Zastępca szeryfa Ed Schaeffer oparł się o pień dębu i odgonił rój komarów, które próbowały usiąść na jego odsłoniętych rękach. Przykucnął i jeszcze raz przyjrzał się uważnie śladom na ziemi.
Musiał przytrzymać się gałęzi; słaniał się ze zmęczenia. Jak większość policjantów z biura szeryfa, był na nogach już niemal od dwudziestu czterech godzin, szukając Mary Beth McConnell i chłopca, który ją porwał. Jednak podczas gdy pozostali, jeden po drugim, wracali do domu, by coś zjeść i przespać się kilka godzin, Ed nie przerywał pracy. Był największym i najstarszym zastępcą w biurze (pięćdziesiąt dwa lata i dwieście sześćdziesiąt funtów bezużytecznej w dużej mierze wagi), lecz zmęczenie, głód i zesztywniałe stawy nie mogły powstrzymać go od dalszych poszukiwań. Policjant jeszcze raz spojrzał na ziemię.
Wcisnął guzik uruchamiający jego radio.
– Jesse, to ja. Jesteś tam?
– Mów.
– Znalazłem ślady – wyszeptał. – Świeże.
– Naprawdę? Myślisz, że to on?
– A kto inny? O tej porze, po tej stronie Paquo?
– Wygląda na to, że miałeś rację – westchnął Jesse Corn. – Nie wierzyłem ci na początku, ale trafiłeś w dziesiątkę.
Ed twierdził uparcie, że chłopak tu jeszcze wróci. Nie kierował się przy tym teorią głoszącą, że każdy przestępca wraca na miejsce zbrodni – wiedział po prostu, że Blackwater Landing zawsze było terenem łowieckim porywacza i że bez względu na występki, jakich ów się dopuścił w ciągu ostatnich lat, zawsze wracał do tego miejsca.
– Wygląda na to, że idzie w twoją stronę, ale nie jestem całkiem pewny. Szedł głównie po liściach. Miej oczy szeroko otwarte. Ja sprawdzę, skąd przyszedł. – Postękując ciężko, Ed podniósł się na równe nogi i najciszej, jak tylko potrafił, ruszył w głąb lasu, z dala od rzeki.
Przeszedł śladami chłopca jakieś sto stóp i zobaczył, że prowadzą do starej chatki myśliwskiej, mogącej pomieścić trzy lub cztery osoby. Otwory strzeleckie w ścianach chaty były ciemne, a całe miejsce wydawało się opustoszałe. Dobra nasza, pomyślał. Chyba go tu nie ma. Ale mimo wszystko...
Ed Schaeffer zrobił coś, czego nie czynił od półtora roku; wyciągnął broń z kabury. Ujął rewolwer w spoconą dłoń i ruszył naprzód. Spoglądał to na chatę, to znów na ziemię pod nogami, starając się jednocześnie zachować czujność i bezszelestnie zbliżyć się do samego wejścia.
Czy chłopak ma broń? Dopiero teraz zrozumiał, że jest całkiem odsłonięty, niczym żołnierz lądujący na pustej plaży. Kiedy wyobraził sobie lufę strzelby wysuwającą się nagle z otworu strzelniczego i skierowaną prosto w jego głowę, ogarnięty nagłą paniką Ed kilkoma susami przebył dzielącą go od ściany odległość. Przywarł do chropowatego drewna, uspokoił oddech i przez chwilę nasłuchiwał uważnie. Z wnętrza budynku nie docierały żadne odgłosy prócz cichego bzyczenia owadów.
No dobrze, powiedział sobie. Zajrzyj do środka. Szybko.
Zebrał się na odwagę, wstał i zajrzał do wnętrza przez otwór strzelniczy.
Nikogo.
Potem przymrużył oczy i popatrzył na podłogę. Jego twarz rozciągnęła się w szerokim uśmiechu.
– Jesse! – zawołał do mikrofonu, podniecony odkryciem.
– Mów.
– Jestem przy chacie myśliwskiej, jakieś ćwierć mili na północ od rzeki. Myślę, że dzieciak spędził tu noc. Na podłodze leżą puste butelki, opakowania po jedzeniu i rolka szerokiej taśmy klejącej. I wiesz co jeszcze? Mapa.
– Mapa?
– Tak. Chyba tych okolic. Mogę się założyć, że zaznaczył na niej, gdzie jest Mary Beth. Co o tym myślisz?
Ed Schaeffer nigdy jednak nie dowiedział się, co jego kolega sądzi o tych pomyślnych wiadomościach; las rozbrzmiał przeraźliwym krzykiem młodej kobiety, a radio Jesse’a Corna nagle umilkło.
Lydia Johansson cofnęła się o krok i krzyknęła ponownie, kiedy z wysokiej turzycy wyskoczył chłopiec i pochwycił ją mocno za ramię.
– O Jezu Chryste, nie rób mi krzywdy! – błagała. – Zamknij się – warknął chłopak, rozglądając się nerwowo dokoła. Był wysoki i chudy, jak większość szesnastolatków w małych miasteczkach Karoliny, i bardzo silny. Jego skóra upstrzona była czerwonymi cętkami, jakby otarł się przed chwilą o liście jadowitego sumaka, włosy zaś brudne i nierówno przycięte.
– Ja... ja przyniosłam tylko kwiaty! Ja nie...
– Szszsz... – mruknął.
Lecz jego długie, brudne paznokcie wbiły się boleśnie w skórę Lydii, a ta znów wrzasnęła przeraźliwie. Chłopak zatkał jej usta dłonią. Przyciągnął ją do siebie, czuła kwaśny odór jego brudnego ciała. Odwróciła gwałtownie głowę.
– Nie rób mi krzywdy! – jęczała. – Proszę...
– Zamknij się wreszcie! – parsknął ze złością, a kropelki jego śliny wylądowały na jej twarzy. Potrząsnął Lydią mocno, jakby była nieposłusznym psem.
Instynktownie próbowała się wyrwać. Przewrócił ją na trawę, jej nozdrza wypełnił zapach metanu i gnijącej roślinności. Podczas szarpaniny chłopak zgubił but, nie zwracał jednak na to uwagi i tak długo przyciskał dłoń do jej ust, aż zaprzestała walki.
– Lydia? – wołał Jesse Corn ze szczytu wzgórza. – Gdzie jesteś?
– Szszsz... – powtórzył chłopak, patrząc na nią szeroko otwartymi oczyma, w których czaiło się szaleństwo. – Wstawaj, zjeżdżamy stąd. Nie próbuj wrzeszczeć, bo pożałujesz. Rozumiesz to? Rozumiesz? – Sięgnął do kieszeni i pokazał jej nóż.
Skinęła głową.
Pociągnął ją w stronę rzeki.
Och, tylko nie tam. Proszę, nie, błagała swego anioła stróża. Nie pozwól, by mnie tam zabrał.
Na północ od Paquo...
Lydia obejrzała się za siebie i dostrzegła Jesse’a Corna stojącego na wzgórzu. Policjant osłaniał oczy przed słońcem i rozglądał się uważnie dokoła.
– Lydia? – zawołał raz jeszcze. Chłopiec pociągnął ją mocniej.
– Jezu, szybciej!
– Hej! – krzyknął Jesse, dojrzawszy ich wreszcie. Ruszył biegiem w dół zbocza.
Oni byli już jednak na brzegu, gdzie pośród wysokich trzcin i traw chłopiec ukrył mały skiff. Wepchnął Lydię do środka, odbił łódką od brzegu i zaczął wiosłować jak szalony, kierując się na drugą stronę rzeki. Już po chwili znalazł się na brzegu i brutalnie wyszarpnął Lydię na zewnątrz. Potem wciągnął ją do lasu, gdzie po krótkich poszukiwaniach odnalazł wąską, ledwie widoczną ścieżkę.
– Dokąd idziemy? – spytała drżącym głosem.
– Do Mary Beth. Zostaniesz z nią.
– Dlaczego? Co ja zrobiłam? – szeptała Lydia, pochlipując.
On jednak nie powiedział nic więcej, pstryknął tylko paznokciami, jakby zastanawiając się nad czymś, i pociągnął ją za sobą w głąb lasu.
– Ed – odezwał się wreszcie Jesse Corn. – Nie jest dobrze. On porwał Lydię. Zgubiłem go.
– Co? – Ed Schaeffer zatrzymał się w pół kroku. Zaczął biec w stronę rzeki, kiedy usłyszał krzyk.
– Lydia Johansson. Ją też porwał.
– Cholera – mruknął gruby policjant, który przeklinał równie często, jak sięgał po broń. – Dlaczego miałby to robić?
– Bo jest wariatem – odparł Jesse. – Właśnie dlatego. Przepłynął na drugą stronę rzeki, teraz idzie chyba w twoją stronę.
– Dobra. – Ed zamyślił się na moment. – Wróci pewnie do chaty, żeby zabrać swoje rzeczy. Schowam się w środku i poczekam tam na niego. Ma broń?
– Nie widziałem.
– No dobrze... – westchnął Ed. – Przyjdź tu jak najszybciej. Zadzwoń też po Jima.
– Zrobię to.
Ed wyłączył radio i spojrzał w stronę rzeki. Nie widział ani chłopca, ani jego nowej ofiary. Biegiem powrócił do chaty i odszukał drzwi. Zdyszany, otworzył je kopniakiem. Drzwi z trzaskiem odskoczyły do środka, a Ed bez zastanowienia przekroczył próg.
Był tak przejęty i podekscytowany, tak skoncentrowany na tym, co będzie musiał zrobić, kiedy pojawi się tu chłopak, że początkowo nie zwrócił uwagi na czarno-żółte kropki, migające przed jego oczami. I na delikatne łaskotanie w okolicy szyi.
Potem jednak łaskotanie zamieniło się w eksplozję piekącego bólu, który ogarnął jego kark i lewą rękę.
– O Boże – szepnął i przez chwilę z niedowierzaniem wpatrywał się w dziesiątki szerszeni, które siadały na jego nagiej skórze. Przerażony, próbował je strzepnąć, ale ten gest tylko jeszcze bardziej rozwścieczył owady. Żądliły jego ramię, dłoń, nawet czubki palców. Krzyknął przeraźliwie. Nigdy jeszcze nie czuł tak straszliwego bólu, ani wtedy, kiedy złamał nogę, ani wtedy, gdy wziął do ręki patelnię, nie wiedząc, że Jenny zapomniała wyłączyć pod nią palnik.
Potem wnętrze chaty pociemniało nagle, kiedy z wielkiego szarego gniazda, zgniecionego przez otwarte gwałtownie drzwi, wychynęła chmura owadów. Atakowały go setki szerszeni. Wczepiały się w jego włosy, siadały na rękach i uszach, wchodziły pod rękawy koszuli i spodni, jakby wiedziały, że żądlenie ubrania będzie bezużyteczne, i szukały nagiej skóry. Ed rzucił się do wyjścia, zdzierając z siebie koszulę. Serce zamarło mu z przerażenia, kiedy zobaczył, że jego wielki tors i brzuch pokryte są grubą warstwą żółto-czarnych owadów. Nie próbował już strząsać ich z siebie, biegł tylko bezmyślnie do przodu.
– Jesse, Jesse, Jesse! – krzyczał, zrozumiał jednak, że z jego ust wydobywa się zaledwie słaby szept; użądlenia na szyi zamknęły mu gardło. Biegnij! – przykazywał sobie w myślach. Biegnij do rzeki.
I biegł. Szybciej niż kiedykolwiek w życiu, przedzierając się na oślep przez krzewy i gałęzie. Serce waliło mu jak oszalałe. Biegnij... Nie przestawaj biec, powtarzał. Uciekaj przed tymi bydlakami. Pomyśl o żonie, pomyśl o bliźniakach. Naprzód, naprzód... Chmara owadów przerzedziła się znacznie, choć nadal widział trzydzieści lub czterdzieści czarnych kropek na swej skórze, obsceniczne zady, pochylające się do przodu, by znów go użądlić.
Za trzy minuty będę nad rzeką. Wskoczyć do wody, uciec przed bólem, uciec przed ogniem. One utoną. Nic ci nie będzie.
Biegł niczym koń wyścigowy, niczym zaszczute zwierzę, przeskakiwał przez krzaki, które zamieniły się w szarą, bezkształtną masę.
Biegł...
Zaraz, zaraz. Co jest nie tak? Ed Schaeffer spojrzał w dół i zrozumiał – niemal z rozbawieniem – że wcale nie biegnie. Nawet nie stoi. Leżał na ziemi, zaledwie o jakieś trzydzieści kroków od chaty, i poruszał konwulsyjnie nogami.
Sięgnął po handi-talkie, i choć jego dłoń spuchnięta była do monstrualnych rozmiarów, udało mu się wcisnąć czerwony guzik. Wtedy jednak konwulsje sięgnęły wyżej, ogarnęły tułów, ręce i szyję. Radio wypadło z bezwładnej dłoni. Przez chwilę jeszcze Ed słyszał głos Jesse’a Corna, potem tylko pulsujące brzęczenie owadów, które coraz bardziej traciło na sile, by wreszcie zamienić się w całkowitą ciszę.
(Opublikowano za zgodą Wydawnictwa Prószyński i S-ka)