W jednej chwili w cieniach między drzewami nie było nic, a w następnej Samar Dev uniosła wzrok i wstrzymała nagle oddech, widząc stojące tam postacie. Ze wszystkich stron, tam gdzie słoneczna polana przechodziła w gęstwę czarnych świerków, paproci i bluszczu, otaczały ich dzikusy.
– Karso Orlong – wyszeptała kobieta. – Mamy gości…
Teblor uciął kolejny płat mięsa zabitego bhederin, a potem uniósł wzrok. Ręce miał czerwone od krwi. Po chwili chrząknął i wrócił do pracy.
Zbliżali się ostrożnie, wychodząc z mroku. Byli mali, żylaści, odziani w garbowane skóry, a wokół ramion owijali sobie paski futra. Ich skóra miała kolor bagiennej wody, nagie piersi i barki pokrywała siatka rytualnych blizn. Twarze na podbródku i nad ustami malowali sobie szarą farbą bądź drzewnym popiołem, naśladując brody, a ich ciemne oczy otaczały wydłużone kręgi jasnoniebieskiej i szarej barwy. Mieli włócznie, toporki wiszące u pasów z niewyprawionej skóry, a także mnóstwo noży. Nosili też ozdoby z kutej na zimno miedzi, które wyraźnie ukształtowano na podobieństwo faz księżyca. Jeden z mężczyzn miał również naszyjnik zrobiony z kręgów jakiejś wielkiej ryby. Zwisał z niego dysk z czarnej miedzi o złotych brzegach. Samar Dev doszła do wniosku, że zapewne ma on wyobrażać całkowite zaćmienie słońca. Ten mężczyzna, najwyraźniej wódz grupy, wystąpił naprzód. Postawił trzy kroki, spoglądając na ignorującego go Karsę Orlonga, wyszedł w światło słońca i ukląkł powoli.
Samar zauważyła, że dzikus trzyma coś w rękach.
– Karsa, lepiej uważaj. To, co teraz zrobisz, rozstrzygnie, czy przejdziemy przez tę okolicę spokojnie, czy będziemy się musieli uchylać przed rzucanymi z ukrycia włóczniami.
Karsa przełożył dłonie na rękojeści wielkiego myśliwskiego noża i wbił go głęboko w ciało zabitego zwierzęcia. Potem wstał i spojrzał na klęczącego dzikusa.
– Wstawaj – zażądał.
Mężczyzna wzdrygnął się i pochylił głowę.
– Karsa, on chce ci wręczyć dar.
– To niech to zrobi na stojąco. Jego lud musi się ukrywać w głuszy, bo za dużo klękał. Powiedz mu, że musi wstać.
Mówili w języku handlowym i coś w twarzy klęczącego wojownika kazało Samar podejrzewać, że mężczyzna zrozumiał ich rozmowę… a także żądanie, bo wstał powoli.
– Mężczyzno z Wielkich Drzew – zaczął. Jego akcent brzmiał dla Samar ochryple i gardłowo. – Sprawco Zniszczenia, Anibarowie ofiarują ci ten dar i proszą, byś ty również dał nam coś w zamian.
– W takim razie to nie dar – przerwał mu Karsa. – Chodzi wam o handel wymienny.
W oczach wojownika pojawił się błysk strachu. Inni członkowie jego plemienia – Anibarowie – nadal czekali wśród drzew, milczący i nieruchomi, Samar czuła jednak, że ogarnia ich trwoga. Wódz spróbował po raz drugi.
– Tak, to język handlu, Sprawco. Trucizna, którą musimy przełknąć. On nie odpowiada temu, czego pragniemy.
Karsa skrzywił się, spoglądając na Samar Dev.
– Za dużo słów, które nie prowadzą donikąd, czarownico. Wytłumacz mi to. – To plemię przestrzega starożytnej tradycji, która zaginęła wśród mieszkańców Siedmiu Miast – wyjaśniła. – Tradycji wręczania darów. Taki dar stanowi miarę wielu rzeczy, a sposoby określania jego wartości są subtelne i często trudne do zdefiniowania. Ci Anibarowie z konieczności poznali naturę handlu, ale nie definiują wartości w taki sam sposób jak my i dlatego z reguły tracą na wszelkich transakcjach. Podejrzewam, że nie wychodzą zbyt dobrze na kontaktach ze sprytnymi, pozbawionymi skrupułów kupcami z cywilizowanych krain. Jest w tym…
– Starczy tego – przerwał jej Karsa. – Pokaż mi ten dar – zażądał, wskazując na wodza, który skulił się jeszcze trwożniej. – Ale najpierw powiedz mi, jak się nazywasz.
– Zwę się, w trującym języku, Wyszukiwacz Łodzi. – Uniósł przedmiot w obu dłoniach. – To znak odwagi wielkiego ojca bhederin.
Samar Dev uniosła brwi, spoglądając na Karsę.
– To będzie kość prąciowa byka, Teblorze.
– Wiem o tym – warknął Karsa. – Czego pragniesz w zamian, Wyszukiwaczu Łodzi?
– Do naszego lasu przybywają ożywieńcy, którzy napadają na klany Anibarów mieszkające na północ stąd. Zabijają wszystkich, którzy staną im na drodze, bez żadnego powodu. Ich zaś nie można zabić, ponieważ władają powietrzem i w ten sposób odchylają lot wymierzonych w nich włóczni. Tak słyszeliśmy. Straciliśmy wiele imion.
– Imion? – powtórzyła Samar.
Przeniósł spojrzenie na nią i skinął głową.
– Krewnych. Osiemset czterdzieści siedem imion z północnych klanów, połączonych więzią z moim. – Wskazał na stojących za nim milczących wojowników. – Wśród tych, którzy tu czekają, jest tyle samo imion do stracenia. Znamy żałobę po naszych zmarłych, ale bardziej żal nam dzieci. Imion nie możemy już odzyskać. Odchodzą i nigdy nie wracają. Dlatego się umniejszamy.
– Chcecie, żebym zabił ożywieńców w zamian za ten dar? – zapytał Karsa, wskazując na kość.
– Tak.
– A ilu ich jest?
– Przypływają wielkimi statkami o szarych skrzydłach i ruszają do lasu na łowy. Każda grupa składa się z dwunastu myśliwych. Kieruje nimi gniew, ale nic, co robimy, nie łagodzi tego gniewu. Nie mamy pojęcia, czym ich tak obraziliśmy.
Pewnie daliście im cholerną kość prąciową byka.
Samar Dev zachowała jednak tę myśl dla siebie.
– Ile już było tych polowań?
– Do tej pory dwadzieścia, ale ich łodzie nie odpływają.
Cała twarz Karsy pociemniała. Samar Dev nigdy jeszcze nie widziała u niego podobnie nagiego gniewu. Przestraszyła się, że Teblor rozerwie tego małego, przerażonego człowieczka na strzępy.
– Zapomnijcie wszyscy o wstydzie! – powiedział jednak. – Zapomnijcie! Zabójcy nie potrzebują powodu, żeby zabijać. Dlatego są zabójcami. Sam fakt waszego istnienia jest dla nich wystarczającą obrazą. – Podszedł do Wyszukiwacza Łodzi i wyrwał kość z jego rąk. – Odbiorę życie im wszystkim, zatopię ich cholerne statki. Przy…
– Karsa! – przerwała mu Samar.
Zwrócił się ku niej z błyskiem w oczach.
– Zanim przysięgniesz zrobić coś tak… ekstremalnego, mógłbyś rozważyć bardziej osiągalne rozwiązanie. – Na jego twarzy pojawił się gniew. – Na przykład – dodała pośpiesznie – mógłbyś się zadowolić przegnaniem ich z powrotem na statki. Sprawieniem, że las stanie się dla nich… niegościnny.
Po długiej, pełnej napięcia chwili Teblor westchnął.
– Tak. To wystarczy. Choć kusi mnie, by popłynąć za nimi.
Wyszukiwacz Łodzi gapił się na Karsę, otwierając szeroko oczy ze zdumienia i bojaźni.
Przez chwilę Samar sądziła, że była to nietypowa dla ogromnego wojownika próba żartu. Ale nie, Teblor mówił poważnie. Ku swej trwodze uświadomiła sobie, że wierzy mu i nie znajduje w jego słowach nic zabawnego ani absurdalnego.