Czołgając się po ziemi, szukałem jakiejś szpary w murze. Obudziłem instruktora, zaproponowałem mu wspólną ucieczkę (zanim ponownie zasnął, mruknął jeszcze: „Tutaj więzieniem jest cała ta przeklęta dżungla”). Dzięki śmierci Zairki wyobrażałem sobie pierwsze chwile, które nastąpią po moim zgonie: żołnierze będą wlec moje martwe ciało, potem rzucą je obok zwłok Afrykanina. Instruktor zostanie zapewne zabity we śnie, tak czy owak należy do owego pokolenia Sowietów, które umierało w imię matki ojczyzny, wolności ludów czy proletariackiego internacjonalizmu. Poczułem się samotny w tym ostatnim kroku ku unicestwieniu. Musiałem ratować się sam.
Gdy instynkt samozachowawczy odarł mnie z poczucia wstydu, zbliżyłem się do trupa. Chciałem go przeszukać, zabrać mu to, co mi się mogło przydać: pieniądze i dokumenty – jeżeli cokolwiek udało mu się ukryć przed żołnierzami –jakiś wartościowy przedmiot, który pomógłby mi przekupić strażnika, jak choćby to pióro, który wyczuwałem w jego kieszeni. Piękne wieczne pióro, relikt cywilizowanego świata. Jego śliski kształt podziałał na mnie uspokajająco jak amulet…
„W środku nie ma atramentu ...” – czyjś szept sprawił, że ciemność wokół mnie znieruchomiała, stała się nieprzejrzysta jak ciemne szkło. Po chwili zdałem sobie sprawę, że nadal wyciągam w kierunku Afrykanina pióro, jakbym chciał mu je zwrócić – jak zawstydzony złodziej. „Atrament wysechł przez tę spiekotę…Ale gdybyś mógł zapamiętać adres…”
Nie zdziwiło mnie, że mówił po rosyjsku. W tamtych czasach, w latach siedemdziesiątych, po rosyjsku mówiły tysiące Afrykanów. Kiedy wreszcie doszedłem do siebie, to co mnie najbardziej uderzyło, to był adres przeliterowany przez Murzyna. Była to miejscowość leżąca w sąsiedztwie syberyjskiej wioski, w której się urodziłem, w okolicy, która zawsze wydawała mi się zagubiona na krańcu świata.