Trwa ładowanie...
fragment
31-12-2010 09:35

LonNiedyn

LonNiedynŹródło: Inne
d4i7yg0
d4i7yg0

1 Dobrze wychowany lis
Nie było najmniejszych wątpliwości: za drabinką siedział najprawdziwszy lis. Siedział sobie i patrzył na nie.
– To chyba lis, prawda?
Na placu zabaw roiło się od dzieci. Wszędzie dokoła łopotały, furkotały ich szare szkolne mundurki; chłopcy biegali i kopali piłkę, starając się trafić nią do zaimprowizowanych naprędce bramek. Kilka dziewcząt stało wśród rozbawionych rówieśników. Przyglądały się zwierzęciu.
– Oczywiście, że lis. Siedzi sobie i patrzy na nas – stwierdziła wysoka jasnowłosa dziewczynka. Widziała go wyraźnie, przycupnął nieopodal, lekko tylko przesłonięty kosmykami trawy i ostów. – Ale dlaczego się nie rusza? – spytała i powoli ruszyła w jego stronę.

* Przyjaciółki myślały z początku, że mają do czynienia z psem. Szły ku niemu spacerowym krokiem, cały czas rozmawiając. Dopiero gdy znalazły się w połowie asfaltowej drogi, zdały sobie sprawę, że widzą prawdziwego lisa.
Był chłodny i bezchmurny jesienny poranek. Słońce jasno świeciło. Żadna z nich nie mogła uwierzyć własnym oczom. Zbliżały się do lisa coraz bardziej, a on ani drgnął.
– Ja już kiedyś widziałam lisa – szepnęła Kath, przerzucając plecak na drugie ramię. – Byłam wtedy z tatą na spacerze nad kanałem. Ojciec mówi, że teraz żyje ich w Londynie bardzo dużo. Tyle że zazwyczaj nie pokazują się ludziom.
– Normalny lis już dawno by uciekł – zauważyła z niepokojem ­Keisha. – Ja dalej nie idę. Przecież on ma zęby.
– Żeby cię lepiej zjeść – zakpiła Deeba.
– To akurat był wilk – zaprotestowała Kath.
Kath i Keisha przystanęły. Zanna – jasnowłosa wysoka dziewczynka – powoli zbliżyła się do lisa. Przy jej boku – jak zwykle – znalazła się Deeba. Razem podeszły do zwierzaka, spodziewając się, że lada chwila obejrzą pokaz pięknej, zwierzęcej paniki, że lis wygnie grzbiet w malowniczy łuk i umknie szparą pod ogrodzeniem. Nic takiego się jednak nie stało. Żadna z dziewczynek nigdy przedtem nie widziała zwierzęcia, które trwałoby w takim bezruchu. Nie chodziło przy tym o to, że lis się nie ruszał – on się nie ruszał „zaciekle”. Gdy były już bardzo blisko drabinki, zaczęły się skradać teatralnymi, przerysowanymi ruchami, zupełnie jak myśliwi z kreskówek.
Lis zmierzył wyciągniętą rękę Zanny niezwykle uprzejmym spojrzeniem. Deeba zmarszczyła brwi.
– Tak, on rzeczywiście patrzy. Ale nie na nas – powiedziała. – On się przygląda tobie.


Zanna – dziewczynka nie cierpiała swojego imienia Susanna, a zdrobnienie „Sue” napełniało ją jeszcze większą odrazą – przeprowadziła się na osiedle około roku temu. Gdy po raz pierwszy poszła do nowej szkoły, w dzielnicy Kilburn, Deebie udało się ją rozśmieszyć, co nie należało do rzeczy prostych i potrafiła tego dokonać tylko garstka ludzi. Od tamtej pory wszędzie, gdzie pojawiała się Zanna, należało się spodziewać również i Deeby. W Zannie tkwiło coś, co przykuwało uwagę. Przy tym jednak nie do końca było wiadomo co to takiego. Z pewnością nie chodziło o jej wyczyny w sporcie, nauce czy tańcu, choć owszem, wszystko to szło jej nieźle, ale przecież nie wyróżniała się specjalnie spomiędzy innych uczniów. Poza tym była wysoka i ładna, ale tego także nigdy nie starała się wykorzystać. W zasadzie można było nawet powiedzieć, że świadomie i z premedytacją próbuje trzymać się na uboczu. Tyle że nigdy jej się to do końca nie udawało. I gdyby nie była osobą z natury przyjacielską i miłą, na pewno miałaby całą masę
kłopotów.
Zwracały na to uwagę nawet jej koleżanki. Zupełnie jakby nie miały pojęcia, co z tą Zanną począć. Nawet sama Deeba przyznawała, że jej przyjaciółka bywa zanadto rozmarzona.
Czasami Zanna po prostu wyłączała się, zagapiała w niebo, czy nagle, na przykład kiedy coś opowiadała, traciła wątek.
W tej chwili jednak była skupiona na tym, co przed chwilą powiedziała Deeba.
Zanna wzięła się pod boki, ale nawet ten gwałtowny ruch nie zdołał spłoszyć lisa.
– No, naprawdę – dodała Deeba. – On nie odrywa od ciebie oczu.
Zanna spojrzała głęboko w łagodne, lisie ślepia. I wtedy, wszystkie patrzące na zwierzę dziewczynki, a także i sam lis, zaczęły się jakby w czymś gubić...
...aż wreszcie zostały z tego dziwnego stanu wyrwane przenikliwym dźwiękiem dzwonka, który obwieścił koniec przerwy. Dziewczęta popatrzyły po sobie, gwałtownie mrugając. I wtedy lis wreszcie się poruszył. Nie spuszczając z oka Zanny, skłonił przed nią głowę, raz, po czym skoczył przed siebie i zniknął.
Deeba rzuciła okiem na przyjaciółkę.
– Tu się dzieje coś dziwacznego – mruknęła.

d4i7yg0

2 Znaki

Przez resztę dnia Zanna starała się unikać towarzystwa koleżanek. Udało im się ją dopaść w stołówce, gdy stała w kolejce po obiad. Kiedy nagabywana do rozmowy dziewczynka odezwała się i kazała im dać sobie spokój, uczyniła to takim tonem, że wszystkie koleżanki, prawie bez wyjątku, posłuchały.
– Dajcie spokój – żachnęła się Kath. – Strasznie jest nieuprzejma.
– To wariatka – rzuciła Becks i obie ostentacyjnie odeszły. Została tylko Deeba.
Deeba, która nawet nie próbowała się do Zanny odezwać. Zamiast tego przyglądała się jej uważnie, z zamyślonym wyrazem twarzy.
Po lekcjach zaczekała na Zannę przed szkołą. Zanna próbowała uniknąć spotkania, lawirując w tłumie szybkim krokiem, ale Deeba nie dała się zwieść. Ukradkiem podeszła do przyjaciółki od tyłu i znienacka chwyciła ją pod rękę. Zanna przez chwilę próbowała nawet udawać rozgniewaną, ale nie była w stanie udawać złości zbyt długo.
– Och, Deeba... O co tu chodzi? – spytała wreszcie.


Po jakimś czasie dotarły na osiedle, na którym obie mieszkały, i poszły do domu Deeby. Hałaśliwe i rozgadane życie rodzinne państwa Resham, mimo że niekiedy można było mieć dość wywoływanego przez nich zamętu i ogólnego rozgardiaszu, tworzyło zazwyczaj wygodne tło dla rozmowy na dowolnie wybrany temat. Po drodze – jak zazwyczaj – ludzie oglądali się za przechodzącymi dziewczynkami. Przyjaciółki stanowiły bowiem dość zabawną parę. Deeba była od chudawej Zanny niższa, bardziej zaokrąglona i stanowczo mniej schludna. Długie kosmyki czarnych włosów jak zwykle wymykały się na wolność z więzienia jej kucyka, co wyraziście kontrastowało z ciasno zaczesanymi do tyłu jasnymi włosami Zanny. Zanna milczała, a Deeba bez przerwy pytała przyjaciółkę, czy wszystko jest w porządku.
– Witam, panno Resham! I dzień dobry, panno Moon – powitał je śpiewnie ojciec Deeby. – Jak się dziś panienki miewają? Może po kubeczku herbaty, moje drogie?
– Cześć, kochanie – przywitała się z córką mama Deeby. – Jak ci minął dzień? Hej, Zanna, co u ciebie słychać?
– Dzień dobry, panie Resham. Dzień dobry, pani Resham – odpowiedziała Zanna, uśmiechając się, tradycyjnie nieco nerwowo, do promieniejących radością rodziców koleżanki. – U mnie wszystko w porządku, dziękuję.
– Daj jej żyć, tato – poprosiła Deeba, ciągnąc Zannę przez pokój. – Ale herbaty napijemy się z przyjemnością.
– Czyli nic ci się dzisiaj nie przydarzyło, córeczko – stwierdziła nieco kpiąco jej mama. – I nie masz nam zupełnie nic do opowiedzenia. Przeżyłaś dzień kompletnie pozbawiony jakichkolwiek wartych uwagi wydarzeń! Czasem mnie naprawdę zdumiewasz.
– Ależ naprawdę wszystko w porządku, mamo – odparła dziewczynka. – Dzień jak co dzień. Taki sam jak wszystkie inne.
Nie wstając z miejsc, rodzice Deeby zaczęli ją głośno, na wyścigi, pocieszać i zapewniać, że kiedyś jednak coś się w jej życiu odmieni i że ten brak wydarzeń to na pewno nie jest żadna tragedia i że to stan wyłącznie przejściowy. Dziewczynka wywróciła oczami i zamknęła drzwi do swojego pokoju.


Przez chwilę siedziały w milczeniu. Deeba nałożyła sobie na wargi warstwę błyszczyku. Zanna nawet nie drgnęła.
– No i co zrobimy, Zanna? – zapytała wreszcie Deeba. – Przecież teraz to już pewne. Dzieje się coś dziwnego.
– Wiem – przyznała Zanna. – I jest coraz gorzej.
Trudno im było określić, kiedy dokładnie się ta cała historia zaczęła. Seria niecodziennych wydarzeń trwała już co najmniej od miesiąca.
– A pamiętasz, jak zobaczyłam tę chmurę? – przypomniała Deeba. – Tę, która wyglądała dokładnie jak twoja twarz?
– To było całe wieki temu, a poza tym, ta twoja chmura była podobna zupełnie do niczego – zauważyła Zanna. – Trzymajmy się faktów. Takich jak ten lis dzisiaj. I ta kobieta. Napis na ścianie. No i list. Skupmy się lepiej nad rzeczami tego rodzaju.


Niesamowite sytuacje zaczęły się dziewczętom przytrafiać co najmniej od wczesnej jesieni. Jedną z nich, na przykład, przeżyły, kiedy całą paczką siedziały w „Rose Cafe”.
Żadna z dziewcząt nie zwróciła uwagi na to, że otworzyły się drzwi. Zauważyły to dopiero w chwili, gdy zdały sobie sprawę, że kobieta, która przez nie weszła, stanęła w milczeniu przy ich stoliku. Popatrzyły na nią, jedna po drugiej.
Nieznajoma miała na sobie uniform kierowcy miejskiego autobusu. Czapka trzymała się jej głowy pod jakimś dziwacznym kątem. Kobieta szczerzyła się do nich od ucha do ucha.
– Przepraszam, że się narzucam – odezwała się wreszcie. – Mam nadzieję, że nie... Po prostu strasznie się cieszę, że mam okazję cię poznać. – Uśmiechała się do wszystkich, ale mówiła wyłącznie do Zanny. – To właściwie tyle chciałam powiedzieć.
Oszołomionym przyjaciółkom na dobre kilka sekund odjęło mowę. Zanna próbowała ułożyć w głowie jakiekolwiek sensowne zdanie. Kath wydukała jedynie coś w rodzaju: „Co...?”, a Deeba wybuchnęła śmiechem. Nieznajoma nie wydawała się jednak tymi reakcjami ani trochę speszona. Odezwała się raz jeszcze. Rzuciła dziwne, pozbawione sensu słowo.
– Szuassi! – powiedziała. – Mówiono mi, że cię tu znajdę, ale szczerze przyznam, że nie bardzo chciało mi się w to wierzyć. – Uśmiechnęła się raz jeszcze, po czym odeszła. Kiedy już zniknęła, dziewczynki zaczęły chichotać głośnym, nerwowym śmiechem, aż wreszcie uciszyła je kelnerka.
– Nieźle porąbana!
– Ale szajba!
– No normalnie świrnięta!
I gdyby się na tym skończyło, miałyby po prostu do opowiadania jeszcze jedną historyjkę o szaleńcach, jakich przecież na ulicach Londynu nigdy nie brakowało.
Ale się nie skończyło.


Kilka dni później Deeba przechodziła z Zanną pod starym wiaduktem przerzuconym nad jezdnią Iverson Road. Dziewczynka uniosła wzrok i zabijała czas, czytając graffiti, którymi był pokryty mur. I nagle to zobaczyła – za metalową siatką, zabezpieczającą budowlę przed gołębiami, dużo wyżej, niż mógłby dosięgnąć jakikolwiek człowiek, ktoś napisał jaskrawą, żółtą farbą: „Niech żyje Zanna!”.
– O kurczę, patrz! W Londynie mieszka jeszcze, jakaś inna Zanna – powiedziała Deeba. – Chyba że masz dodatkowy zestaw bardzo długich rąk. Albo zakochał się w tobie naprawdę wielki facet.
– Zamknij się! – syknęła Zanna.
– Mów, co chcesz, ale i tak wyszło na moje – zauważyła Deeba. – Zawsze powtarzasz, że drugiej Zanny nie ma na całym świecie. No to popatrz sobie.


Parę dni potem, nazajutrz po święcie piątego listopada, kiedy to w Londynie robi się aż gęsto od sztucznych ogni, ognisk i ogników, Zanna przyszła do szkoły w ponurym nastroju. Kiedy wychodziła z domu, listonosz czekał już na nią przed drzwiami. Wręczył jej list, na kopercie którego nie widniało żadne nazwisko. Mężczyzna po prostu podał jej przesyłkę, gdy tylko wyszła z domu, i natychmiast zniknął. Dziewczynka dłuższą chwilę wahała się, czy powinna powiedzieć o tym Deebie.
– Ale na pewno nikomu nie wygadasz? – upewniła się. – Przysięgnij!
– „Nie możemy się doczekać spotkania. Gdy tylko koło się obróci” – odczytała Deeba. – Od kogo to?
– Gdybym wiedziała, to nie wariowałabym teraz ze strachu. Przecież na tym liście nie ma nawet znaczka.
– A stempelek jest? – spytała Deeba i wzięła do ręki kopertę. – Jeśli jest, to sprawdzimy, gdzie został nadany. Czekaj, czy to jest „L”? A to „N”? A tu chyba... „YN”? Tak myślę. Niczego więcej nie dało się odczytać.
– I ten listonosz jeszcze coś powiedział – przyznała Zanna. – To samo słowo, co tamta dziwna kobieta w kafejce. „Szuassi”. Gdy tylko je usłyszałam, to oczywiście zaczęłam się dopytywać: „Ale jak to? Ale o co chodzi?”. Chciałam za nim iść, ale już go nie było.
– Co to może znaczyć? – zastanowiła się Deeba.
– A to jeszcze nie wszystko – powiedziała Zanna. – W kopercie znalazłam też coś takiego. Pokazała przyjaciółce niewielką, prostokątną kartę, pokrytą dziwacznym i niezwykle skomplikowanym wzorem, składającym się z pięknych, wijących się, wielobarwnych linii. Po chwili Deeba zauważyła, że patrzy na jakąś zwariowaną odmianę londyńskiej karty miejskiej. Napis głosił, że karta obowiązuje w strefach komunikacyjnych od pierwszej do szóstej, w autobusach i pociągach metra w całym mieście.
Starannie wydrukowany, biegnący tuż nad przerywaną linią na karcie, napis głosił: „Zanna Moon Szuassi”.
To wtedy właśnie Deeba powiedziała Zannie, że jej zdaniem należy o tym powiedzieć rodzicom. Sama natomiast dotrzymała danego słowa i nikomu nie wyjawiła tajemnicy przyjaciółki.


– I co? Powiedziałaś im? – spytała Deeba.
– A niby jak miałam to zrobić? – żachnęła się Zanna. – Co mam im na przykład powiedzieć o tych durnych zwierzętach?
Przez ostatnie kilka tygodni obok Zanny zatrzymywały się psy. Podchodziły do niej i przyglądały się jej ciekawie. A pewnego razu, gdy dziewczynka siedziała sobie w Queen’s Park, podbiegła do niej zorganizowana delegacja trzech wiewiórek, które zeskoczyły z pobliskiego drzewa i każda z nich, po kolei, złożyła u jej stóp po orzeszku. Ignorowały ją jedynie koty.
– To jakieś kompletne wariactwo – stwierdziła Zanna. – Zupełnie nie wiem, o co w tym wszystkim chodzi. I naprawdę nie mogę nic powiedzieć rodzicom. Przecież na pewno od razu pomyślą, że trzeba mnie zaprowadzić do psychologa. Może zresztą i trzeba, ale powiem ci jedno – głos dziewczynki brzmiał zdumiewająco pewnie – przyszło mi to do głowy, kiedy patrzyłam na tego lisa. Z początku się bałam i nadal nie chcę o tym rozmawiać, to znaczy nie z Kath i całą tą paczką. I proszę cię, ty też im nie mów, dobrze? Ale z drugiej strony wiem już, że w moim życiu zaczęło się wreszcie dziać coś niezwykłego. I skoro tak, to okej. Jestem na to gotowa.


Na dworze szalała burza. W powietrzu rozlegały się grzmiące pomruki. Po niebie toczył się głuchy łoskot kolejnych grzmotów. Ludzie chronili się pod dachami albo stawiali wysoko kołnierze płaszczy i przemykali ulicami wśród strug deszczu. Przyjaciółki wyglądały z okna pokoju Deeby i przypatrywały się ludziom mocującym się z parasolami na wietrze.
Gdy Zanna wyszła, przebiegła obok kryjącej się przed deszczem kobiety, trzymającej na smyczy małego pieska. Kiedy dziewczynka na niego spojrzała, pies przysiadł w pełnej dostojeństwa pozie.
Przysiadł i ukłonił się. Zanna spojrzała na niego i – równie zaskoczona własną reakcją, jak i otrzymanym od zwierzęcia pozdrowieniem – odpowiedziała mu uprzejmym skinieniem.

d4i7yg0

3 Dym składa wizytę

Nazajutrz Zanna i Deeba spacerowały po placu zabaw, przeglądając się w mijanych kałużach. Przemoczone do suchej nitki śmieci czaiły się pod murami. Wiszące na niebie chmury wciąż jeszcze wyglądały niebezpiecznie ciężko.
– Mój tata nie cierpi parasoli – powiedziała Deeba, wymachując swoją parasolką. – Za każdym razem, gdy zaczyna padać, powtarza to samo: „Nie sądzę, by nadmierne stężenie wilgoci w powietrzu było wystarczającym powodem do zawieszania dyktowanego nakazami rozumu, społecznego tabu, zakazującego wymachiwania ostro zakończonymi przedmiotami na wysokości oczu”.
Z krawędzi placu zabaw, z miejsca znajdującego się nieopodal drabinki, przy której spotkały dobrze wychowanego lisa, dziewczynki mogły wyglądać ponad szkolnym murem na ulicę. Przechodniów było bardzo niewielu. Coś jednak zwróciło uwagę Zanny. Coś dziwnego. Na końcu ulicy, w pobliżu boiska, na jezdni pojawiły się niewyraźne plamy.
– Tam coś jest – stwierdziła i zmrużyła oczy. – I to się chyba porusza.
– Tak? – zaciekawiła się Deeba.
Niebo wydawało się nienaturalnie płaskie, zupełnie jakby nad głowami dziewczynek, pomiędzy jednym horyzontem a drugim, ktoś rozciągnął ogromne szare prześcieradło. Powietrze było nieruchome. Ciemne, słabo widoczne na jezdni smugi zwinęły się, skuliły i zniknęły. Ulica znów wyglądała nieskazitelnie.
– Dzisiaj... – zaczęła Deeba. – Dzisiejszy dzień chyba nie będzie zwyczajny.
Zanna pokręciła głową.
Kilka ptaków zakreśliło na niebie malownicze łuki. Zupełnie znikąd pojawiło się stadko wróbli. I w jednej chwili otoczyły głowę Zanny rozświergotaną aureolą.


Tego popołudnia Zanna i Deeba miały lekcję francuskiego. Obie jednak nie mogły się na niej skupić. To wyglądały przez okno, to rysowały w zeszytach lisy, wróbelki i deszczowe chmury. I tak to trwało do momentu, kiedy w przypominającym natrętne bzyczenie głosie pani Williams pojawiło się coś znajomego. Zanna podniosła wzrok.
– ...choisir... – usłyszała – ...je choisis, tu choisis...
– Co ona gada? – spytała szeptem Deeba.
– Nous allons choisir... – mówiła pani Williams. – Vous avez choisi.
– Proszę pani?! Proszę pani?! – odezwała się Zanna. – A to ostatnie, to co to było? Co to znaczy?
Pani Williams stuknęła w tablicę.
– To? – upewniła się. – Vous avez choisi. Vous to po francusku „wy”. Avez to czasownik „mieć” w drugiej osobie liczby mnogiej. Choisi znaczy dosłownie „wybrany”, „wybrana”, albo „wybrane”.
Choisi. Szuassi. Wybrana.


Pod koniec dnia Deeba i Zanna stały przy szkolnej bramie i przyglądały się miejscu, w którym wcześniej zauważyły niezwykłe smugi. Teraz nie widziały tam niczego niecodziennego, ale obie wyczuwały, że coś tam jednak jest. Wciąż jeszcze mżyło i siąpiące w pobliżu boiska kropelki deszczu napotykały opór jakiegoś niewidzialnego przedmiotu. Wyglądało to zupełnie tak, jakby woda zderzała się z płachtą zdziwaczałego powietrza.
– Idziecie do „Rose”? – Za plecami przyjaciółek pojawiła się Kath z resztą paczki.
– My... Patrzcie, coś tam chyba jest, prawda? – powiedziała Deeba niepewnie. – I chciałyśmy właśnie... – Urwała i ruszyła za Zanną.
Z tyłu kręcili się ich koledzy i koleżanki z klasy. Jedni szli do domu, inni witali się z rodzicami, którzy przyszli ich odebrać ze szkoły.
– O czym rozmawiacie? – zaciekawiła się Keisha, która razem z ­Kaith obrzucała podejrzliwymi spojrzeniami stojącą kilka metrów dalej na środku jezdni Zannę.


– Nic nie widzę – szepnęła. Zanna przez długi czas stała w bezruchu. Koleżanki zaczęły niecierpliwie pomrukiwać.
– No dobra – stwierdziła Kath, podnosząc głos, po czym zaplotła ręce na piersi i uniosła brew.
– Idziemy.
Strumień uczniów zdążył się już wyczerpać. Ze szkolnej bramy wynurzyło się kilka samochodów. Przejechały obok dziewcząt. To nauczyciele śpieszyli do swoich domów. Przyjaciółki stały niewielką grupką na opustoszałej ulicy. Z suchym, elektrycznym trzaskiem zapaliły się latarnie. Ściemniało się coraz szybciej.
Krople deszczu mocno uderzały w parasolkę Deeby, stukając przy tym jak klawisze maszyny do pisania.
– ...nie mam pojęcia, co ona wyprawia... – Deeba pochwyciła kilka słów. To Becks rozmawiała z Keishą i Kath.
Zanna podeszła nieco do przodu. Przy każdym kroku spod jej nóg wzbijały się niewielkie fontanny wody, tworzące za nią delikatną mgiełkę.
Wcale nie taką delikatną. I nie mgiełkę. Raczej gęstą, mroczną mgłę. Zanna zwolniła i się zatrzymała. Obie z Deebą spojrzały w dół.
– Co znowu? – westchnęła ze zniecierpliwieniem Zanna.
Wokół nóg dziewczynek, kilka centymetrów nad brudnym, mokrym asfaltem kłębiła się warstwa czarnych oparów.
– Co... Co to jest? – spytała Kath.
Ze studzienek wypływały smugi nieczystego dymu. Był ciemny i brudny. Wynurzał się spod ziemi sumiastymi wąsami i pasmami, które wylewały się na ulicę przez otwory w kratkach ściekowych niczym płożące się czarne pnącza winorośli albo macki wielkiej ośmiornicy. Splątywał się w grube liny, które spowijały koła pojazdów, wiły się pod samochodami.
– Co tu się dzieje? – szepnęła Keisha.
W tej chwili dym w kanałach już niemal wrzał i kipiał. W powietrzu rozszedł się duszący swąd chemikaliów i zgnilizny. Skądś, z daleka, jakby zza ciężkiej kotary, dobiegał warkot silnika.
Zanna stała z wyciągniętymi rękoma, skupiona na otaczającym je wyziewie. Przez kilka sekund koleżanki miały wrażenie, że tuż nad głową Zanny rzęsisty deszcz zamienia się w parę, niby na rozgrzanej żelaznej płycie. Deeba patrzyła na to jak urzeczona, lecz po chwili jej przyjaciółkę ogarnął mroczny tuman.
Dźwięk silnika stał się głośniejszy. Nadjeżdżał samochód.
Nieprzenikniony całun dymu otulił ciasno wszystkie dziewczynki. Zaczęły bełkotać ze strachu, próbowały odnaleźć się wołaniem. Nie widziały już prawie nic.
Warkot auta cały czas narastał. Wśród gęstych smug zamigotały odbite przebłyski światła ulicznych latarni.
– Zaczekajcie chwileczkę! – zawołała Zanna.
Znienacka czarną mgłę rozświetliły dwa snopy reflektorów samochodu, który jechał prosto na Zannę. Deeba zobaczyła ją, przemienioną jasnym światłem w mroczną, cienistą sylwetkę. Zanna zeszła kierowcy z drogi, tuż przed oślepiającymi światłami. Wydawało się, że ręce dziewczynki lśnią własnym blaskiem.
– To mój tata! – krzyknęła Zanna i pobiegła, w chwili gdy samochód wjechał w dym. Coś zaszeleściło, załopotało, dym zaczął się rozpraszać i...


...rozległ się huk. Coś wyleciało w powietrze i spadło, po czym zapanowała głucha cisza. Chmury pojaśniały. Deszcz przestał padać. Dziwny dym opadł i niczym gęsta ciemna zupa spłynął na powrót do studzienek i kanałów. Bez jednego odgłosu zniknął pod ziemią. Przez kilka następnych sekund nie poruszyła się żadna z nich.
Samochód stał na ukos, w poprzek drogi. Za kierownicą, z zaskoczeniem na twarzy, siedział ojciec Zanny. Ktoś histerycznie krzyczał. Pod murem leżało czyjeś ciało. Jasnowłose ciało.
– Zanna! – krzyknęła Deeba, ale Zanna stała obok niej. Samochód uderzył w Becks, i to ona spoczywała nieruchomo na ziemi.
– Musimy sprowadzić lekarza – powiedziała Zanna, wyjęła komórkę i się rozpłakała. Kath jednak już zdążyła wybrać numer 112.
Tata Zanny wysiadł chwiejnie z samochodu. Zakaszlał.
– Co...? Jak...? – wydukał. – Ja tylko... Co się stało? – I wtedy zobaczył Becks. – O mój Boże! – zawołał i padł obok dziewczynki na kolana. – Co ja zrobiłem? Co ja zrobiłem? – powtarzał drżącym głosem.
– Zadzwoniłam po karetkę, proszę pana – powiedziała Kath, ale mężczyzna nie słuchał. Reflektory świeciły już zwykłym światłem, nie było też sięgającej po kostki mgły. Mieszkańcy okolicznych domów wyglądali z okien i drzwi. Becks się poruszyła. Z jej ust dobyły się półświadome jęki.
– Co się stało? – pytał raz po raz ojciec Zanny. Żadna z nich nie potrafiła mu odpowiedzieć. – Nic nie pamiętam – powiedział. – Obudziłem się po prostu i...
– Boli – zakwiliła Becks.
– Zauważyłaś to? – szepnęła do Deeby Zanna. Głos jej się łamał. – Dym, samochód i to wszystko? Ta czarna mgła gęstniała najbardziej wokół mnie. To mnie chciała dopaść.

d4i7yg0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4i7yg0

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj