do Juliana Przybosia
Lublin przeklęty, 21 III/1959
Drogi i szanowny Panie!
Taka dziwna jest choroba. Od ośmiu dni strąciła mnie z nóg. Korzystam z gościnności młodych ludzi i leżę w „gołębniku”. „Gołębnik” – jest to prostokątne, duże pudło nad drzwiami, służące do umieszczania w nim walizek, paczek, pustych butelek etc.... Zwane jest również „wiszącą trumną”.
Zawsze mi się zdawało, że nie lękam się śmierci, jak wszystkiego, co tajemnicze. Zresztą wierzę głęboko, że kiedyś wyjdę jej naprzeciw. Otóż wczoraj wyobraziłem sobie, że nie mogę umrzeć i bardzo się przestraszyłem. Powiedziałem to nawet facetom, którzy znajdowali się w pokoju, ale zaczęli się śmiać. A ja naprawdę bardzo nie chciałem umierać. Czoło miałem jak narcyze w ekstazie. Magnesowałem każdy przedmiot ogniem i lekko mgłą. Leżąc, zdawało mi się, że końce palców, uszy, wargi pęcznieją mi do wielkich rozmiarów, a każde dotknięcie, przypominające szczypanie uda schwytanego skurczem, sprawiało mi ból i przyjemność jednocześnie. Później przyłapałem się na tym, że milczę tylko dlatego, gdyż jest to konieczne, bym mógł wdrapać się na trzy wysokie słupy. Słupy wyobrażały trzy imiona: Wiktor, Dominik i Kamil. Skąd te trzy imiona nieznane mi zupełnie? Żadnego z tych imion nie nosi mój ojciec, brat ani przyjaciel. Nie przypominam sobie również, bym miał jedno z tych imion nadać oczekiwanemu (jak długo jeszcze)
synowi.
Teraz jest ósmy dzień i wieczór, gdy jeszcze dość jasno, by oprzeć się pokusie zapalenia światła. Widzę za oknem, jak dzieci palą ognisko na polu. Z zapadającym zmrokiem płomienie ogniska jaśnieją coraz żywszym blaskiem.
Jestem chyba stracony. Gdybym tylko mógł dokończyć ostatni wiersz. Nie! Nikt nie wie więcej ode mnie o poezji! Przepraszam. Wysłałem do „Odry” dwie prozy poetyckie. Gdyby Pan zechciał o nich napomknąć p. Karpowiczowi...
Myślę, że mogę już teraz Panu powiedzieć, że cenię sobie bardzo Pański przyjazny do mnie stosunek. Proszę o trochę otuchy. Posyłam Panu jeden wiersz.
[Dopisek w prawym dolnym rogu:]
Zasyłam Panu dużo pozdrowień
śp. Sted
Zazdroszczę boazeria
twoje dotknięcia delikatnie dużo
jakby bez potknięć z tarasu na taras
schodziła moja piękna ruina
albo chwilami pielęgnujesz
że porcelany u boku nieprzeparcie
i łasice w posiadłościach służącej
z okolicą na biodrze tak samo
pokusy okienne uchylanie teraz po co
i już nade mną pokusy okienne po co
moja wdzięczność boazeria ale mimo
opieszałość w odchodzeniu nie mogę choć chciałbym