Fale i cząstki
"Neutrinos they are very small
They have no charge and have no mass
And do not interact at all
The earth is just a silly ball
To them, through which they simply pass
Like dustmaids down a drafty hall
Or photons through a sheet of glass..."
John Updike
- KIM TY JESTEŚ? - pyta moja siostra.
Jest od nich wrażliwsza, tylko ona przeczuwa moją obecność. Kiedy tak stoi z wyciągniętą szyją i wpatruje się w ogród, przypomina ptaka. Na białą koszulę nocną narzuciła podomkę, wydaje się nie zwracać uwagi na utrzymujące się przymrozki. Podomka jest rozchylona, koniec paska wsuniętego w jedną szlufkę leży na kuchennych schodkach; jak smukłe pióro ogonowe.
Przekręca głowę, nasłuchuje, czeka na odpowiedź. Po chwili powtarza pytanie, tym razem bojaźliwiej, piskliwszym głosem:
- Kim ty jesteś?
Oddech układa się w białe pióropusze. Do twarzy jej z tym. Jest eteryczna. Jak mgła. Myślałam tak już wtedy, kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz. A było to wiele lat temu, w upalny dzień sierpniowy, na długo zanim trafiłam do domu opieki. Hubertsson zadbał o to, by mnie umieszczono w cieniu rozłożystego klonu tuż przed rozpoczęciem konferencji lekarzy zorganizowanej w szpitalu dla przewlekle chorych. I niby przypadkiem spotkał na parkingu Christinę Wulf, i niby przypadkiem zaproponował jej drogę na skróty, przez trawnik, tam gdzie siedziałam. Jej czółenka zapadały się w trawie i kiedy wyszli na żwirowany placyk, zatrzymała się, żeby sprawdzić, czy do podeszew nie przywarły grudki ziemi. Wtedy zobaczyłam, że mimo upału jest w rajstopach. Elegancka bluzka, półdługa spódnica i rajstopy. W różnych odcieniach bieli i szarości.
- Twoja najstarsza siostra to taka dama, która myje ręce w chlorynie - powiedział Hubertsson, zanim mi ją pokazał.
Opis był trafny, acz powierzchowny. Kiedy ją zobaczyłam na własne oczy, wydała mi się tak ulotna w kolorze i formie, jakby prawa materii jej nie dotyczyły, jakby mogła przenikać przez zamknięte okna i drzwi. Miałam wrażenie, że pomocna dłoń Hubertssona, którą wyciągnął, żeby ją podtrzymać, przejdzie przez jej ramię.
Właściwie nie byłoby w tym nic dziwnego. Często zapominamy, że tak zwane prawa natury to jedynie nasz uproszczony pogląd na rzeczywistość, która jest zbyt skomplikowana, byśmy mogli ją w pełni zrozumieć. Choćby to, że żyjemy w obłoku cząstek pozbawionych masy - fotonów i neutrin - i że wszelka materia, z naszym ciałem włącznie, w większości składa się z próżni. Odległości między cząstkami atomów są równie duże jak odległości między gwiazdą i jej planetami. Powierzchni i gęstości nie tworzą zatem cząstki jako takie, ale łączące je pola elektromagnetyczne. Poza tym fizyka kwantowa uczy nas, że nie tylko cząstki stanowią najmniejszy element materii. Są nim również fale. Niektóre mogą się znajdować w kilku różnych miejscach jednocześnie. W ciągu jednej mikrosekundy elektron sprawdza swoje możliwe pozycje i w tym momencie wszystkie są równie rzeczywiste.
Czyli wszystko płynie. Jak wiadomo.
Z tego punktu widzenia nie jest niczym dziwnym, że niektórzy nie podlegają prawom fizyki. Kiedy jednak Hubertsson dotknął ramienia Christiny, która stała na jednej nodze, oglądając podeszwę, okazało się, że jej kontury są równie trwałe jak wszystkich innych ludzi. Jego dłoń zatrzymała się na jej ramieniu.
Z biegiem lat nic nie straciła na przezroczystości; nadal wygląda tak, jakby w każdej chwili mogła się rozpłynąć i zniknąć w jednej wielkiej kotłowaninie fal i cząstek.
To naturalnie tylko złudzenie. W gruncie rzeczy Christina jest solidnie zespoloną bryłą materii. Bardzo solidnie.
Teraz jej elektrony decydują się na zmianę pozycji. Christina mruga oczami, zapomina o mnie i starannie otuliwszy się podomką, człapie w topniejącym śniegu ogrodowej alejki do skrzynki pocztowej.
List leży na samym dnie. Kiedy go dostrzega, przeszywa ją lęk, jakby przez ogród przeciągnął wiatr. Astrid, myśli, ale natychmiast sobie przypomina, że przecież Astrid nie żyje, nie żyje od trzech lat. Odczuwa ulgę. Wkłada poranne gazety pod pachę i obracając kopertę w dłoniach, wraca do domu. Nie patrzy pod nogi.
I dlatego potyka się o martwą mewę.
W tym samym momencie moja druga siostra otwiera oczy w pokoju hotelowym w Göteborgu i głęboko oddycha. Zawsze tak się budzi. Zanim sobie przypomni, kim jest i gdzie jest, przez sekundę odczuwa paniczny strach. Kiedy poranne przerażenie mija i jest gotowa znowu zapaść w sen, nagle się powstrzymuje i wyciąga ręce. Boże! Nie może się wylegiwać! Ten czwartek ma przecież poświęcić na chodzenie swoim własnym śladem. A walk down Memory Lane! Odbywała takie podróże wcześniej, ale od ostatniego razu upłynęło dużo czasu.
Margareta siada na łóżku i szuka papierosów. Pierwsze zaciągnięcie przyprawia ją o dreszcze, ma takie uczucie, jakby skórę od reszty ciała dzieliło kilka milimetrów. Patrzy na swoje ramiona. Są nagie, blade i szorstkie. Jej jedyna koszula nocna została u Claesa...
Jak na zagorzałego palacza przystało, Margareta niesamowicie dba o świeże powietrze. Osłania swoją nagość kocem, podchodzi do okna i otwiera je na oścież. Stojąc w chłodzie, patrzy na ołowianoszare przedwiośnie.
W całej Szwecji, myśli, nie ma równie brzydkiego światła jak w Göteborgu. Zawsze się tak pociesza, ilekroć przygnębiają ją ciemności w jej mieście, w Kirunie. Mimo wszystko miała szczęście. Przypadek sprawił, że nie musi mieszkać pod metalicznym niebem Göteborga. Przypadek w Tanumie...
Margareta zaciąga się i wydmuchuje dym. Uśmiecha się. Dzisiaj będzie w Tanumie. Po raz pierwszy od przeszło dwudziestu lat wróci tam, gdzie zapadła decyzja o jej dorosłym życiu.
Skończyła wtedy dwadzieścia trzy lata i była prawie archeologiem. W upalne letnie miesiące kopała, przesiewała i pędzlowała piasek, żeby wydobyć na światło dzienne jeszcze jeden stary ryt, i cały czas drżała w pełnym napięcia oczekiwaniu. Powodem tych emocji był Fleming, duński profesor o niskim głosie i wąskich oczach. Margareta miała już, delikatnie mówiąc, pewne doświadczenie z mężczyznami w średnim wieku i teraz wykorzystywała wszystkie poznane wcześniej tricki i sztuczki. Kiedy na nią patrzył, spuszczała wzrok i szybko przeciągała dłonią po włosach; idąc, wypinała biust i kręciła biodrami; w czasie przerw na kawę cicho i perliście śmiała się z jego żartów.
Początkowo był raczej speszony niż zachwycony. Co prawda często szukał jej towarzystwa, uśmiechał się, kiedy ona się uśmiechała, ale nie przejmował inicjatywy. Coraz częściej natomiast - i nie na temat - mówił o żonie i dzieciach, o swoim wieku i obowiązkach. Ale Margareta nie dawała za wygraną. Im więcej Fleming znajdował wymówek, tym intensywniej patrzyła mu w oczy. Zdobędzie go!
Problem polegał na tym, że nie bardzo wiedziała, po co.
Prześpią się. To oczywiste. Wieczorami, leżąc w namiocie, często sobie wyobrażała, jak jedną ręką ujmie ją w talii, a drugą zacznie rozpinać rozporek. Z drżeniem i nieporadnie, ale ona mu nie pomoże, przeciwnie, mocno się do niego przytuli. A kiedy rozporek będzie odpięty, zabłądzi tam dłonią, obejmie jego członek, pulsujący i nabrzmiały pod białą bawełną slipek, po czym jej palce powędrują dalej, lekkie, uskrzydlone jak motyle.
Przespanie się z nim miało być tylko środkiem, nie celem. Margareta przeczuwała, że zadowoliłaby się pożądaniem Fleminga. Miała w sobie inną pustkę, którą musiała wypełnić i która, o czym była przekonana, wypełniłaby się później, już po wszystkim, kiedy będą leżeli we wrzosie, otuleni ciepłą nocą. Fleming powie albo zrobi coś takiego - nie wiedziała, co - co na zawsze wypełni każdy zakamarek jej ciała. I od tamtej chwili będzie żyła zaspokojona. Wypełniona.
W końcu stało się. Pewnego wieczoru Fleming ujął ją w talii jedną ręką, a drugą zaczął majstrować przy rozporku. Margareta dotknęła jego członka, opadła na wrzosy i jej tęsknota eksplodowała pożądaniem. Po chwili eksplodował Fleming. I tyle, i było po wszystkim, bo kiedy członek Fleminga zwiotczał, nie miał nic, czym mógłby ją wypełnić. Jego ciężar, który przed chwilą był jej pociechą i obietnicą, stał się nieznośnie przykry. Zrzuciła go z siebie i głęboko odetchnęła. Nie zareagował, chrząknął tylko, zmienił pozycję i zasnął jak kamień w kwitnących wrzosach.
Do dzisiaj Margareta nie wie, dlaczego się podniosła i odeszła. Bardziej byłoby do niej podobne, gdyby została, zwinęła się w kłębek pod jego pachą i gdyby przez kilka miesięcy zadowalała się tymi okruchami, zamiast od razu marzyć o innych, nieco większych okruchach. Gorzki smak rozczarowania kazał jej włożyć szorty i odejść. Celowo poszła w przeciwną stronę, z dala od wykopalisk i obozowiska archeologów. Ku czemuś innemu...
- Dziewuszka! - mówi pocieszająco Margareta, stojąc w otwartym oknie dwadzieścia pięć lat później.
Wysuwa rękę spod koca w nieśmiałym geście, jakby chciała nią przebić czas i odnaleźć tę pustą dziewczynkę wędrującą po wrzosowiskach Tanumu. W tym samym momencie uświadamia sobie, co mówi ten gest o jej pojmowaniu rzeczywistości, więc go nie kończy, tylko gasi papierosa.
Margareta jest fizykiem i trochę się boi współczesnej fizyki. Czasami ma wrażenie, że czas, przestrzeń i materia rozkładają się na jej oczach, wtedy musi się zatrzymać, musi okiełznać wyobraźnię i wmawiać sobie, że z czysto ludzkiego punktu widzenia nic się nie zmieniło. Tutaj, na Ziemi, materia jest stała, a czas jest rzeką, która płynie przez świat od narodzin po kres życia. Tylko w teorii, mówi sobie, czas to iluzja. Dla człowieka istnieje naprawdę, dlatego próby rozciągania go, na przykład po to, żeby się pocieszać swoim o dwadzieścia lat młodszym wydaniem, można uznać za objaw czystego szaleństwa.
Z trzaskiem zamyka okno i zaciąga zasłony. Koc zsuwa się na podłogę. Margareta przeciąga się. Zaraz weźmie prysznic, zrobi się na bóstwo i pojedzie starym gruchotem Claesa do Tanumu, potem do Motali i wreszcie do Sztokholmu. Nudna konferencja w Göteborgu, którą jakoś przecierpiała, spełniła swoje zadanie. Przez cały tydzień nie będzie musiała oglądać Kiruny ani ślęczeć nad cholernym doktoratem!
Pod prysznicem wracają wspomnienia. Widzi Fleminga, jego spłoszony uśmiech następnego dnia i gorączkowe: "Prawda, że było cudownie? I że tej nocy też będzie cudownie?" Na jesieni postara się, żeby być jej promotorem...
Starsza Margareta podnosi głowę i zamyka oczy. Młoda Margareta uśmiecha się w niej i pochyla nad swoją pracą.
- Niestety - mówi. - Niestety, Fleming. Nic z tego...
- Czemu?
Odwraca głowę i patrzy na niego.
- Skończyłam z archeologią. Na jesieni będę studiować fizykę. Tak zdecydowałam tej nocy.
Starsza Margareta śmieje się sucho na wspomnienie wyrazu jego twarzy.
Moja trzecia siostra leży na materacu i mruga powiekami. Nie rusza się.
Birgitta nie ma łóżka. Nie ma nawet prześcieradła, leży na brudnożółtym kauczuku. Rozrzuciła ramiona, z lewego kącika ust płynie strumyczek śliny...
Wygląda żałośnie. Jak ukrzyżowana klucha.
Mimo to myśli o swojej urodzie, pamięta czas, kiedy jako piętnastolatka była w Motali mlecznobiałą kopią Marilyn Monroe. Na podłodze obok niej leży Roger, cherlawy pokurcz o tłustych włosach i brudnoszarym zaroście. To przez niego Birgitta nie może zasnąć, to on popycha ją do wspomnień z czasów młodości. I niemal mu się to udaje. Widzi Doggena: wysiada z samochodu, zatrzaskuje drzwi i rozgląda się. Na parkingu jest cicho, z przenośnego adapteru słychać tylko Cliffa Richarda. Wszystkie spojrzenia kierują się na Doggena, pragnienia dziewcząt fruną ku niemu jak motyle, chłopcy milkną z bezsilności.
Birgitta wie, że on idzie do niej, jeszcze nie zrobił kroku, ale ona wie, że idzie właśnie do niej. Podchodzi, gwałtownym ruchem otwiera drzwi ich samochodu i chwyta ją za nadgarstek.
- Teraz jesteś moją dziewczyną - mówi.
Nic więcej. Tylko tyle.
Jak na filmie, myśli Birgitta po raz tysięczny w swoim życiu. Zupełnie jak na filmie. I film trwa; słyszy chóralną pieśń i smyczki, kiedy opiera ją o maskę samochodu, pochyla się i składa na jej ustach pierwszy pocałunek...
Ale Roger kręci się przez sen, film się nagle kończy, taśma chrzęści i obraz znika. Odwraca głowę i patrzy na niego. Wyczuwa lekki odór amoniaku. Bladoniebieskie dżinsy Rogera od rozporka w dół znaczy ciemna mokra plama...
Birgitta jest zmęczona, gdyby miała choć trochę siły, stoczyłaby się na tego robaka i udusiła ciężarem własnego ciała. Ale nie ma siły. Nie może nawet podnieść rąk, żeby zatkać sobie uszy i nie słyszeć jego głosu. Nie ma to zresztą większego znaczenia. Te słowa już padły, wryły się w jej mózg.
- Kurwa mać! - odzywa się Roger w jej pamięci i zakrywa dłonią jej twarz. - Kurwa mać. Jesteś taka brzydka, że chuj opada...
Birgitta mruga powiekami i oddycha głęboko, próbuje przywołać chóralną pieśń i smyczki, i duże dłonie Doggena, i mlecznobiałą kopię Marilyn Monroe. Ale film się urwał, szpula obraca się z trzaskiem, końcówka taśmy furkocze, wszystkie obrazy zniknęły.
Zaciska powieki w dwie czarne kreski i usiłuje odtworzyć miłe wspomnienia. Kiedy jej się to nie udaje, otwiera oczy i patrzy na Rogera. Dzisiaj wyrzuci tego sukinsyna. Raz na zawsze.