Rozdział trzynasty
Patrzyliśmy, jak się zbliża, z odległości kilku mil,
Chwiejąc się pod ciężarem wszystkiego, co trzymał
W ramionach.
Myśleliśmy, że nosi koronę, ale gdy podszedł bliżej,
Okazało się, że jego diadem to skóra węża
Gryzącego własny ogon.
Roześmialiśmy się i opróżniliśmy karafkę, gdy padł,
Krzyczeliśmy radośnie, kiedy znowu się podniósł
Z miłym urokiem.
Uspokoiliśmy się i umilkliśmy, gdy wreszcie przybył,
I zobaczyliśmy na własne oczy brzemię, które dźwigał,
By je ochronić.
Zachowaliśmy spokój wobec jego pełnego ulgi uśmiechu
I powiedział nam, że ten młody, świeży świat, który odnalazł,
Należy teraz do nas.
Patrzyliśmy na niego, jak potężni bogowie
Kontemplujący zastęp niezasłużonych darów.
Wyciągnęliśmy noże
I ośmieleni dumą odkroiliśmy sobie krwawiące kawałki,
Podzieliliśmy się tymi wilgotnymi łupami
I najedliśmy się do syta.
Gdy nie zostało już nic, ujrzeliśmy, że płacze,
Odwraca pełne bólu i trwogi spojrzenie,
A potem opuszcza ręce.
Ale wilki z każdego świata czynią żer,
Odpowiedzieliśmy, gdy nasza natura odsłoniła się
W całej swej niewinności,
Oznajmiliśmy to z zapałem i pokorną czystością,
Choć on już się odwrócił i nie usłyszał,
Że smak stał się nagle gorzki
I nasze członki wypełniła zdrada trucizny.
Śledziliśmy wzrokiem przez kilka mil, może więcej,
Jego samotny marsz,
Jego pełen żalu odwrót od naszego powitania,
Radosne unicestwienie naszych bezmyślnych osób
Zabitych jadem węża.
Ostatnie dni naszego dziedzictwa
Rybak kel Tath
Potężne resory karety ugięły się gwałtownie, by zamortyzować gwałtowny wstrząs. Gdy olbrzymi wehikuł znowu podskoczył, Zrzęda ujrzał przelotnie jednego z braci Pni. Mężczyzna stracił uchwyt i przemknął za oknem, wymachując kończynami. Na jego twarzy malowało się zdumienie. Jego lina napięła się mocno. Zrzęda zauważył, że idiota przywiązał ją sobie do kostki. Strażnik spadł na ziemię i zniknął mu z oczu.
Konie kwiczały przeraźliwie, potrząsając szaleńczo grzywami w gorączkowym pędzie po nierównej, kamienistej ziemi. Widmowe postacie wydawały z siebie stłumione krzyki, gdy zwierzęta je tratowały. Kareta podskakiwała na zaściełających grunt ciałach.
Ktoś krzyczał mu do ucha. Siedzący na dachu karety Zrzęda odwrócił się i zobaczył, że drugi brat Pień – Jula – ciągnie za linę. Pojawiła się stopa – bez mokasyna, długie sękate palce rozpościerały się szeroko, jakby szukały gałęzi – a potem goleń i wielkie kolano. Po chwili Amby wyciągnął ręce, złapał się krawędzi dachu i podciągnął na górę. Na jego twarzy malował się najdziwniejszy uśmiech, jaki Zrzęda w życiu widział. Kareta Trygalle mknęła naprzód w słabym świetle, przedzierając się przez skłębione masy ludzi niczym statek prujący burzliwe morze. Ku wehikułowi unosiły się obszarpane, gnijące ręce. Niektórym nieszczęśnikom udawało się znaleźć uchwyt, ale pęd pojazdu wyrywał im kończyny ze stawów. Innych unosił nad ziemię i ci zaczynali się wspinać na boki w poszukiwaniu lepszego miejsca.
W tej właśnie chwili pokazano im, na czym polega najważniejsze zadanie udziałowców. Najsłodsza Udręka, niska, pulchna kobieta z radosnym uśmiechem na twarzy, warknęła ze złością i uderzyła toporkiem w wyciągniętą kończynę. Kości złamały się jak patyki. Potem kopnęła z krzykiem uśmiechniętą szyderczo zmumifikowaną twarz tak mocno, że głowa spadła z szyi. Cholerne trupy. Jechali przez morze ożywionych nieboszczyków i wyglądało na to, że każdy z nich pragnie się z nimi zabrać.
Obok Zrzędy pojawiła się nagle potężna, niemal zwierzęca postać. Włochaty jak małpa Barghast odsłonił poczerniałe, spiłowane zęby w pełnym zachwytu uśmiechu.
Zrzęda oderwał rękę od mosiężnego szczebla, wydobył jeden z kordelasów i ciął ciężkim orężem w twarz trupa. Barghast zatoczył się do tyłu. Dolna połowa jego uśmiechu zniknęła.
Mężczyzna obrócił się jeszcze bardziej i kopnął intruza w pierś. Martwiak spadł. Po chwili pojawił się następny. Miał wąskie ramiona, wydłużoną, łysą głowę z kępką włosów mysiej barwy na samym czubku i pomarszczoną twarz.
Zrzęda i jego kopnął.
Kareta przechyliła się gwałtownie, gdy olbrzymie koła przetoczyły się po czymś wielkim. Zrzęda zleciał z dachu. Krzyknął z bólu, gdy mosiężny szczebel wyrwał mu się z ręki. Szponiaste palce złapały go za uda. Uderzył nogą z całej siły w dół, ogarnięty narastającą paniką. Walnął piętą w coś twardego i wykorzystał ten punkt oparcia, by skoczyć z powrotem na dach. Naprzeciwko trzech martwych mężczyzn opadło Najsłodszą Udrękę. Najwyraźniej byli zdecydowani spróbować gwałtu. Kobieta wiła się i szarpała pod nimi, uderzała toporkami, gryzła wysuszone ręce i waliła z główki tych, którzy usiłowali ją całować. W następnej chwili do walki włączył się Reccanto Ilk. Trzymał w ręce dziwny nóż o ząbkowanym ostrzu i atakował nim stawy: barki, kolana i łokcie. Odcięte kończyny zrzucał na ziemię. Zrzęda podźwignął się na kolana i rozejrzał wokół. Uświadomił sobie, że rzesze umarłych zmierzają w jednym kierunku. Kareta przecięła ich trasę pod kątem. Dlatego opór przed nimi narastał, trupy schodziły się tam jak krew spływająca
do rany. Ich prędkość malała niepowstrzymanie, konie musiały unosić wysoko nogi, wspinając się na coraz większe stosy martwiaków. Z tyłu pojazdu ktoś wrzeszczał. Zrzęda obejrzał się i zobaczył, że kobieta imieniem Blada wychyla się za krawędź dachu, krzycząc coś przez zamknięte okno.
Wehikułem wstrząsnęło kolejne potężne uderzenie. Rozległ się demoniczny ryk. Potężne pazury oderwały kawał drewna.
– Zabierzcie nas stąd!
Zrzęda był skłonny się zgodzić, gdy tylko ujrzał demona, który wgramolił się na dach i wyciągnął ku niemu gadzie ramiona. Mężczyzna warknął i zerwał się na nogi, wyszarpując oba kordelasy. Wydłużony pysk wyposażony w potężne kły zwrócił się z sykiem ku niemu.
Strażnik ryknął ogłuszająco i ciął kordelasami. Ostrza przebiły grubą skórę i martwe ciało, docierając do kości długiej szyi demona.
Zrzęda zauważył w jamach oczu stworzenia błysk czegoś, który mógł świadczyć o zaskoczeniu. Potem głowa odpadła od ciała razem z połową szyi.
Dwa kolejne gwałtowne cięcia przerąbały przedramiona. Ciało zwaliło się na ziemię i mniejsze trupy natychmiast zaczęły na nie włazić jak na drabinę.
Z przodu dobiegł dziwny, rytmiczny dźwięk, przypominający uderzanie mieczami o tarcze. Był jednak za głośny, zbyt przytłaczający, chyba że... Zrzęda wyprostował się i spojrzał przed siebie.
To rzeczywiście była armia. Martwi żołnierze maszerowali w szeregach, czworobokach i klinach. Ich liczba była niewyobrażalna. Zrzęda gapił się na to, próbując wyobrazić sobie ogrom hufców. Jak daleko mógł sięgnąć okiem...
Bogowie na dole, wszyscy umarli maszerują... ale dokąd? Na jaką wojnę?
Scena przed jego oczyma rozmyła się, rozpadła na fragmenty. Kareta nagle się obniżyła. Nadeszła ciemność, przynosząc ze sobą zapach morza, łoskot fal, zgrzyt piasku pod kołami. Bliższy bok pojazdu otarł się o pień palmy. W dół posypały się wielkie jak wstrząsacz orzechy, odbijając się od dachu i spadając na ziemię. Konie zachwiały się, zwolniły szalony pęd. Po chwili wehikuł się zatrzymał, grzęznąc w piasku.
Zrzęda spojrzał w górę i ujrzał pogodne, rozgwieżdżone niebo. Drzwi karocy otworzyły się ze skrzypnięciem. Ktoś wylazł z pojazdu i zwymiotował na piasek, kaszląc, plując i przeklinając. To był Quell.
Zrzęda zlazł z dachu, wspierając nogi na szprychach najbliższego koła, i podszedł chwiejnym krokiem do czarodzieja.
Mężczyzna opierał się na rękach i kolanach, wykasłując resztki tego, co wypełniało mu żołądek.
– Och – wydyszał. – Ależ mnie boli głowa.
Blada podeszła do Zrzędy. Zgubiła gdzieś łebkę i jej włosy zwisały teraz w pozlepianych strąkach.
– Wydawało mi się, że na dach skoczył cholerny tygrys – powiedziała.
– Ale to byłeś ty. Wprawiłeś demona w przerażenie.
A więc to prawda. To wcale nie są tatuaże.
Glanno Tarp zeskoczył na ziemię, uchylając się przed zębami najbliższych koni.
– Widziałaś, jak Amby Pień zleciał z dachu? Bogowie, to było idiokularne!
Zrzęda zmarszczył brwi.
– Jakie?
– Idiotycznie spektakularne – wyjaśniła Blada. – Albo spektakularnie idiotyczne. Jesteś jednopochwyconym?
Popatrzył na nią i poszedł zbadać okolicę.
Szybko uporał się z tym zadaniem. Znajdowali się na wyspie. Bardzo małej wyspie, o średnicy niespełna piętnastu kroków. Piasek był rozdrobnionym koralem, lśniącym srebrzyście w blasku gwiazd. Pośrodku rosły dwie palmy. Na okolicznych płyciznach, tysiąc kroków od brzegu, ciągnęły się wstęgi raf całkowicie zamykające atol. Wystawały nad powierzchnię jak grzbiet węża morskiego. Dalej było widać kolejne wyspy, ale tylko nieliczne były większe od tej, na którą trafili. Zauważył w oddali powierzchnię wody jak paciorki z rozsypanego naszyjnika. Od najbliższej dzieliło ich jakieś trzy tysiące kroków.
Wracając, zobaczył trupa, który zwalił się z łoskotem z dachu karety. Po chwili martwiak usiadł na piasku.
– Och – powiedział.
Z karety wysiadł Trell, a za nim bagienna czarownica. Skarbunia Naparstek była blada jak widmo. Przeszła kilka chwiejnych kroków i klapnęła na piasek.
Mappo podszedł do Zrzędy.
– Jak rozumiem, napotkaliśmy w królestwie Kaptura coś nieoczekiwanego.
– Nie mam pojęcia – odparł strażnik. – To była moja pierwsza wizyta.
– Nieoczekiwanego? – żachnęła się Blada. – To był obłęd.
Wszyscy umarli rozpoczęli swój marsz.
– Ale dokąd? – zapytał Zrzęda.
– Może nie tyle dokąd, ile skąd?
Skąd? Odwrót? To była niepokojąca myśl.
Jeśli umarli uciekają...
– Kiedyś podróż przez królestwo umarłych była łatwa – ciągnęła Blada. – Spokojna. Ale od kilku lat... coś się dzieje. – Podeszła do maga. – To się nie uda, Quell. I co teraz zrobimy?
Mężczyzna uniósł wzrok, nadal wspierając się na rękach i kolanach.
– Nic nie kapujesz, co?
– Słucham?
– Nawet nie dotarliśmy do cholernej bramy.
– Ale w takim razie...
– Tam nie było żadnej bramy! – wrzasnął mag.
Zapadła długa cisza.
W pobliżu martwiak zbierał muszelki.
Jula Pień wbił rozmarzone spojrzenie załzawionych, pełnych podziwu oczu w Skarbunię Naparstek. Na ten widok Amby postanowił zrobić to samo, starając się, by jego mina wyrażała jeszcze większe pożądanie. W ten sposób, gdy czarownica wreszcie na nich spojrzy, zauważy, że tylko on może być dla niej odpowiednim partnerem. Z upływem czasu rywalizacja stawała się coraz bardziej zaciekła.
Lewą nogę nadal przeszywał mu ból, od uda aż po palce stopy. Miał też tylko jeden mokasyn. Na szczęście piasek był ciepły, więc nie było tak źle.
Skarbunia Naparstek rozmawiała z Quellem, tym strasznym, pręgowanym mężczyzną zwanym Zrzędą i włochatym olbrzymem imieniem Mappo. Doszedł do wniosku, że to właśnie są najważniejsze osoby w ich grupie. Nie chciał mieć nic do czynienia z żadną z nich, pomijając Skarbunię Naparstek. Zbytnie zbliżanie się do takich jak oni nigdy nie było zdrowe. Głowy eksplodowały, serca pękały. Widział to na własne oczy, gdy był jeszcze małym szkrabem (ale nie takim małym, jak Jula) i ich rodzina postanowiła przyłączyć się do walki z Malazańczykami, którzy obsypali ich bagna jak trujące grzyby. Wszystkim rządził wówczas Buna Pień, dopóki nie zjadła go ropucha, ale to prawie najbliżsi bracia Buny – ci, którzy chcieli zostać najbliższymi – wzięli i dali się zabić. Eksplodujące głowy. Pękające serca. Ugotowane wątroby. Chodziło o prawo unikania, rzecz jasna. Marszałkowie i ich podmarszałkowie byli sprytni, a sprytni znaczyło szybcy, więc gdy mknęły ku nim strzały, bełty i fale magii, potrafili ich uniknąć. Ich towarzysze, którzy
próbowali być równie sprytni, ale nie byli, no cóż, okazali się za wolni.
Jula westchnął, przyznając się do porażki, i spojrzał na Amby’ego.
– Nie potrafię uwierzyć, że cię uratowałem.
– Ja też nie. Ja bym tak nie postąpił.
– Właśnie dlatego nie potrafię uwierzyć, że to uczyniłem. Ale dzięki temu zobaczyła, jaki jestem odważny, hojny i skłonny do poświęceń. Zobaczyła, że jestem od ciebie lepszy, bo ty byś tego nie zrobił.
– Może i bym zrobił i może ona o tym wie, Jula. Poza tym, jeden z tych śmierdziuchów próbował otworzyć drzwi i gdyby nie ja, dostałby się do środka. To właśnie zobaczyła.
– Nie załatwiłeś go z myślą o tym.
– Skąd wiesz?
Amby ponownie dotknął nosa i skrzywił się z bólu.
– Widziała, co widziała – skwitował z szyderczym uśmiechem. – I nie widziała ciebie.
– Widziała moje ręce, kiedy wciągałem cię na górę. Tyle widziała.
– Nie widziała. Specjalnie je zasłoniłem, hm, koszulą.
– Kłamiesz.
– To ty kłamiesz.
– Nie, ty.
– Ty!
– Możesz sobie mówić, co tylko zechcesz, Amby. Co tylko zechcesz. To ja cię uratowałem.
– Chyba raczej ściągnąłeś mi mokasyn.
– To był przypadek.
– Ehe, to gdzie on się podział?
– Zleciał na ziemię.
– Nieprawda. Sprawdziłem twoją torbę, Jula. Wcale nie próbowałeś mnie uratować. Chciałeś mi ukraść mokasyn, bo to twój ulubiony. Oddaj mi go.
– Zaglądanie do czyjejś torby jest sprzeczne z prawem.
– Bagiennym prawem. Czy to miejsce wygląda jak bagna?
– Nieważne. Złamałeś prawo. Zresztą to tylko mój zapasowy mokasyn.
– Twój jeden zapasowy mokasyn?
– Zgadza się.
– To dlaczego pełno w nim moich listów miłosnych?
– Jakich listów miłosnych?
– Tych, które z nią wymienialiśmy. Które ukryłem w mokasynie. Tych listów, Jula.
– Wreszcie stało się jasne, jak często łamałeś prawo. Nie tylko ukrywałeś listy miłosne, które pisałeś do siebie i do nikogo innego, ale w dodatku chowałeś je w moim zapasowym mokasynie!
– Tam byś ich nigdy nie szukał.
– Ale mógłbym to zrobić, gdybym wiedział.
– Ale nie zrobiłeś, tak? Poza tym nie masz zapasowego mokasyna, bo ci go ukradłem.
– A teraz ja go sobie odebrałem!
– Nie możesz czegoś sobie odebrać, jeśli nie wiesz, że jest ukradzione.
To zwykła kradzież. A kradzież jest sprzeczna z prawem.
– Bagiennym prawem.
– Twoja torba to bagno.
– Hahahaha...
Amby uśmiechnął się, a potem również roześmiał z własnego żartu.
– Hahahahaha...
Blada wyciągnęła zatyczkę i pociągnęła łyk, a potem podała bukłak Najsłodszej Udręce.
– Posłuchaj tych idiotów – powiedziała.
– Nie chcę – odparła Najsłodsza Udręka. Zadrżała. – No wiesz, pierwszy raz próbowali ściągnąć mi portki.
– Może to przekleństwo rigor mortis.
Prychnęła lekceważąco.
– Żartujesz sobie? To, co tam mieli, nie było autentyczne.
Przywiązali sobie patyki albo coś. – Pociągnęła łyk wina i rozejrzała się z westchnieniem. – Ładnie tu.
– Nasz maleńki kawałek raju.
– Przynajmniej zobaczymy wschód słońca. To miło. – Umilkła na chwilę. – Kiedy zjawił się Reccanto – podjęła – myślałam, że pragnie mi pomóc. Ale teraz jestem przekonana, że chciał po prostu wykorzystać sytuację, by sobie pomacać.
– Dziwi cię to, Najsłodsza? To tylko mężczyzna.
– Ma kiepski wzrok.
– I nieciekawe ręce.
– Może będę musiała go zamordować.
– Powstrzymaj się – rzekła Blada, biorąc w rękę bukłak. – W końcu cię uratował. Odcinał im łapy i...
– Chciał wyeliminować konkurencję.
– Bronił twojej czci, Najsłodsza.
– Skoro tak mówisz.
Blada wetknęła zatyczkę na miejsce.
– Bogowie na dole, Najsłodsza, jak ci się zdaje, co tam widzieliśmy? Najsłodsza Udręka wydęła pulchne wargi i opuściła powieki, zasłaniając oczy długimi rzęsami.
– Kiedy byłam dzieckiem w Jednookim Kocie, zaprowadzili mnie na Świt Much. No wiesz, to taka ceremonia w świątyni Kaptura, kiedy wszyscy kapłani pokrywają ciało miodem...
– W niektórych krajach używają krwi – przerwała jej Blada.
– Słyszałam o tym. W Jednookim Kocie to był miód, więc muchy się przylepiały. Tak czy inaczej, poszłam tam z dziadkiem. Był żołnierzem w Ożywieńcach...
– Bogowie, minęło tyle czasu, odkąd ostatnio słyszałam tę nazwę!
– Blada wbiła spojrzenie w towarzyszkę. – To prawda? Twój dziadek służył w Ożywieńcach?
– Tak mi zawsze mówił. Kiedy byłam mała, wierzyłam w każde jego słowo. Kiedy urosłam, nie wierzyłam w ani jedno. A teraz urosłam jeszcze bardziej i znowu mu wierzę. Rzeczy, które trzymał w domu: rzeźbione kamienne płyty, potłuczone maski wiszące na ścianie. Tak, Blada, wierzę, że mówił prawdę. – Dowodził nimi Seguleh...
– Wyjęty spod prawa, tak jest. Tak czy inaczej, to dziadek zaprowadził mnie do świątyni patrona swej dawnej kompanii. Wszyscy kapłani i kapłanki robili tę sztuczkę z muchami.
– Chwileczkę. Wszyscy Ożywieńcy ponoć zniknęli. Zabrał ich sam Kaptur, by mu służyli w królestwie umarłych. To dlaczego twój dziadek żył w Jednookim Kocie?
– Stracił w walce prawą rękę. Zostawiono go na polu bitwy jako zabitego, a gdy go znaleziono, było już za późno na poważne uzdrawianie. Przypalili mu tylko kikut i przenieśli w stan spoczynku. Pozwolisz mi opowiedzieć tę historię czy nie? – Dobra. Przepraszam.
– Mówił, że kapłani wszystko pokręcili z tym miodem. To nie muchy i osy są ważne dla ceremonii. Chodzi o krew. W tym przypadku o miód, ale on symbolizował krew. Ożywieńcy, którzy w praktyce byli kapłanami-wojownikami Kaptura, przynajmniej w świecie śmiertelników... no cóż, praktykowali biczownictwo. Krew na skórze, życie umierające w świecie zewnętrznym, to był istotny szczegół. Dlatego właśnie Kaptur przedkłada poległych żołnierzy nad innych umarłych przechodzących przez jego bramę. To Kupcy Krwi, armia, która stanie do boju na ukrytej równinie zwanej Ostatnią Batalią. – Przerwała, oblizując wargi.
– O to właśnie chodzi w Świcie Much. Ostatnia bitwa, umarli gromadzący się na ukrytej równinie zwanej Ostatnią Batalią.
– Aha – mruknęła Blada. Słowa Najsłodszej Udręki wywołały u niej dreszcz. – Może właśnie z tego powodu Kaptur zabrał Ożywieńców. Dlatego, że ta bitwa się zbliża.
– Daj mi jeszcze trochę – poprosiła Najsłodsza Udręka, wyciągając rękę po bukłak.