnym dramatyzmu. Natrafił na owdowiałe damy o starych, holenderskich nazwiskach, mieszkające przy wspaniałych alejach, w domach z wysokimi oknami. Ich mężowie zarządzali kiedyś wielkimi posiadłościami, a ich synowie nosili imiona Steel lub Eric, byli lekarzami i mieszkali wśród cyganerii artystycznej. Poznał ogromną rodzinę o dziwacznie brzmiących
greckich nazwiskach. Ludzie ci mieszkali w kilku budynkach przy gwarnej ulicy, którą kiedyś spacerował. Rodzina rozrastała się, a jej członków odnajdywał pod innymi adresami — doszedł do wniosku, że to Cyganie. Znał mężczyzn, których żony i nastoletnie córeczki miały prywatne telefony (aby móc gruchać ze swoimi ukochanymi), podczas gdy oni dzwonili do licznych firm noszących ich nazwiska. Nie ufał ludziom korzystającym z inicjałów i drugich imion, gdyż najczęściej byli oni prawnikami bądź komornikami, a adresy ich firm odpowiadały adresom zamieszkania. Mogli też okazać się urzędnikami miejskimi, handlującymi na boku starymi meblami. Stwierdził, iż każdy o nazwisku Singleton albo Singletary mieszka w północnej dzielnicy dla czarnych; tam, gdzie mężczyźni noszą imiona białych prezydentów, a kobiety — imiona brzmiące jak nazwy szlachetnych kamieni: Pearl, Ruby i Opal, poprzedzone dumnym „Mrs”. Wyobrażał je sobie jako wyniosłe i ciemne, promieniejące kobiety, krzątające się po mieszkaniu i chuchające na gromadkę
wymytych dzieciaków. Znał tych ludzi: od dumnego kowala, który w nazwie swego mikroskopijnego warsztatu miał tak wiele liter A, że znalazł się na początku listy, do Archimedesa Zzzyandottie, znajdującego się na ostatnim miejscu (był to uczony staruszek, żyjący samotnie, czytający greckie gazety w swym ubogim mieszkanku). Pod jego szkiełkiem pojawiło się maleńkie nazwisko i numer, by opowiedzieć swoją historię, niczym szczątki okrętu wyrzucone na plażę przez morskie fale. Smoky natężył słuch, rzucił okiem na kartę, porównał ją z nazwiskiem i numerem, nie dostrzegł żadnych różnic, odwrócił kartę. Szkiełko zaczynało już kolejną opowieść. Siedzący obok niego korektor westchnął z przejęciem, a jego westchnienie odbiło się od sufitu. Rozległ się zwielokrotniony śmiech. Wszyscy podnieśli wzrok.
To śmiał się młody człowiek, który niedawno rozpoczął pracę.
– Właśnie znalazłem taką oto pozycję: Klub Strzelecki przy Hałaśliwym Moście.
Ledwo był w stanie skończyć, krztusząc się ze śmiechu, a Smoky zdumiał się, że milczenie pozostałych korektorów nie uciszyło go.
– Nie chwytasz? — młodzieniec zwrócił się do Smoky’ego. — To dopiero był hałaśliwy most.
Smoky parsknął śmiechem. Ich śmiech wzbił się pod sufit i odbił od niego echem.
Nazywał się George Mouse. Do szerokich spodni nosił szerokie szelki, a po skończonej pracy owijał się obszernym wełnianym płaszczem, którego kołnierz przygniatał jego długie, czarne włosy. Musiał więc wyciągać je ręką jak dziewczyna. Miał kapelusz taki sam jak Svengali i takie same jak on oczy — ciemne, przyciągające i zabawne. Nie minął nawet tydzień, kiedy wylali go z posady, a wszystkie pary okularów w białym pokoju odetchnęły z ulgą. A potem on i Smoky stali się serdecznymi przyjaciółmi, o czym tylko Smoky mógł zaświadczyć z całą powagą.
^ Mysz miejska ^ Mając u boku George’a za przyjaciela, Smoky rozpoczął kurs niewinnej rozpusty, umiarkowanego picia i zażywania narkotyków. George zmienił jego sposób ubierania i mówienia, a następnie przedstawił Dziewczynom. Już niebawem anonimowość Smoky’ego została zamaskowana niczym Niewidzialny Człowiek w swych bandażach; ludzie przestali wpadać na niego na ulicy i siadać mu w autobusie na kolanach bez przeprosin, co przypisywał kiedyś swej nieuchwytnej dla większości osób obecności.
Dla rodziny Mouse’ów — mieszkającej w ostatniej kamienicy, którą wybudował pierwszy Mouse i która wciąż do nich należała — przynajmniej istniał. I bardziej niż za nowy kapelusz i nowy język podziękował George’owi za tę gromadkę niezwykłych i uczuciowych krewnych. Potrafił godzinami siedzieć niezauważony pośród ich kłótni, żartów, przyjęć, codziennych zajęć, prób samobójczych i hałaśliwych pojednań, aż nagle wujek Ray lub Franz czy też mamuśka, podnosili zdziwiony wzrok i wykrzykiwali: „Smoky jest tutaj!”. Wtedy się uśmiechał.
– Czy masz jakieś kuzynki z prowincji? — zapytał Smoky George’a, gdy czekając aż ustanie śnieżyca, siedzieli w ulubionym barze hotelowym George’a. I rzeczywiście miał.
^ Od pierwszego wejrzenia ^ – One są bardzo pobożne — powiedział mu George z przymrużeniem oka, odciągając go od chichoczących dziewcząt w stronę ich rodziców, doktora Drinkwatera i jego żony.
– Nie prowadzę już praktyki — poinformował doktor, pomarszczony człowieczek o kędzierzawych włosach i pozbawionej uśmiechu wesołości małego zwierzątka.
Nie dorównywał wzrostem swej żonie, której jedwabny szal o licznych frędzlach falował, gdy ściskała dłoń Smoky’ego i prosiła, by mówił do niej Sophie. Ona sama nie była tak wysoka jak jej córki.
– Wszyscy z rodu Dale’ów byli wysocy — stwierdziła, podnosząc wzrok, jakby szukała ich wszystkich gdzieś w górze.
Dlatego przekazała swe panieńskie nazwisko wyrośniętym córeczkom, Alice Dale i Sophie Dale Drinkwater. Ale matka była jedyną osobą, która tych imion używała, z jednym wyjątkiem — w dzieciństwie Alice Dale nazwana została przez jakieś inne dziecko Daily Alice i tak już zostało, Daily Alice i po prostu Sophie, i nie było w tym nic dziwnego, a każdy, kto na nie patrzył, z pewnością dostrzegał, że pochodzą z Dale’ów. Teraz wszyscy przenieśli na nie wzrok. Wyznawana religia nie powstrzymywała ich od pykania fajki z Franzem Mouse’em, który przysiadł u ich stóp, gdyż obie zajęły całą otomankę; czy też od popijania ponczu rumowego, podawanego przez matkę, albo od śmiechów z twarzą ukrytą w dłoniach, śmiechów będących bardziej skutkiem wymienianych szeptów niż głupich uwag Franza, lub od pokazywania, kiedy tak siedziały ze skrzyżowanymi nogami, długich ud.
Smoky tylko patrzył. Choć George Mouse nauczył go, jak być człowiekiem Miasta i nie bać się kobiet, niełatwo było pokonać życiowe przyzwyczajenie, więc ciągle patrzył. Sparaliżowany przez jakiś czas niepewnością, zmusił się, by przejść po dywanie do miejsca, w którym siedziały. Nie chciał wyjść na ponuraka — „Na Boga, nie bądź takim ponurakiem”, mawiał George — usiadł więc obok nich na podłodze, z uśmiechem przyklejonym do twarzy, a jego zachowanie sprawiało, iż wyglądał dziwnie krucho (a był oszołomiony faktem, że kiedy Daily Alice spojrzała na niego, poczuł, iż jest dla niej widoczny). Miał zwyczaj obracania kieliszka między kciukiem a palcem wskazującym, wstrząsając kostkami lodu, który schładzał napój. Zrobił to i teraz, a lód zadzwonił w kieliszku niczym dzwon na trwogę. Zapadła cisza.
– Często tu przychodzisz? — spytał.
– Nie — odparła spokojnie. — Nie do Miasta. Tylko czasami, kiedy tatuś ma jakąś sprawę, albo... coś innego.
– Jest lekarzem.
– Właściwie nie. Już nie. Jest pisarzem. — Uśmiechała się, a Sophie chichotała u jej boku, ale Daily Alice ciągnęła rozmowę, jakby chciała sprawdzić, jak długo uda jej się zachować powagę.
– Pisze opowieści o zwierzętach, dla dzieci.
– Och.
– Jedną każdego dnia.
Spojrzał w jej śmiejące się oczy, przejrzyste i brązowe jak butelkowe szkło. Poczuł się bardzo dziwnie.
– Z pewnością nie są zbyt długie — wyjąkał, połykając ślinę.
Co się dzieje? Zakochał się, to oczywiste, od pierwszego wejrzenia, ale i wcześniej bywał już zakochany, zawsze była to miłość od pierwszego wejrzenia, a jednak nigdy nie czuł się tak jak teraz — jakby coś w nim rosło nieubłaganie.
– Pisuje pod nazwiskiem Saunders — powiedziała Daily Alice.
Udawał, że szuka w pamięci tego nazwiska, ale w rzeczywistości szukał przyczyn swego osobliwego samopoczucia. Teraz przeniosło się ono na zewnątrz, na jego dłonie. Zbadał je dokładnie, kiedy leżały na jego kościstych kolanach, sprawia¬jąc wrażenie,jakby były ogromnie ciężkie. Zaplótł niezgrabne palce.
– Wspaniale — odezwał się, a kiedy dziewczyny parsknęły śmiechem, Smoky zaśmiał się również. Czuł potrzebę śmiechu. To nie z powodu dymu; dym zawsze wywoływał u niego poczucie lekkości i przezroczystości. Wprost przeciwnie. Im dłużej na nią patrzył, tym mocniej to narastało, im dłużej ona patrzyła na niego, tym silniej odczuwał... ale co? Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu, a Smoky, jak rażony piorunem, pojął, zdał sobie sprawę, co się wydarzyło: nie tylko zakochał się w niej, i to od pierwszego wejrzenia, ale i ona zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia, i te dwie okoliczności wywarły na niego taki wpływ, że wyleczył się z anonimowości. Nie musiał się już maskować, jak radził George Mouse, wyleczył się, od wewnątrz. To było właśnie to uczucie. Jakby zmieszała go z mąką kukurydzianą. Zaczął gęstnieć.
^ Młody święty Mikołaj ^ Zszedł wąskimi, tylnymi schodami do jedynej toalety w budynku, która jeszcze działała, i zapatrzył się w szerokie, cętkowane lustro wiszące w tym kamiennym miejscu.
Cóż. I kto by pomyślał. Z lustra spoglądała na niego twarz, już naprawdę nieobca, ale jakby ujrzana po raz pierwszy. Okrągła, szczera twarz, twarz młodego świętego Mikołaja, jakiego znamy z wczesnych fotografii: nieco poważna, z ciemnymi wąsami, okrągłym nosem i drobnymi zmarszczkami w kącikach oczu, a nie skończył jeszcze dwudziestu trzech lat. Razem wziąwszy, twarz promienna, choć oczy jeszcze bez wyrazu, niezdecydowane, wyblakłe i puste, których, jak przypuszczał, nic już nie wypełni. Wystarczy. Prawdę mówiąc, to jakiś cud. Z uśmiechem pokiwał głową do swego nowego znajomego, spojrzał na niego przez ramię i wyszedł.
Wracając tylnymi schodami na górę, spotkał na zakręcie Daily Alice, zupełnie nieoczekiwanie. Idiotyczny grymas zniknął z jego twarzy; dziewczyna nie chichotała. Zbliżając się do siebie, zwolnili kroku. Kiedy przecisnęła się obok, nie poszła dalej, ale odwróciła się w jego stronę. Smoky stał o stopień wyżej, a ich głowy znajdowały się w idealnym położeniu do filmowego pocałunku. Serce waliło mu ze strachu i podniecenia, głowę rozsadzała niepohamowana pewność tylko jednego — pocałował ją. Nie pozostała obojętna, jakby i ją ogarnęła taka sama pewność, a w potoku jej włosów, ust i otaczających go długich rąk Smoky dorzucił ten skarb do swego maleńkiego składu mądrości.
Z góry dobiegł ich jakiś hałas, zadrżeli. Nad nimi pojawiła się Sophie z szeroko otwartymi oczami, zaciskając usta.
– Muszę siusiu — oznajmiła, przesuwając się obok nich.
– Wkrótce wyjedziesz — odezwał się Smoky.
– Dziś wieczorem.
– Kiedy wrócisz?
– Nie wiem.
Przycisnął ją jeszcze raz. Ten drugi uścisk był łagodny i zdecydowany.
– Bałam się — rzekła.
– Wiem — powiedział, nie posiadając się z radości.
Boże, ależ ona jest duża. Jak miałby ją objąć, gdyby nie te schody?
^ Morska wyspa ^ Jak każdy mężczyzna, który dorastał w anonimowości, Smoky zawsze uważał, że kobiety wybierają lub odrzucają mężczyzn według kryteriów, które są mu obce, kierując się kaprysem jak władcy, gustem jak krytycy; zawsze zakładał, że wybór kobiety, który padł na niego lub kogoś innego, jest przesądzony, nieuchronny i nagły. Dlatego usługiwał im jak dworzanin, czekając, aż któraś zwróci na niego uwagę. Nareszcie, pomyślał, stojąc tej samej nocy na werandzie George’a, nareszcie jest inaczej; one — a ona z pewnością — wypełniona jest taką samą pasją i wątpliwościami, podobnie jak ja jest nieśmiała, przepełniona pragnieniem, a w tym uścisku serce jej waliło tak jak moje, wiem, że tak było.
Długo stał na werandzie, zgłębiając ten klejnot wiedzy, wdychając wiatr, który, jak to się rzadko zdarza w Mieście, zmienił kierunek i wiał od strony oceanu. Czuł zapach fal i wybrzeża, i morskich odpadów: kwaśny, słony i słodko–gorzki. Zdał sobie nagle sprawę, że Miasto jest morską wyspą, małą wyspą.
Morska wyspa. Mieszkając tu, tak łatwo można było zapomnieć o tym podstawowym fakcie. Zadziwiającym, lecz prawdziwym. Zszedł z werandy i ruszył ulicą, sztywny jak posąg, a na chodniku zastukotały jego kroki.
^ Korespondencja ^ Jej adres brzmi „Edgewood, to wszystko”, twierdził George Mouse. Telefonu nie było i ponieważ Smoky nie miał żadnego wyboru, kochał się z nią w listach z dokładnością, jakiej już nie spotyka się na świecie. Jego grube listy dostarczano do Edgewood, a on czekał na odpowiedź. Kiedy już nie mógł się doczekać, pisał kolejny list, wtedy ich listy mijały się w drodze, jak to zwykle bywa z listami prawdziwych kochanków. Ona zbierała je wszystkie, wiążąc lawendową kokardą, a wiele lat później jej wnuki znalazły je i przeczytały o tej niesamowitej pasji dwojga ludzi.
„Odkryłem park — pisał swym czarnym pismem chochlika — na kolumnie przy wejściu widnieje pamiątkowa płyta z napisem «Mouse Drinkwater Stone 1900». Czy to o was? Jest w nim mały pawilon Czterech Pór Roku, i posągi, a wszystkie ścieżki są tak kręte, że prostą drogą trudno dotrzeć do środka. Idziesz, idziesz, aż docierasz do bramy. Lato jest tam bardzo stare (tego nie widać w Mieście, tylko w parkach), sumiaste, zakurzone, a sam park jest maleńki. Ale to wszystko przypomina mi ciebie”.
„Znalazłam plik starych gazet — tak zaczynał się jeden z jej listów, który minął się z jego listem (dwaj kierowcy ciężarówek pomachali sobie ze swych wysokich, niebieskich szoferek, mijając pewnego mglistego poranka rogatki miasta). — Był tam komiks o chłopcu, który śni. Ten komiks to jego sen, jego Kraina Snów. Kraina Snów jest przepiękna; pałace i parady maleją i znikają, to znów rosną do niewyobrażalnych rozmiarów, a kiedy baczniej im się przyjrzysz, stają się czymś innym — wiesz — tak jak w prawdziwych snach, tylko zawsze są piękne. Ciotka Cloud mówi, że zachowała je, gdyż człowiek, który je narysował, a nazywał się Stone, był kiedyś architektem w Mieście, tak jak pradziadek George’a i mój! Byli architektami w epoce Beaux–Arts. Kraina Snów to właśnie Beaux–Arts. Stone był pijakiem — tego słowa używa Cloud. Chłopiec w snach zawsze jest senny i zdziwiony. Przypomina mi ciebie”.
Po tych nieśmiałych początkach ich listy stały się tak bezpośrednie, że gdy w końcu się spotkali w barze starego hotelu (za którego ołowianymi oknami sypał śnieg), oboje zastanawiali się, czy nie nastąpiła jakaś pomyłka, czy rzeczywiście nie wysyłali swych listów do niewłaściwej osoby, tej osoby, obcej, roztrzepanej i zdenerwowanej. Ale to minęło w jednej chwili, choć przez jakiś czas mówili na przemian, bo tylko tak potrafili. Zaczęła się zamieć śnieżna, w Café Royal zapanował chłód. Jej zdania napotykały jego słowa, jego zwroty stykały się z jej słowami, rozmawiali, tak podnieceni, jakby byli pierwszymi, którzy odkryli tę sztukę.
– Czy nie... hmm... nudzisz się tam, taka sama przez cały czas? — zapytał Smoky, gdy już trochę poćwiczyli.
– Nudzę się? — zdziwiła się.
Wyglądało na to, że taki stan jest jej obcy.
– Nie. Nie jesteśmy tam sami.
– Nie miałem na myśli... Kim są ci ludzie?
– Jacy ludzie?
– Ludzie... dzięki którym nie jesteś sama.
– Cóż... było tam kiedyś wielu farmerów. Na początku imigranci ze Szkocji: MacDonald, MacGregor, Brown. Teraz nie ma tak wielu farm. Zostało tylko kilka. Wielu z tych ludzi jest naszymi krewnymi, w pewnym sensie. Sam wiesz, jak to jest.
Prawdę mówiąc, nie wiedział. Zapadło milczenie, a po chwili odezwali się w tym samym momencie. I znów cisza. Smoky przemówił pierwszy.
– To duży dom?
Uśmiechnęła się.
– Ogromny. — Jej brązowe oczy topniały w świetle lampy. — Spodoba ci się. Każdemu się podoba. Nawet George’owi, choć on twierdzi inaczej.
– Dlaczego?
– Bo zawsze się w nim gubi.
Smoky z uśmiechem wyobraził sobie, jak George, tropiciel śladów, przedzierający się nocą przez ponure ulice, gubi się w zwykłym domu. Próbował przypomnieć sobie, czy w jednym z listów nie zażartował z myszy miejskich i wiejskich.
– Czy mogę ci coś powiedzieć? — odezwała się.
Serce zabiło mu mocniej, bez wyraźnego powodu.
– Pewnie.
– Znałam cię, kiedy się spotkaliśmy.
– Co masz na myśli?
– To znaczy, rozpoznałam cię. — Opuściła gęste, czerwonozłote rzęsy, rzuciła mu krótkie spojrzenie, a następnie rozejrzała się po ospałym barze, bojąc się, że ktoś może podsłuchiwać. — Mówiono mi o tobie.
– George?
– Nie, nie. To było dawno temu. Kiedy byłam mała.
– O mnie?
– No, może nie o tobie. Albo o tobie właśnie, tylko że o tym nie wiedziałam, aż do momentu, kiedy się spotkaliśmy.
Oparła łokcie na kraciastej serwecie, wsunęła pod nie dłonie i pochyliła się do przodu.
– Miałam dziewięć albo dziesięć lat. Padał deszcz. Pewnego ranka spacerowałam ze Sparkiem po parku...
– Co takiego?
– Spark był naszym psem. A park, jak wiesz, to teren dookoła. Wiał lekki wiatr i wyglądało na to, że w końcu przestanie padać. Przemokliśmy do suchej nitki. Spojrzałam na zachód: zobaczyłam tęczę. Przypomniałam sobie, co powiedziała moja matka: kiedy rano tęcza na zachodzie, to pogoda zyska na urodzie.
Wyobraził ją sobie bardzo wyraźnie, w żółtym deszczowcu i wysokich kaloszach, z piękniejszymi i bardziej kręconymi niż teraz włosami. Zastanowił się, skąd wiedziała, gdzie jest zachód. Ten problem przez jakiś czas nie dawał mu spokoju.
– To była tęcza, ale taka jasna i wydawało się, że jej koniec jest właśnie tam, no wiesz, niedaleko. Widziałam trawę, lśniącą wszystkimi barwami. Niebo stało się takie wielkie, wiesz, kiedy w końcu rozjaśnia się po długim, deszczowym dniu, a wszystko było tak blisko. Miejsce, którego dotykała tęcza, też było w pobliżu. Bardziej niż czegokolwiek pragnęłam w nim stanąć, spojrzeć w górę i skąpać się w kolorach.
Smoky wybuchnął śmiechem.
– To nie takie proste — stwierdził.
Ona też się roześmiała, przechylając głowę i zasłaniając brzegiem dłoni usta w sposób, który pobudzał bicie jego serca.
– Oczywiście — przytaknęła. — Trwało to chyba całą wieczność.
– To znaczy, że ty...
– Za każdym razem, kiedy myślałam, że już się zbliżam, to miejsce pozostawało odległe, gdzie indziej; a gdy się już tam znalazłam, okazywało się, że stamtąd właśnie przyszłam. W gardle zaschło mi od biegu, a nie posunęłam się ani na krok. Ale ty wiesz, co wtedy trzeba zrobić...
– Odejść stamtąd — rzekł, zaskoczony własnym głosem, ale w jakiś sposób pewien, że tak brzmi właściwa odpowiedź.
– Jasne. To nie takie proste, jak się zdaje, ale...
– Nie, myślę, że nie — przerwał ze śmiechem.
– ...ale jeśli zrobisz to we właściwy sposób...
– Nie, zaczekaj — przerwał.
– ...po prostu we właściwy sposób, to wtedy...
– One tak właściwie nie dotykają ziemi — powiedział Smoky. — Z pewnością nie.
– Tutaj nie — oznajmiła. — A teraz słuchaj. Poszłam za Sparkiem.
Pozwoliłam mu wybrać, bo jemu nie zależało, a mnie tak. Wystarczył jeden krok, jeden obrót i zgadnij, co się stało.
– Co tu zgadywać. Zatopiłaś się w kolorach.
– Nie, nie tak. Na zewnątrz widzisz kolory wewnątrz; tak więc wewnątrz...
– Widzisz kolory na zewnątrz.
– Tak. Cały świat zabarwił się, jakby zrobiono go z cukierków. Nie, jakby był z tęczy. Cały barwny świat, miękki jak światło wokół i w oddali. Chcesz biec, by go zbadać. Ale nie masz odwagi zrobić najmniejszego kroku, bo może to być błędny krok, a więc tylko patrzysz i patrzysz. I tak sobie myślisz: „W końcu się udało” — zatopiła się w myślach. — „Nareszcie” — powtórzyła cicho.
– Jak — zaczął, przełknął ślinę i zaczął od nowa — w jaki sposób ja się tam znalazłem? Wspomniałaś, że ktoś ci powiedział...
– Spark — szepnęła. — Albo ktoś do niego podobny.
Przyjrzała mu się bacznie, a on próbował przybrać przyjemny wyraz twarzy.
– Spark jest psem — odezwał się.
– Tak — wydawało mu się, że ona nie ma ochoty ciągnąć tej rozmowy.
Podniosła łyżeczkę, zobaczyła w niej własne odbicie, maleńkie, odwrócone do góry nogami, i odłożyła ją na bok.
– Albo ktoś do niego podobny. Cóż. To nieważne.
– Zaczekaj — poprosił.
– To trwało tylko minutę. Kiedy tam staliśmy, pomyś¬lałam, ostrożnie, nie patrząc na niego — pomyślałam, że Spark powiedział... — podniosła na niego wzrok. — Czy trudno w to uwierzyć?
– Cóż, raczej tak. Trudno w to uwierzyć.
– A myślałam, że będzie łatwo. Przynajmniej tobie.
– Dlaczego właśnie mnie?
– Ponieważ — zaczęła, ściskając policzek, twarz miała smutną, nawet rozczarowaną, co uciszyło go natychmiast — to o tobie mówił Spark.
^ Udawanka ^ W tym momencie — a raczej w chwilę po tamtym momencie — tylko dlatego, że nie miał nic do powiedzenia, wydusił z siebie, w formie dalekiej od perfekcji, to trudne pytanie czy też delikatną propozycję, którą tłumił w sobie przez cały dzień.
– Tak — odpowiedziała, nie odrywając dłoni od policzka, ale za to z nowym uśmiechem rozjaśniającym jej twarz jak poranna tęcza na zachodzie.
I tak, kiedy fałszywy świt świateł Miasta ukazał im sterty głębokiego i kruchego śniegu, nawet na okiennym parapecie, leżeli opatuleni po szyję w głębokiej, kruchej pościeli (ogrzewanie w hotelu chyba przestało działać) i rozmawiali. Nie spali.
– O czym ty mówisz? — odezwał się.
Zaśmiała się, dotykając go palcami stóp. Poczuł się nie¬swojo, zakręciło mu się w głowie, po raz pierwszy od czasu dojrzewania, co było niezwykłe; uczucie całkowitego spełnienia, w czubkach palców i w głowie poczuł mrowienie, być może nawet promieniał. Wszystko było możliwe.
– To taka udawanka, prawda? — zapytał, a ona przekręciła się na bok z uśmiechem. Ich ciała ułożyły się w podwójną literę „s”.
Udawanka. Kiedy był jeszcze dzieckiem i kiedy wraz z in¬nymi znajdował jakiś zakopany przedmiot — szyjkę od brązowej butelki, zaśniedziałą łyżeczkę, a nawet chropowaty ka¬mień — przekonywali się wzajemnie o jego pradawnym pochodzeniu. Z pewnością był tam już za czasów George’a Washingtona. Albo jeszcze wcześniej. Był zabytkiem o ogromnej wartości. Przekonywali się o tym kolektywnym aktem woli, którą jednocześnie przed sobą skrywali: mała udawanka, ale inna.
– Teraz rozumiesz? — spytała. — Tak miało być. A ja o tym wiedziałam.
– Ale dlaczego? — zapytał zachwycony, cierpiący. — Dlaczego jesteś tego taka pewna?
– Bo to jest Opowieść. A Opowieści się sprawdzają.
– Ale ja nie wiem, czy to Opowieść.
– Ludzie w opowieściach nie wiedzą, nigdy. Ale w nich są.
Pewnej zimowej nocy, gdy był chłopcem i zamieszkiwał w jednym pokoju ze swym przyrodnim bratem, umiarkowanie religijnym, po raz pierwszy zobaczył pierścień wokół księżyca. Gapił się na niego, na ten bezgraniczny lodowy pierścień, prawie tak szeroki jak nocne niebo, i zapewniał sam siebie, iż zwiastuje on Koniec Świata. Czekał na podwórku podniecony, aż ta cicha noc rozleci się na kawałki w apokalipsie, wiedząc w głębi ducha, że tak się nie stanie, że nic takiego nie zdarza się na tym świecie, że nie ma takich niespodzianek. Tej nocy śnił o Niebie: Niebo było ciemnym lunaparkiem, małym i ponurym, tylko żelazne Diabelskie Koło kręciło się w wieczności, a posępna arkada zabawiała wiernych. Obudził się z ulgą i już nigdy potem nie wierzył w swe modlitwy, choć odmawiał je bez żalu za brata. Odmówiłby i za nią, gdyby go o to poprosiła, z wielką przyjemnością; ale nie zamówiła żadnej. Zamiast tego poprosiła, by zgodził się na coś tak dziwacznego, tak niewyobrażalnego we współczesnym świecie, do którego należał, że
zaśmiał się, zaskoczony.
– Opowieść — powiedział.
– Tak mi się zdaje — stwierdziła sennym głosem.
Pociągnęła go za rękę i oplotła ją wokół siebie.
– Tak mi się zdaje, jeśli tylko chcesz.
Wiedział, że musi uwierzyć, by udać się tam, gdzie była; wiedział, że jeśli uwierzy, dotrze tam, nawet jeśli tego miejsca nie ma, jeśli to tylko udawanka. Przesunął dłonią po jej smukłym ciele, a ona z cichym westchnieniem przytuliła się do niego. W myślach szukał tego starego życzenia, niestosowanego od dawna. Jeśli się tam udała, nie miał zamiaru zostać z tyłu; nie chciał być od niej dalej niż teraz.
^ Życie jest krótkie albo długie ^ W maju w Edgewood, w mroku lasu, Daily Alice przysiadła na lśniącej skale, która wystawała nad głębokim stawem, stawem, do którego spadała woda ze szczeliny w wysokiej, skalistej ścianie. Strumień, lejący się bez końca przez szczelinę i rozbijający się o taflę stawu, przemawiał ciągle tak samo, ale zawsze ciekawie. Daily Alice słuchała, choć znała to już na pamięć. Wyglądała jak dziewczynka na butelce wody sodowej, choć nie tak subtelnie, poza tym brakowało jej skrzydeł.
– Dziadku Pstrągu — rzuciła w stronę stawu. I jeszcze raz: — Dziadku Pstrągu.
Zaczekała chwilę, a kiedy nic się nie wydarzyło, podniosła dwa kamyczki i włożyła je do wody (zimnej i jedwabistej wody w kamiennym stawie) i zastukała nimi, a w wodzie rozległ się huk — jakby wystrzał odległych dział — i trwał dłużej niż podobny stukot na powierzchni. I wtedy, gdzieś z okrytej wodorostami, podwodnej kryjówki przy brzegu, wypłynął wielki, biały pstrąg, albinos bez najmniejszej cętki lub paska, jego różowe oko było rozwarte i poważne. Zdawało się, że w drobnych falach mknących od wodospadu cały drży, mruży potężne oko albo trzęsie się od łez (czy ryby mogą płakać? — zastanowiła się, nie po raz pierwszy).
Gdy przyciągnęła już jego uwagę, rozpoczęła swą opowieść o wyprawie do Miasta, jesienią, o tym, jak spotkała tego mężczyznę w domu George’a Mouse’a i jak w mgnieniu oka zrozumiała (lub przynajmniej bardzo szybko zadecydowała), że to właśnie on, ten jedyny, obiecany, którego „znajdzie lub wymyśli”, jak to dawno temu powiedział jej Spark.
„Kiedy spałeś przez zimę — zaczęła nieśmiało, wodząc wzrokiem po kwarcowej żyle w skale, na której siedziała, z uśmiechem, ale nie patrząc na niego (opowiadała przecież o kimś, kogo kochała) — my, tak, my spotkaliśmy się znowu i złożyliśmy sobie obietnicę, no, wiesz”.
Zauważyła, jak trzepnął swym upiornym ogonem; wiedziała, że to bolesny temat. Rozciągnęła się na całą długość na chłodnym kamieniu, opierając podbródek na dłoniach, i z płonącymi oczyma opowiedziała mu o Smokym, tajemniczo i żarliwie, co jednak nie wzbudziło w rybie entuzjazmu. Nie zauważyła tego. To z pewnością chodziło o Smoky’ego, o nikogo innego. „Czy myślisz inaczej? Czy się ze mną nie zgadzasz?”. I nieco ostrożniej: „Czy ich to zadowoli?”.
– Trudno powiedzieć — odezwał się posępnie Dziadek Pstrąg. — Kto może wiedzieć, o czym myślą?
– Ale powiedziałeś...
– Ja tylko przynoszę od nich wieści, córko. Nie oczekuj ode mnie niczego więcej.
– Cóż — odparła rozgniewana. — Nie będę czekać w nieskończoność. Kocham go. Życie jest krótkie.
– Życie — wtrącił Dziadek Pstrąg, jakby łzy w gardle go dusiły — jest długie. Zbyt długie.
Zamachał ostrożnie płetwami i poruszając ogonem, popłynął do swej kryjówki.
– Tak czy inaczej, powiedz im, że przyszłam! — zawołała za nim, przekrzykując wodospad. — Powiedz im, że spełniłam swój obowiązek.
Ale jego już nie było.
Napisała do Smoky’ego: „Mam zamiar wyjść za mąż”, a jego serce zamarło, gdy tak stał przy skrzynce na listy, aż zorientował się, że to jego miała na myśli. „Ciotka Cloud bardzo dokładnie odczytała karty, to ma być letni dzień, a oto, co masz zrobić. Proszę, proszę, zastosuj się do tych wskazówek bardzo dokładnie, w przeciwnym razie nie wiem, co się stanie”. l dlatego Smoky szedł, a nie jechał, z garniturem ślubnym w plecaku, starym, a nie nowym, z własnoręcznie przyrządzonym jedzeniem, nie ze sklepu; dlatego zaczął rozglądać się wokół, szukając noclegu — musiał go znaleźć, wyżebrać, ale nie wolno mu było za niego zapłacić.
^ Karty atutowe w Edgewood ^ Nie miał pojęcia, kiedy skończy się dzielnica przemysłowa, a zacznie prowincja. Było już późne popołudnie, skierował się na zachód, a droga stawała się coraz gorsza, pokryta plamami w licznych odcieniach czerni niczym stary but. Po obu stronach pola i farmy dochodziły do drogi. Maszerował pod opiekuńczymi drzewami, które rzucały na niego raz po raz wymyślne cienie. Kępy chwastów porastały pobocza, zakurzone, gęste i niechlujne, przyjacielskie wobec człowieka i ruchu kołowego. Kłaniały się z płotów i rowów przydrożnych. Coraz rzadziej dobiegał go dźwięk samochodu; warkot wzmagał się sporadycznie, kiedy samochód przedzierał się przez wzgórza, dochodził do niego z całą mocą, rykiem, przechodził zdumiony, pełen wigoru, bystry, rozdmuchując na moment chichoczące gwałtownie chwasty; po chwili ryk równie szybko przemieniał się w odległy warkot i milknął, pozostawała jedynie orkiestra owadów i człapanie jego własnych stóp.
Przez długi czas wspinał się na wzgórze, ale teraz zbocze stało się bardziej strome. Obejrzał się na rozległą przestrzeń letniego krajobrazu. Droga, na której stał, biegła w dół, obok łąk, przez pastwiska i wokół lesistych pagórków; ginęła w dolinie, tuż obok małego miasteczka, którego strzeliste wieże górowały nad soczystą zielenią, po czym pojawiała się znowu: wąska, szara wstęga zwijająca się w błękitne góry, w których rozpadlinach słońce zachodziło pośród pulchnych obłoków.
I właśnie w tym momencie kobieta stojąca na ganku w dalekim Edgewood odwróciła atutową kartę zwaną Podróżą. Był tam Wędrowiec, z plecakiem na ramieniu, z grubym kijem w dłoni, a przed nim rozciągała się długa i kręta droga, którą musiał przebyć; i Słońce też, ale nie wiedziała, czy wschodzące czy już zachodzące. Tuż przy rozłożonych kartach tlił się na spodeczku brązowy papieros. Ujęła go w palce i położyła Podróż na jej właściwym miejscu, a następnie odwróciła kolejną kartę. Tym razem był to Gospodarz.
Kiedy Smoky dotarł do podnóża pierwszego, falistego wzgórza przy drodze, zatopił się w cieniu. Właśnie zaszło słońce.