Kiedy Versavel wyszedł, a Vanmaele intensywnie szukał w pracowni jakichś śladów, Van In usiadł przy jednym ze stolików. Hannelore przyglądała mu się z narastającym zdziwieniem.
Po kilku sekundach cisza zrobiła się ciężka jak ołowiana kołdra. Całe to milczenie złościło go jeszcze bardziej niż jego własne zakłopotanie.
— Ma pani tu jeszcze coś do zrobienia? — spytał w końcu w nadziei, że ona sobie wreszcie pójdzie. Kropla zimnego potu spłynęła mu z karku wzdłuż kręgosłupa.
— Cała ta sprawa wydaje mi się nad wyraz intrygująca — odrzekła Hannelore Martens zupełnie nie na temat. — Pozwoli pan, że się przysiądę? Nigdy dotąd nie uczestniczyłam w policyjnym śledztwie. Jeśli tylko będę do czegoś potrzebna, wiecie gdzie mnie szukać. Nagrałam sobie numer Degroofa na automatyczną sekretarkę — dodała z dumą.
„Bensonie w niebiesiech, ratuj mnie od zguby!” — pomyślał Van In.
— Spotkał się pan już z czymś takim?
Van In pokręcił przecząco głową. Spróbował popatrzyć jej prosto w twarz, ale zaraz spuścił oczy.
— Rozpuszczenie biżuterii w akwarium z kwasem to dość niecodzienna sprawa, kto wie, czy nie dzieło osoby niezrównoważonej psychicznie. A nie ma nic gorszego niż łapanie świra — powiedział, nie zdając sobie sprawy z tonu rezygnacji w swoim głosie.
— Za bardzo optymistycznie nastawiony to pan nie jest.
— Jeśli nie uda nam się znaleźć wyraźnych śladów albo wiarygodnych świadków, to naprawdę mało będzie powodów do optymizmu, proszę mi wierzyć.
— No ale przecież tego jeszcze nie wiemy, zanim nie ogłosi się komunikatu w radiu i w telewizji? Bo zamierza pan to zrobić, mam nadzieję?
Van In stał przed dylematem. Nie bardzo mógł jej zdradzić, co w cztery oczy powiedział mu De Kee. Brudy lepiej trzymać u siebie. Wtajemniczać urzędnika ministerstwa w wewnętrzne sprawy oznaczało zdradę. I chociaż jego stosunki z De Kee nie były specjalnie serdeczne, ani myślał wprowadzać zastępczynię prokuratora w kulisy sprawy.
Jeśli dalej będzie mu wierciła dziurę w brzuchu tym komunikatem w mediach, będzie musiał to zrobić. Hannelore Martens była wprawdzie zielona jak pokrycie stołu bilardowego, ale była też uparta i konsekwentna. W związku z tym rozpaczliwie szukał jakiegoś wybiegu, żeby nakłonić ją do odstąpienia od tego planu.
— Chyba będzie lepiej, jak poczekamy na wstępne wyniki śledztwa.
Siedzieli tak blisko siebie, że nagle poczuł pod stołem ciepło jej kolan.
— Nonsens — zaśmiała się. — Przecież media tylko czekają na takie smakowite historyjki. I proszę nie zapominać, że współpraca z nimi bardzo często dostarcza przydatnych informacji. W Holandii wiele spraw udało się rozwiązać właśnie dzięki mediom. A Brugia to przecież nie byle mieścina.
— W tej sprawie muszę się najpierw zwrócić do przełożonych — upierał się Van In.
— W porządku, panie komisarzu. Ale bardzo proszę informować mnie na bieżąco. Umowa stoi?
Sięgnęła po brązowawą kopertę leżącą na rogu stołu i pośpiesznie skreśliła na niej kilka słów.
— Proszę, tu ma pan mój numer telefonu i adres.
Van In wziął od niej kopertę. Była to zwykła pocztowa koperta bez znaczków i stempli, Hannelore skorzystała tylko z miejsca na odwrocie. Przeczytał pobieżnie numer telefonu i adres, zapisane zdecydowanym pismem drukowanym. Właśnie miał schować kopertę do wewnętrznej kieszeni marynarki, kiedy jego wzrok padł na trzy napisane na niej słowa:
Dla ciebie, łajdaku
Van In obejrzał kopertę dokładniej. Podobnie jak inni, myślał, że zostawił ją Degroof albo któryś z pracowników sklepu. Otworzył klapkę i wydobył niewielki, kwadratowy kawałek papieru.
— Co pan robi? — spytała Hannelore zdziwiona. Kiedy zobaczyła, jak Van In wpatruje się z uniesionymi brwiami w kawałek papieru, wstała z miejsca i stanęła przy nim. Pochyliła się do przodu i Van In spojrzał ukradkiem w bok. Miała na sobie cienki biustonosz. Taki, co to niewiele zakrywa. Odwrócił głowę. „Bensonie w niebiesiech”, pomyślał.
— Co to znaczy? I czemu w ogóle otworzył pan kopertę?
— Ponieważ jest na niej napisane „Dla ciebie, łajdaku”. Nie wydaje mi się, aby pan Degroof regularnie otrzymywał pocztę adresowaną w ten sposób — powiedział lekko poirytowany.
Van In obracał karteczkę na wszystkie strony. Nie bardzo wiedział, od czego zacząć.
— Myśli pan, że to sprawca ją tutaj zostawił? — Hannelore stanęła jeszcze bliżej niego. Jej dekolt otwierał się przed nim bezwstydnie. Van In przezornie patrzył w drugą stronę. Starał się skupić na tych dwudziestu pięciu literach na kartce papieru, którą trzymał między kciukiem a palcem wskazującym. Nic ponad policzenie liter nie przychodziło mu do głowy.
— Ciekawe, czy Degroof będzie potrafił to wyjaśnić — powiedział z namysłem. — W swojej pracy jubilerzy używają niekiedy kodów. Ja w każdym razie nic z tego nie kapuję.
— Przecież przed chwilą powiedział pan, że po tekście na kopercie poznał pan, że musi ona mieć coś wspólnego ze sprawą.
— Nic takiego nie powiedziałem — sapnął. — Powiedziałem tylko, że nie wydaje mi się, aby Degroof często dostawał pocztę zaadresowaną „Dla ciebie, łajdaku”.
— Uważa pan zatem, że ten list pochodzi od sprawcy? — nie dawała za wygraną.
— Spokojnie można tak założyć.
— Spokojnie można tak założyć — powtórzyła. — I tylko tyle? A niby od kogo innego miałby pochodzić? Pozwoli pan na chwilę, komisarzu?
Wyjęła karteczkę spomiędzy jego palców i studiowała ją przez kilka sekund.
— Zakładam, że pan Degroof nie koresponduje po łacinie — stwierdziła triumfalnie.
„Cholerne wykształciuchy”, zaklął w duchu Van In.
— Z drugiej strony, nie znam też wielu sprawców, którzy zostawiają wiadomości w tym języku — zripostował sarkastycznie. Ciągle jeszcze czuł się przy niej nieswojo. Emanująca od niej naiwna pewność siebie sprawiała, że dostawał gęsiej skórki.
— Istotnie, panie komisarzu, ma pan rację. Sprawcy nie zostawiają raczej wiadomości po łacinie — zaśmiała się bez cienia obrazy.
„Jeszcze tego brakowało”, westchnął w duchu Van In. Potrafi uznać czyjąś wyższość i ma poczucie humoru! Na moment przywołał wspomnienie przelotnego zetknięcia ich kolan. Czy ona to zrobiła umyślnie, czy po prostu się z nim drażni? Może zorientowała się, że on nieswojo się przy niej czuje? Van In nie robił sobie złudzeń, ale przez jego ciało przeszło przyjemne mrowienie.
Hannelore obeszła stolik, wzięła krzesło i usiadła przy Van Inie. Położyła karteczkę na blacie.
— „Rotas” znaczy tyle co „koła” — powiedziała z namysłem. To słowo stało u samej góry kwadratu:
R O T A S
O P E R A
T E N E T
A R E P O
S A T O R
Przypadkiem, czy nie przypadkiem, Hannelore znowu siedziała bardzo blisko niego. Pachniała wytwornym mydłem toaletowym, wokół nosa miała kilka piegów. Czy ona na pewno jest zastępcą prokuratora? Van In machinalnie pokręcił głową.
— Skoro nie „koła”, to co w takim razie, pana zdaniem, znaczy słowo „rotas”? — zareagowała Hannelore, mylnie interpretując ten jego gest.
Van In wzdrygnął się. Myślami znalazł się przez chwilę w tych beztroskich czasach, kiedy był z Sonją.
— Bardzo przepraszam, byłem myślami gdzie indziej. — Już chciał zapalić papierosa, ale rozmyślił się. Są tacy niepalący, którym jeden papieros wystarczy, żeby poczuć antypatię dla palącej osoby, a tego ryzyka wolał uniknąć.
— Wygląda to na jakąś zagadkę, rodzaj kryptogramu. Nie sądzi pan, komisarzu?
Zmiennością nastrojów mogłaby konkurować z nastolatką w okresie dojrzewania. Wystarczyło parę minut, żeby z rozstawiającej wszystkich po kątach starej ciotki zmieniła się w zalotną uczennicę.
— Jeśli tak, to mamy do czynienia ze świrem albo z jakimś naprawiaczem świata. Albo z kombinacją jednego z drugim — westchnął Van In. Nagle poczuł wdzięczność do De Kee. Musi się postarać bardzo szybko zamknąć tę sprawę.
— Albo z kimś, kto naoglądał się za dużo amerykańskich filmów klasy „B” — dokończyła Hannelore nie bez słuszności.
— Bensonie w niebiesiech, nie rób mi tego! — jęknął Van In.
— Co pan powiedział? — Hannelore patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. Górna warga jej ust drżała lekko, jakby lada moment miała wybuchnąć śmiechem. Van In pomyślał, że chyba zrobił się czerwony jak burak.
— To taki zwyczajowy policyjny zwrot — wyjaśnił z udawaną obojętnością.
— Takie rzeczy może pan opowiadać szefowi.
Van In zrozumiał, że nie ma sensu próbować ją zbyć byle czym. Zawsze będzie drążyła.
— Ma pani rację. Najwyższy czas, żebym się oduczył tego idiotycznego powiedzonka.
— Kiedyś, jak miałam jakiś problem, to zawsze mówiłam „szmaty”.
— Żartuje pani.
— No, naprawdę, to się wzięło jeszcze z moich studenckich czasów — zaczęła opowiadać z zapałem. — Na pierwszy ustny egzamin, jaki zdawałam na uniwerku, przyszłam w dżinsach, nowiutkich zresztą. I wie pan, co powiedział profesor, kiedy weszłam do sali?
— Nie mam pojęcia — powiedział Van In niewinnie.
— „W szmatach się u mnie nie zdaje. Przyjdziesz we wrześniu”. I kazał mi wyjść. Płakałam jak bóbr!
— Nie może być!
Van In uświadomił sobie, że cała ich rozmowa staje się równie błaha jak ta anegdota, którą mu właśnie opowiedziała. A przecież prowadzą śledztwo! „Bensonie w niebiesiech!”, chciał znowu powiedzieć. Pomyślał, że to duże szczęście, że w sklepie nie ma nikogo więcej.
— A z czego wziął się ten pański okrzyk? — spytała, dając mu lekkiego kuksańca łokciem pod żebra.
Trudno powiedzieć, czy Leo podsłuchiwał, czy nie, w każdym razie wyczucie czasu miał co do sekundy. Trochę był zasapany od długiego siedzenia w kucki. Rękawy miał podwinięte, a jego małe oczka spoglądały to na Van Ina, to na Hannelore Martens.
Pani prokurator przybrała z powrotem poważny wyraz twarzy. Dla niej wszystko tu było nowe i bawiła się znakomicie. Dawno zapomniała o mądrych radach kolegów prokuratorów. Można czasem posłużyć się dla żartu autorytetem, ale żeby tak przez cały czas — nie, to nie dla niej. Nic dziwnego, że w sądzie wszyscy chodzą z kwaśnymi minami.
— No i? Jest coś? — spytał Van In.
— No prints — stwierdził Leo swobodnym tonem. — Z rękawiczek też niewiele się dowiemy, zwykły fason, do kupienia praktycznie wszędzie. Chyba, że znajdziemy coś pod mikroskopem.
— A woda królewska? — Hannelore odwróciła głowę w jego stronę.
— Nie rozumiem?
— Nie da się pójść tym tropem? W końcu na moje oko jest tego w akwarium ze czterdzieści litrów. To dość pokaźna ilość, a nie widziałam takiego preparatu na półce w supermarkecie.
— Aha, myśli pani, że jak ktoś kupuje taką ilość, to jest gdzieś rejestrowany, tak? Gdyby tak było, mielibyśmy łatwiej! Ale nie, woda królewska, proszę pani, czyli inaczej aqua regia, jak mówią profesjonaliści, to nic szczególnie rzadkiego czy egzotycznego, jak mogłaby sugerować poetycka nazwa. Woda królewska to zwykły roztwór jednej części kwasu azotowego i trzech części kwasu solnego. Dwa niewinne składniki, które można kupić w sklepie z odczynnikami chemicznymi, nie budząc specjalnych podejrzeń. Jubilerzy używają jej do odzyskiwania złota ze stopów z innymi metalami.
Teraz Leo z kolei przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Van Ina i Hannelore. Zdjął okulary i rozgadał się na dobre. W końcu zaczynał od zawodu nauczyciela. Bardzo lubił prowadzić lekcje, ale uczniowie z różnych szkół jakoś nie chcieli się do niego przekonać.
— Czyste dwudziestokaratowe złoto jest dość miękkie i dlatego mało użyteczne — perorował. Jego pulchne rumiane policzki były poprzecinane siecią czerwonych żyłek. — To, co znamy jako osiemnastokaratowe złoto jest tak naprawdę stopem złota i miedzi albo srebra, niklu czy palladu. Im więcej na przykład w takim stopie jest miedzi, tym bardziej żółte złoto. Tak zwane „białe złoto”, to stop złota z palladem albo niklem. Osiemnaście karatów oznacza, że stop zawiera siedemdziesiąt pięć procent złota.
— Proszę, proszę — podsumowała Hannelore. — Człowiek uczy się całe życie.
Leo podziękował jej szerokim uśmiechem. Najwyraźniej on też był pod urokiem pięknej Hannelore.
— Przy przerabianiu starego złota, czyli „złomu”, jak mówią jubilerzy, trzeba od siebie oddzielić poszczególne składniki. A jedną z właściwości złota jest to, że nie rozpuszcza się w żadnym kwasie. Procedura jest więc dziecinnie prosta. Robimy koktajl z dwóch stężonych kwasów i zanurzamy w nim „złom”. W ten sposób jubilerzy łatwo mogą odzyskać czyste złoto.
Leo Vanmaele z powrotem nałożył okulary na znak, że wykład dobiegł końca. Przez grube szkła patrzył na parę gołąbków, którą miał przed sobą. Dla Leo bowiem sprawa była jasna jak słońce: między tymi dwojgiem wyraźnie iskrzyło. Jedno, czego nie potrafił zrozumieć, to to, że kobieta taka jak Hannelore może widzieć cokolwiek w facecie takim jak Van In. Jego przyjaciel miał czterdzieści jeden lat, kopcił jak komin dziewiętnastowiecznej fabryki i żłopał tyle, co landrover na przełożeniu terenowym.
— A więc Degroof nie może wnieść oskarżenia — stwierdziła Hannelore. — Złoto nadal można zużyć.
— To prawda, szanowna pani prokurator — potwierdził Leo z przesadną uprzejmością, jakby specjalnie chciał podkreślić różnicę w pozycji zawodowej między nimi. — Ale tak się składa, że dziewięćdziesiąt procent ceny ekskluzywnej biżuterii tkwi w projekcie i godzinach pracy. Sprawca bądź sprawcy wyrządzili niewyobrażalne szkody, ponieważ gdyby po prostu wzięli biżuterię i wynieśli, ubezpieczenie musiałoby Degroofowi zwrócić wszystko do ostatniego franka.
— A więc akt zemsty — powiedział Van In w zamyśleniu.
— Dokonany przez świra z wykształceniem klasycznym — dokończyła Hannelore, machając kopertą.
Leo, który nie miał pojęcia, o co chodzi, nie zwrócił uwagi na jej słowa.
— Chyba rzeczywiście można mówić o perfekcyjnie przygotowanym akcie zemsty — potwierdził. — Absolutnie żadni tam amatorzy. Semtex, czyli substancja, którą wysadzono sejf, to nie jest coś, co można dostać w piekarni. Poza tym cała procedura rozpuszczania w wodzie królewskiej zabiera ponad dwadzieścia cztery godziny, czyli że sprawcy musieli mieć pewność, że sklep będzie zamknięty w sobotę.
— No i nie zapominajmy o alarmie. Sprawca znał kod i procedury ustalone z firmą ochroniarską — dorzucił Van In.
Hannelore wyłowiła paczkę papierosów z szerokiej kieszeni na biodrze swojej luźnej spódnicy.
— Zapali pan, komisarzu?
Van In nie wierzył własnym oczom.
— Chętnie — wymamrotał. Leo podziękował machnięciem dłoni.
Kiedy Van In z wdzięcznością wciągał w płuca pierwszy haust dymu, Hannelore powiedziała nieoczekiwanie:
— Dziwne tylko, że ktoś, kto zna kod systemu alarmowego, nie potrafił zdobyć kombinacji do otworzenia sejfu.
Leo popatrzył na Van Ina wzrokiem, który mówił: „ładna i do tego mądra, kto by pomyślał”.
— Moje gratulacje, proszę pani. Wychowawca naszej klasy zawsze powtarzał: dobra odpowiedź i już do przodu o jedną ławkę!
— Czemu my o tym nie pomyśleliśmy? — zastanawiał się na głos Van In.
— Ponieważ kobiety są po prostu bardziej przenikliwe od mężczyzn, panie komisarzu — pochwaliła się rozbawiona Hannelore.
Van In przesunął karteczkę w stronę Leo.
— Jeśli się nie mylę, studiował pan chyba łacinę, drogi panie? — Nie wiedział, czemu kontynuują tę komedię, zamiast zwracać się do siebie jak zwykle po imieniu. Ale wyglądało na to, że Leo nie ma nic przeciwko dalszej zabawie.
— Ma pan słuszność, komisarzu — mruknął Leo, podsuwając okulary na czoło i poddając kawałek papieru gruntownym oględzinom.
— Jeśli miałoby tu chodzić o akt zemsty — podjęła Hannelore — to wydaje mi się logiczne, że sprawcy bądź sprawców należy szukać w bezpośrednim otoczeniu rodziny Degroof. Zemsta to bowiem sprawa czysto osobista. Motyw zemsty znacznie częściej występuje w przestępstwach o podłożu emocjonalnym niż w przestępstwach zaboru mienia, jeśli to, co tu mamy, w ogóle można zaklasyfikować jako zabór mienia.
Spojrzała wyczekująco na Van Ina.
— Jutro spróbuję sporządzić profil sprawcy — powiedział komisarz. Męczyło go, że nie może z nią otwarcie rozmawiać. — Może dostaniemy jakąś pomoc z Centralnego Biura Śledczego, nie wiem. W każdym razie osobiście uważam, że nie mamy tu do czynienia z wariatem.
— Przecież dopiero co sam pan…
— To było dopiero co, proszę pani.
— W porządku, każdy może zmienić zdanie. Ale dlaczego tak pan uważa? Intuicja?
— Istotnie — przyznał Van In z uśmiechem. — W tym przypadku męska.
„Ale jej przysolił”, pomyślał Leo. Przysłuchiwał się ich rozmowie, jednocześnie usiłując odcyfrować łacińskie słowa. Znaczenie „rotas” „opera” i „tenet” było dla niego jasne. Od razu też zauważył, że „arepo” i „sator” są odwrotnościami „opera” i „rotas”. Całość jednak pozostawała dla niego nieodgadniona.
— To nie będzie prosta sprawa — powiedział, opuszczając okulary na nos, co oznaczało, że kończy swoje usiłowania. — Zresztą, kiedy ja miałem tę łacinę. Obawiam się, że trzeba będzie zwrócić się do jakiegoś filologa. Z tym, że wcale nie jest powiedziane, że przetłumaczenie tych słów cokolwiek nam pomoże. Zwróciliście uwagę, że wszystkie te słowa dają się czytać w obie strony, i to zarówno w pionie, jak i w poziomie?
— Więc pan też przypuszcza, że tu może chodzić o jakąś zagadkę? — Van In pochylił się do przodu i wziął kartkę od Leo.
— No, ale to musi przecież coś znaczyć. Inaczej przestępca nie zostawiałby takiej wiadomości, prawda? — Hannelore obiema rękami odsunęła włosy za uszy.
— No, chyba że w amerykańskim filmie klasy „B” — rzucił Van In z nieruchomą twarzą. — Tam wszystko jest możliwe.
— Come on, panowie, nie próbujcie się ze mnie nabijać — rzuciła poirytowana.
— Nie pozostaje nam nic innego, jak poczekać na wyniki śledztwa — stwierdził Van In. — Sama pani przyzna, że na razie nic więcej nie możemy zrobić.
— Zapomina pan o komunikacie radiowym — zwróciła mu gniewnie uwagę. Hannelore Martens rzeczywiście miała bardzo zmienny temperament.
„A ona znowu swoje”, westchnął w duchu Van In. Oczywiście, że ma słuszność. Ktoś musiał coś widzieć albo słyszeć.
— Może pani być spokojna, proszę pani. Jestem pewien, że naczelnik będzie podzielał pani zdanie. W tym momencie jednak zdecydowanie bardziej się przydam w komendzie przy Hauwerstraat. Czeka tam mnóstwo papierkowej roboty i nie mogę pozwolić, żeby brygadier Versavel sam się z tym męczył.
— No dobrze, komisarzu, ale proszę pamiętać, że będę śledziła postępy.
— Pan Vanmaele chyba zostanie jeszcze przez chwilę?
Leo przytaknął ruchem głowy.
— W takim razie już idę. Aha, Versavel powiedział, że Degroof wręczył klucze do sklepu funkcjonariuszowi Decosterowi. Powiem mu, żeby zaczekał, aż pan skończy i niech wtedy zamknie tę budę na cztery spusty.
— Okidoki — zgodził się Vanmaele. — Wrócę tu jutro z samochodem i paroma ludźmi, żeby przewieźć do labu to akwarium ze złotą breją. Wtedy ustalimy dokładnie, ile czego tam rozpuszczono. Pewnie to najbardziej interesuje Degroofa.
— No to wszystko ustalone — Van In podniósł się z miejsca.
— Przypuszczam, że jeszcze nieraz się spotkamy — powiedział do Hannelore.
— Mam szczerą nadzieję, że tak, panie komisarzu. Bardzo miło było mi pana poznać — zaszczebiotała przymilnie.
Van In pomyślał, że nigdy nie zrozumie kobiet.
Hannelore podała mu dłoń i przytrzymała przez chwilę w uścisku.
— I niech pan nie zapomni o komunikacie radiowym — rzuciła, puszczając do niego oko. — Jestem pewna, że przyniesie to jakieś rezultaty, ale nalegam niezależnie od wszystkiego — dodała już bardzo serio. — Jeśli jutro rano taki komunikat się nie pojawi, sama do pana zadzwonię. Służbowo, oczywiście.