Trwa ładowanie...
fragment
17-09-2010 10:22

Łabędź i złodzieje

Łabędź i złodziejeŹródło: Inne
d10gour
d10gour

W rzeczywistości upłynęło parę lat, zanim matka ostatecznie podjęła decyzję, sprzedała dom i uporała się ze wszystkimi formalnościami. W tym czasie ja i Robert wciąż mieszkaliśmy w naszym domu na kampusie. Raz pojechałam do Michigan, żeby pomóc jej pozbyć się większości przedmiotów należących do ojca, i obie płakałyśmy. Zostawiłam Ingrid z Robertem i choć dobrze się nią opiekował, martwiłam się, że zapomni, gdzie mała jest, albo pozwoli jej spacerować samej.

Jesienią Robert pojechał na dziesięć dni do Francji, też miał prawo się wyrwać. Chciał jeszcze raz zobaczyć wielkie muzea, jak twierdził - nie był tam od czasu studiów. Wrócił niezwykle odmłodzony i podekscytowany, a ja pomyślałam, że warto było wydać te pieniądze. Miał też dużą wystawę w Chicago, w styczniu, na zaproszenie jednego z byłych wykładowców - wszyscy tam polecieliśmy, ponosząc niebotyczne koszty, i po dwóch dniach się przekonałam, że stał się kimś w rodzaju sławy.

W kwietniu na kampusie znów pojawiły się kwiaty, które oboje tak lubiliśmy. Te dziko rosnące chodziłam oglądać do lasu; spacerowaliśmy też po ogrodach na terenie uczelni, by Ingrid mogła zobaczyć kwitnące rabaty. Pod koniec miesiąca kupiłam test ciążowy, a potem patrzyłam, jak spod białego owalu przesącza się różowa linia. Choć zgadzaliśmy się co do drugiego dziecka, strasznie się bałam powiedzieć o tym Robertowi; często bywał zmęczony albo zniechęcony. A jednak sprawiał wrażenie uradowanego moją wiadomością, ja zaś czułam, że życie Ingrid będzie pełniejsze. Jaki sens mieć tylko jedno dziecko? Tym razem dowiedzieliśmy się wcześniej, że to chłopiec; kupiłam Ingrid lalkę płci męskiej i pieluszkę. W grudniu znów pojechaliśmy do centrum położniczego. Urodziłam dziecko z czymś w rodzaju zawziętej i skutecznej koncentracji i przywieźliśmy je do domu. Oscar miał jasne włoski i był podobny do mojej matki, choć Robert się upierał, że bardziej przypomina jego matkę. Obie do nas przyjechały, żeby pomagać nam przez
kilka tygodni; mieszkały w pokojach gościnnych u sąsiadów. Uwielbiały debatować nad wspomnianym problemem podobieństwa. Znów pchałam wózek, a moje ręce i kolana były bezustannie zajęte.

Mam niezatarty obraz Roberta z czasów, kiedy nasze dzieci były małe, a my mieszkaliśmy na terenie uczelni. Nie bardzo wiem, dlaczego tak dobrze go pamiętam z tego okresu, pomijając fakt, że był to jakby idealny szczyt naszego życia, chociaż jednocześnie właśnie wtedy, jak sądzę, Robert zaczął się w środku rozpadać. Nawet ktoś, z kim dzieli się pokoje, kogo widzi się codziennie nagiego albo siedzącego na sedesie za niedomkniętymi drzwiami, może po pewnym czasie zblaknąć i stać się jedynie niewyraźnym zarysem. Robert jednak z tego okresu, kiedy nasze dzieci były jeszcze małe - zanim zamieszkała u nas moja mama - jawi mi się wyraźnie, w całej barwie i fakturze. Miał gruby brązowy sweter, który nosił niemal każdego zimnego dnia, a ja pamiętam czarne i kasztanowe sploty materiału, jakby widziane z bliska, i drobinki, które do nich przywierały - kłaczki i maleńkie trociny, patyczki, wszelkiego rodzaju kawałki chropowatej tymczasowości, które pochodziły z pracowni na wydziale albo były pamiątką po spacerach i
wyprawach w plener.

d10gour

Kupiłam mu ten sweter w sklepie z używaną odzieżą, wkrótce po tym, jak się poznaliśmy - był w doskonałym stanie, z Irlandii, wydziergany przez kogoś o rzeczywiście silnych dłoniach, i trwał latami, na dobrą sprawę przetrwał nas. Ten sweter wypełniał moje ramiona, kiedy Robert wracał do domu. Głaskałam jego mechatość, głaszcząc jednocześnie łokcie Roberta. Pod nim był stary podkoszulek o długich rękawach albo rozciągnięty bawełniany golf, zawsze w kolorze, który wibrował w zetknięciu z barwą swetra - wytarty szkarłat albo głęboka zieleń, niekoniecznie pasujący, ale w jakiś sposób przyciągający uwagę. Włosy Roberta raz były długie, raz krótkie - zakręcały się na kołnierzu albo sterczały miękką szczeciną na karku, ale sweter był zawsze ten sam.

Moje życie w tamtych dniach sprowadzało się głównie do dotyku - przypuszczam, że jego życie było kolorem i liniami, więc jedno nie widziało zbyt wyraźnie świata tego drugiego, a może Robert nie potrafił odczuć do końca mojej obecności. Przez cały dzień dotykałam czystych talerzy i miseczek, odkładając je na miejsce, dotykałam w wannie śliskich od szamponu główek dzieci i miękkości ich twarzyczek, smug kupki na ich pokrytych gęsią skórką tyłeczkach, gorącego makaronu, ciężkiej upranej bielizny, którą wrzucałam do suszarki, i frontowych schodków wyłożonych cegłą, kiedy siedziałam, mogąc poczytać przez osiem minut, kiedy maluchy bawiły się tuż poza granicą kartki w książce, w kłującej świeżej trawie, a potem, kiedy jedno z nich się przewracało, dotykałam trawy, ziemi i podrapanego kolana, i lepkich plastrów z opatrunkiem, i mokrego policzka, i swoich dżinsów, i majtającego się sznurowadła.

Kiedy Robert wracał do domu z zajęć, dotykałam jego brązowego swetra i kręconych, rozdzielających się loków, porośniętego krótkim zarostem podbródka, tylnych kieszeni, zgrubiałych dłoni. Patrzyłam, jak podnosi dzieci, i czułam, przez samo tylko patrzenie, jak jego szorstka twarz ociera się o ich delikatne buzie, sprawiając im ogromną przyjemność. Wydawało się, że jest w takich chwilach bez reszty z nami, a jego dotyk stanowił dostateczny dowód. Jeśli nie byłam zbyt wyczerpana minionym dniem, dotykał mnie, bym nie zasnęła jeszcze przez chwilę, a ja wyciągałam dłonie do jego gładkich, pozbawionych owłosienia boków i miękkich, kręconych włosów między nogami, jego płaskich i doskonałych sutków. Zdawało się wtedy, że przestaje na mnie patrzeć, a zaczyna wreszcie wkraczać w mój świat dotyku, w tę ruchomą przestrzeń między nami, aż w końcu wypełnialiśmy szczelinę namiętną swojskością, rutynowym spełnieniem. W tamtych dniach miałam wrażenie, że jestem pokryta wydzielinami, kapiącym mlekiem, kiedy zbyt wcześnie
wyjęłam Oscarowi pierś z buzi, pianą na udach, śliną na policzku.

Może dlatego nawróciłam się na świat dotyku i porzuciłam świat wizji, dlatego przestałam rysować i malować po tylu latach codziennego rysowania i malowania. Moja rodzina lizała mnie i przeżuwała, całowała i ciągnęła, rozlewała na mnie wszelkie płyny - sok, urynę, nasienie, brudną wodę. Myłam się raz za razem, ścieliłam łóżka i zmieniałam wkładki do stanika dla karmiących matek, szorowałam i wycierałam ciało. Chciałam znów się oczyścić, oczyścić z nich wszystkich, ale nim zdążyłam znaleźć w sobie siłę, by zmyć ich z siebie do reszty, pojawiało się coś dobrego, a ja znów się w tym zanurzałam.

d10gour

A potem szukaliśmy nieruchomości, jak dorośli, i wysyłaliśmy matce zdjęcia frontowych ganków. W końcu przeprowadziliśmy się do swojego domu tamtego lata, gdy Ingrid skończyła pięć lat, a Oscar dwa. To było to, czego chciałam przede wszystkim - dwoje uroczych dzieci, podwórko z huśtawką, którą Robert w końcu powiesił po dwóch miesiącach błagań z mojej strony (proszę, zrób to wreszcie), małe miasto, którego sama nazwa miała w sobie zieleń, i przynajmniej jedno z nas na porządnej posadzie. Dostajemy kiedykolwiek to, czego w swoim odczuciu pragniemy? I miałam też matkę. W pierwszych latach, kiedy z nami mieszkała, zajmowała się ogrodem, odkurzała, a potem czytała godzinę czy dwie w przytulnym mroku na tarasie, gdzie wiąz rzucał cienie małych liści na jej srebrną głowę i stronice książki. Stamtąd mogła nawet obserwować Ingrid i Oscara polujących na gąsienice.

Myślę, że tamte lata były dla nas dobre, ponieważ mieszkała z nami moja matka. Miałam towarzystwo, a Robert w jej obecności był w najlepszej formie. Od czasu do czasu przesiadywał do późna dwie noce z rzędu albo zostawał na uczelni, a potem wydawał się zmęczony; sporadycznie też miewał okresy irytacji i wtedy przez kilka dni spał do późna. Na ogół jednak układało się dobrze. Zanim opuściliśmy kampus, Robert z własnej woli zamalował ten chaos na poddaszu. Nie wiem, w jakim stopniu powinnam być za to wdzięczna pomarańczowym buteleczkom w naszej łazienkowej szafce na leki. Co jakiś czas wspominał, że widział się z doktorem Q, i to mi wystarczało - doktor Q nie mógł mi oczywiście pomóc, ale najwidoczniej pomagał mojemu mężowi.

Podczas drugiego roku naszego pobytu w nowym domu Robert wyjechał do Maine, żeby poprowadzić gościnnie kurs malowania. Nie mówił o tym wiele, ale wydawało mi się, że dobrze mu to zrobiło. Cieszyliśmy się dziećmi i czasem; w nocy, jeśli nie byłam bardzo zmęczona, dotykał mnie, bym nie zasnęła, a ja obejmowałam go i wszystko było tak jak zawsze. Darłam jego stare koszule i używałam jako ściereczek do kurzu - mogłam wyciągnąć jedną z nich z jakiejkolwiek sterty szmat i wiedziałam, że to jego, wiedziałam, że to on, jego uporczywy zapach, jego materiał. Sprawiał wrażenie zadowolonego z pracy, a ja zaczęłam redagować teksty na pół etatu, głównie w domu, żeby dołożyć trochę do naszego budżetu i pomóc w spłacie hipoteki, podczas gdy matka zajmowała się dziećmi.

d10gour

Któregoś ranka, kiedy zabrała je do parku, a ja już pozmywałam po śniadaniu, poszłam na górę pościelić łóżka, po czym zasiadłam do pracy przy biurku w korytarzu; w pewnej chwili zobaczyłam, że drzwi do pracowni Roberta są uchylone. Wyszedł z kubkiem kawy w ręku - był akurat w fazie, kiedy wstawał bardzo wcześnie i szedł do szkoły malować. Zauważyłam, że upuścił coś na podłogę, skrawek papieru, który legł przy otwartych drzwiach. Podeszłam i podniosłam go, nie myśląc o niczym konkretnym. Robert często rozrzucał papiery - notatki, karteczki, które miały mu o czymś przypomnieć, fragmenty rysunków, zmięte chusteczki. To, co znalazłam na podłodze, okazało się kawałkiem papieru listowego, mniej więcej jedna trzecia strony, oddartego, jakby autor się zdenerwował. Rozpoznałam charakter pisma Roberta, tym razem nieco staranniejszy niż zwykle. Wciąż przechowuję te zdania, te linijki, spoczywają ukryte w moim biurku, i to wcale nie dlatego, że zatrzymałam oryginał - prawdę mówiąc, zgniotłam go i rzuciłam na blat stołu,
a Robert złapał zwitek i schował do kieszeni; nigdy więcej nie zobaczyłam tej kartki. Wciąż mam te linijki, ponieważ jakiś instynkt kazał mi usiąść przy biurku i przepisać je na własny użytek, a potem schować, jeszcze przed konfrontacją z Robertem. Chyba myślałam mgliście o tym, że mogą się przydać w sądzie albo że przynajmniej będą mi potrzebne później, więc lepiej nie zapomnieć szczegółów. „Moja najdroższa" - tak się to zaczynało, ale to nie był list do mnie, nigdy też wcześniej nie widziałam takich słów, które wyszłyby spod pióra Roberta.

Moja najdroższa,

Otrzymałem w tejże chwili Twój list i tak bardzo mnie on poruszył, że od razu pragnę Ci odpisać. Owszem, tak jak współczująco nadmieniasz, byłem samotny przez te lata. I choć wyda się to osobliwe, żałuję, iż nie zostałaś przedstawiona mojej żonie; gdyby to było wówczas możłiwe, ty i ja poznalibyśmy się w stosownych okolicznościach, nie zaś za sprawą owej nierzeczywistej miłości, jeśli pozwolisz mi ją tak nazywać.

d10gour

Nie wiedziałam, że Robert potrafi się zdobyć na tak kwiecisty styl w liście czy gdziekolwiek indziej - to, co pisywał do mnie, było zawsze krótkie i rzeczowe. Na chwilę to zaskoczenie przyprawiło mnie o mdłości bardziej niż sam fakt, że chodzi o list miłosny. Ten wytworny, niemal staromodny styl i ton były dziełem Roberta, którego z trudem rozpoznawałam - nie dość, że pełnego galanterii, której ja nigdy z jego strony nie zaznałam, to jeszcze pragnącego, by adresatka listu mnie znała albo też przy jakiejś okazji została mi przedstawiona.

Stałam, trzymając jego słowa w słonecznej bibliotece, i zastanawiałam się, co czytam. Był samotny. Pogrążył się w nierzeczywistej miłości. Oczywiście musiała być „nierzeczywista", ponieważ miał żonę, dwójkę dzieci i prawdopodobnie cierpiał na obłęd. A co ze mną? Czy ja nie byłam samotna? Nie miałam jednak niczego „nierzeczywistego", lecz jedynie całą rzeczywistość świata, z którą musiałam się zmagać - dzieci, naczynia, rachunki, psychiatrę Roberta. Sądził, że wolę świat rzeczywisty bardziej niż on?

Weszłam powoli do jego pracowni i spojrzałam na sztalugi. Widniała na nich kobieta. Wydawało mi się, że się do niej przyzwyczaiłam, do jej obecności w naszym życiu. To było płótno, nad którym pracował od tygodni - stanowiła na nim jedyną postać, a jej twarz nie została jeszcze do końca namalowana, ale sama mogłabym wypełnić ten surowy blady owal odpowiednimi rysami. Umieścił ją obok okna, w pozycji stojącej, w przezroczystej, luźnej szacie błękitnego koloru. W ręku trzymała pędzel. Za dzień czy dwa uśmiechałaby się do niego albo spoglądała poważnie niezmąconym wzrokiem; jej ciemne oczy byłyby pełne miłości. Z czasem uwierzyłam, że jest tworem wyobraźni, postacią fikcyjną, częścią jego wizji stanowiącej motor napędowy talentu. Zaufałam, zbyt mocno zaufałam, tymczasem pierwsze wrażenie okazało się słuszne. Była realna, a on do niej pisał.

d10gour

Ogarnęła mnie nagła chęć, by zdemolować jego pokój, podrzeć szkice, zrzucić na podłogę ową damę-w-trakcie-tworzenia, rozmazać ją i podeptać, zerwać ze ścian plakaty i ten chaos pocztówek z reprodukcjami. Powstrzymała mnie banalność takiego postępowania, upokorzenie zazdrosnej żony, jak w kinie. A także coś w rodzaju przebiegłości, podstępności, która opanowała mi mózg jak narkotyk - mogłam się dowiedzieć więcej, gdyby Robert nie wiedział, że ja wiem. Położyłam ten skrawek papieru na swoim biurku, zamierzając przepisać te słowa, a potem rzucić go z powrotem na podłogę przy otwartych drzwiach, żeby sam go znalazł. Wyobraziłam sobie, jak się po niego schyla, myśląc: upuściłem to? No, niewiele brakowało. I jak chowa go do kieszeni albo do szuflady stołu.

To właśnie było moim następnym ruchem - przejrzałam ostrożnie zawartość szuflad jego stołu do rysowania, odkładając na swoje miejsce wszystko, co przesunęłam, i robiąc to ze starannością archiwisty; duże ołówki grafitowe, szare gumki, rachunki za farby olejne, na wpół zjedzony baton czekoladowy. Listy, w głębi jednej z szuflad, strony pokryte pismem, którego nie znałam, odpowiedzi na listy, takie jak ten jego. Drogi Robercie. Kochany Robercie. Mój drogi Robercie. Myślałam dziś o Tobie, pracując nad nową martwą naturą. Wciąż uważasz, że warto zajmować się martwymi naturami? Po co malować coś, co jest bardziej martwe niż żywe? Zastanawiałam się, jak jedną ręką tchnąć w jakiś przedmiot życie, tę tajemniczą siłę, która przeskakuje jak elektryczność między tym, co widać, a okiem, potem między okiem a dłonią, dłonią a pędzlem, i tak dalej. I z powrotem do oka; wszystko sprowadza się do tego, co widzisz, prawda? Bo bez względu na to, do czego zdolna jest Twoja ręka, nie potrafi skorygować niedoskonałości wzroku.
Muszę teraz lecieć na zajęcia, ale myślę o Tobie bezustannie. Kocham Cię, wiesz o tym. Mary.

Moje ręce drżały. Było mi niedobrze, czułam, jak wokół mnie kołysze się pokój. A więc znałam jej imię - musiała być studentką, może jednym z wykładowców, choć w tym wypadku zdołałabym zapewne ją zidentyfikować. Musiała lecieć na zajęcia. Kampus pełen był studentów, których nie poznałam i których nigdy nie widziałam, nawet przez cały ten czas, kiedy tam mieszkaliśmy. Potem przypomniałam sobie rysunek, który znalazłam w jego kieszeni podczas przeprowadzki do Greenhill pięć lat wcześniej. Trwało to zatem bardzo długo; na pewno spotykał się z nią w Nowym Jorku. Od tamtego czasu był kilka razy na Północy, włącza­jąc w to długi semestr - wyjeżdżał, żeby widywać się z nią częściej? Czy to był powód jego nagłego urlopu, jego niechęci, by zabrać nas ze sobą? Oczywiście była malarką, studentką sztuk pięknych, aktywną malarką, prawdziwą malarką. Sam ją malował, z pędzlem, który trzymała w dłoni. Oczywiście, że była malarką, tak jak ja kiedyś.

d10gour

A jednak - Mary - takie zwyczajne imię, imię dziewczyny z małym jagniątkiem, imię matki Jezusa. Albo królowej Szkotów, albo krwawej Mary, albo Marii Magdaleny. Nie, to imię nie zawsze dowodziło błękitnobiałej niewinności. Pismo było duże i dziewczęce, ale nie zgrzebne, ortografia prawidłowa, wyrażenia inteligentne, czasem nawet uderzające, czasem humorystyczne, czasem odrobinę cyniczne. Niekiedy dziękowała mu za jakiś rysunek albo dodawała zręczny szkic od siebie - jeden zajmował całą stronę i przedstawiał grupę ludzi siedzących w jakiejś restauracji, z kubkami i półmiskami na stolikach. Inny list nosił datę sprzed kilku miesięcy, ale większość nie miała dat ani kopert - kilka było postrzępionych, jakby długo spoczywały w kieszeni. Nie wspominała o żadnych spotkaniach, o tym, że zamierza go widzieć, ale raz nadmieniała, że się całowali. Tak naprawdę nie było w tych listach niczego seksualnego, choć często mówiła, że za nim tęskni, że go kocha, że o nim marzy. W jednym określiła go jako „nieosiągalnego", co
skłoniło mnie do przypuszczenia, że być może nic więcej się między nimi nie wydarzyło.

A jednak wydarzyło się wszystko, jeśli się kochali. Odłożyłam te listy z powrotem do szuflady. Najbardziej wytrącił mnie z równowagi list Roberta, ale nie było innych, które on by pisał - tylko od niej. I niczego więcej nie znalazłam w jego pracowni ani w gabinecie, niczego w drugiej marynarce, tak jak i w samochodzie, który przetrząsnęłam tego wieczoru pod pretekstem zabrania latarki ze schowka na rękawiczki - co nie znaczy, by za mną poszedł albo zauważył cokolwiek. Bawił się z dziećmi, uśmiechał przy kolacji - był pełen energii, ale wzrok miał nieobecny. To była różnica. Dowód.

Stanęłam do konfrontacji nazajutrz, prosząc Roberta, by został kilka minut w domu po wyjściu mamy z dziećmi - wiedziałam, że tego dnia ma zajęcia dopiero po południu. Po śniadaniu zakradłam się na górę i zniosłam listy, a potem schowałam je w kredensie w pokoju jadalnym, z wyjątkiem listu Roberta, który wsadziłam do kieszeni. Wreszcie usiedliśmy przy stole, żeby porozmawiać. Chciał jak najszybciej pójść na uczelnię i zdradzał zniecierpliwienie, ale znieruchomiał, kiedy go spytałam, czy zdaje sobie sprawę, że wiem, co się dzieje. Zmarszczył czoło. Teraz to ja drżałam - z wściekłości czy strachu, jeszcze nie byłam pewna.

- Co masz na myśli?

Grymas zdziwienia na jego twarzy wydawał się szczery. Robert był ubrany na ciemno, a jego atrakcyjność, jak to się czasem zdarzało, uderzyła mnie nagle, bez ostrzeżenia - wspaniałe ciało, mocne rysy.

- Pierwsze pytanie: widujesz się z nią na uczelni? Widywałeś się z nią codziennie? Może przyjechała tu z Nowego Jorku?

Odchylił się na krześle.

- Kogo widuję na uczelni?

- Tę kobietę - odparłam. - Kobietę na wszystkich twoich obrazach.
Pozuje ci tutaj czy może w Nowym Jorku?

Zaczął patrzeć wilkiem.

- Co? Myślałem, że już to przerabialiśmy.

- Widujesz się z nią codziennie? Czy przysyła ci listy z daleka?

- Przysyła mi listy?

Teraz sprawiał wrażenie osłupiałego, bladego. Byłam przekonana, że to poczucie winy.

- Nie wysilaj się z odpowiedzią. Wiem, że tak.

- Wiesz, że tak? A co wiesz? - W jego oczach malował się gniew, ale też zdumienie.

- Wiem, bo znalazłam jej listy.

Teraz patrzył na mnie, jakby brakowało mu słów, jakby naprawdę nie miał pojęcia, co powiedzieć. Rzadko widywałam go tak zdezorientowanego, w każdym razie nigdy nie reagował w ten sposób na coś, co by go nie dotyczyło. Położył obie dłonie na stole, na lśniących słojach drewna wypolerowanego przez mamę.

- Znalazłaś listy od niej?

Dziwne było to, że nie sprawiał wrażenia zawstydzonego. Gdybym miała określić jego głos i wyraz twarzy w tym momencie, powiedziałabym, że wydawał się w jakiś sposób podekscytowany, pobudzony, pełen nadziei. Rozwścieczyło mnie to - ton jego głosu uświadomił mi, że kochają niepohamowanie, że kocha nawet wzmiankę o niej.

- Tak! - wrzasnęłam, zrywając się z miejsca, i wyciągnęłam plik listów spod podkładek w kredensie. - Tak, znam nawet jej imię, ty głupcze! Wiem, że to Mary. Po co zostawiałeś je w domu, jeśli nie chciałeś, żebym się dowiedziała?

Rzuciłam wszystkie na stół, a on wziął jeden do ręki.

- Tak, Mary - powiedział, a potem podniósł wzrok i zaczął się niemal uśmiechać, choć ze smutkiem. - To nic takiego. No, może niezupełnie nic, ale nie jest to też aż takie ważne.

Wbrew sobie zaczęłam płakać i czułam, że nie z powodu tego, co zrobił, ale raczej dlatego, że widział mnie w takiej sytuacji - jak dramatycznym ruchem wyciągam listy i rzucam je na stół. Nigdy sobie nie wyobrażałam, że może to być takie poniżające.

- Uważasz, że to nic takiego? To, ze kochasz inną kobietę? A to?
Wyciągnęłam z kieszeni skrawek listu z jego charakterem pisma, co do tego nie było wątpliwości, a potem zgniotłam tę kartkę w dłoni i rzuciłam na stół.

Podniósł zwitek i rozłożył. Wydawało mi się, że dostrzegam niedowierzanie na jego twarzy. Po chwili jakby się opanował.

- Kate, dlaczego, u licha, się tym przejmujesz? Ona nie żyje. Nie żyje! - Pobladła mu skóra wokół nozdrzy i warg, twarz stężała. - Umarła. Myślisz, że nie oddałbym wszystkiego, żeby ją ocalić? Żeby mogła dalej malować?

Teraz łkałam też z powodu zakłopotania.

- Nie żyje?

Ten jeden datowany list Mary oznaczał, że żyła jeszcze kilka miesięcy wcześniej. Ogarnęła mnie dziwna chęć, by powiedzieć to, co mówi się zwykle w takich sytuacjach: „Och, przykro mi". Zginęła w wypadku samochodowym? Dlaczego przez tych kilka miesięcy czy tygodni nie sprawiał wrażenia przygnębionego? Nie zauważyłam w nim żadnej zmiany. Być może, bez względu na charakter tego związku, przywiązywał do niego tak niewielką wagę, że nie odczuwał żalu z powodu jej śmierci. Wydało mi się to straszne samo w sobie - czy ktokolwiek jest tak obojętny?

- Tak. Nie żyje. - Ostatnie słowo wymówił z goryczą, o którą nigdy bym go nie posądzała. - I wciąż ją kocham. W tym wypadku masz cholerną rację, jeśli sprawia ci to przyjemność. Nie wiem, dlaczego miałabyś się tym przejmować. Kocham ją. I jeśli nie rozumiesz, o jaką miłość mi chodzi, to nie zamierzam ci tego wyjaśniać.

Wstał.

- Nie, nie sprawia mi to przyjemności. - Teraz, kiedy już zaczęłam płakać, nie umiałam przestać. - Skoro mam rację, to tym gorzej. Nie wiem, co robiłeś ani o co ci chodzi. Nie masz bladego pojęcia, jak bardzo pragnęłam cię zrozumieć. Ale między nami koniec, Robercie, i to sprawia mi przyjemność - prawdziwą przyjemność.

Wzięłam nasz chiński wazon z kredensu, gdzie zawsze stał poza zasięgiem dzieci, i rzuciłam nim przez cały pokój. Roztrzaskał się na żałosne kawałki o palenisko kominka, pod portretami rodziców mojego ojca, solidnych ludzi z Cincinnati. Od razu zaczęłam żałować, że go zniszczyłam. Żałowałam wszystkiego. Z wyjątkiem dzieci.

d10gour
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d10gour