Fragment 1
Skania
21-24 czerwca 1994
1
O świcie rozpoczął przemianę. Wszystko dokładnie zaplanował, żeby nie było żadnej wpadki. Poświęci na to cały dzień, nie chciał ryzykować, że nagle zabraknie mu czasu. Wziął pędzelek i trzymał go w dłoni, przed sobą. Ze stojącego na posadzce magnetofonu dobiegały go głosy bębnów. Spojrzał na swoją twarz w lustrze. I zrobił na czole pierwsze czarne kreski. Zauważył, że dłoń ma pewną. Nie jest więc zdenerwowany. Mimo że po raz pierwszy nakładał makijaż wojownika nie dla zabawy. Dotychczas była to tylko forma ucieczki, sposób obrony przed niesprawiedliwościami, na jakie był nieustannie narażony. Teraz wielka przemiana nabrała innego charakteru. Powagi. Każda namalowana kreska zdawała się go oddalać od poprzedniego życia. Nie było odwrotu. Zabawa raz na zawsze się skończyła, wyruszy na wojnę, w której ludzie umrą naprawdę.
Światło było bardzo ostre. Żeby uniknąć niepotrzebnych odbić, precyzyjnie poustawiał lustra. Kiedy tutaj wszedł i zamknął za sobą drzwi, po raz ostatni sprawdził, czy o niczym nie zapomniał. Wszystko było na swoim miejscu. Starannie wyczyszczone pędzle, porcelanowe miseczki z farbami, ręczniki i woda. Obok małej tokarki, na kawałku czarnego materiału leżała broń: trzy siekiery, noże różnej długości i spray. W jednej tylko sprawie nic jeszcze nie postanowił. Będzie musiał wybrać broń. Nie mógł zabrać wszystkiego. Wiedział jednak, że decyzja zapadnie sama, kiedy przystąpi do przemiany. Zanim usiadł przed ławą, żeby pomalować twarz, opuszkami palców sprawdził ostrza siekier i noży. Nie mogły być ostrzejsze. Nie oparł się pokusie i mocniej nacisnął palcem jeden z noży. Natychmiast pokazała się krew. Wytarł palec i nóż ręcznikiem. I usiadł przed lustrami.
Pierwsze kreski na czole powinny być czarne. Jakby nacinał dwie głębokie rany, otwierał mózg, opróżniając go ze wszystkich wspomnień i myśli, które mu towarzyszyły, dręczyły i upokarzały. Potem będą czerwone i białe kreski, koła, czworokąty, a na końcu, na policzkach, wężowe ornamenty. Jego biała skóra w ogóle nie będzie widoczna. Tak dokona się przemiana. To, co było, przestanie istnieć. Narodzi się zwierzę, które nigdy nie przemówi ludzkim głosem. Pomyślał, że gdyby to było konieczne, bez wahania obetnie sobie język.
Przemiana zajęła mu cały dzień. Skończył tuż po szóstej po południu. Wtedy zdecydował się zabrać największą siekierę. Wetknął trzonek za gruby skórzany pas. Były tam już dwa noże. Rozejrzał się. O niczym nie zapomniał. Spray włożył do wewnętrznej kieszeni skórzanej kurtki.
Po raz ostatni spojrzał na swoją twarz w lustrze. Wzdrygnął się. A potem wolno włożył kask na głowę, zgasił światło i wyszedł. Boso, tak jak tutaj przyszedł.
*
Pięć minut po dziewiątej Gustaf Wetterstedt ściszył telewizor i zadzwonił do matki. Zgodnie ze starym zwyczajem. Odkąd przeszło dwadzieścia pięć lat temu opuścił fotel ministra sprawiedliwości i zaniechał wszelkiej działalności politycznej, z niechęcią i niesmakiem oglądał telewizyjne wiadomości. Nie mógł się pogodzić z tym, że już go tam nie ma. Przez wiele lat ministrowania był w centrum życia publicznego i przynajmniej raz w tygodniu pokazywał się w telewizji. Pilnował, by sekretarki rejestrowały każde jego wystąpienie na taśmie wideo. Taśmy zajmowały teraz całą ścianę w jego gabinecie. Czasami je oglądał. I zawsze z zadowoleniem konstatował, że ani razu podczas tylu lat na stanowisku ministra sprawiedliwości żadne nieoczekiwane lub podchwytliwe pytanie złośliwego dziennikarza nie wyprowadziło go z równowagi. Z nietajoną pogardą myślał o kolegach, którzy bali się dziennikarzy telewizyjnych. Często coś dukali, sami sobie przeczyli i nie umieli z tego wybrnąć. Jemu nigdy coś podobnego się nie przydarzyło.
Jego nikt nie usidlił. Dziennikarze nie byli w stanie go pokonać. Nigdy też nie udało im się wytropić jego tajemnicy.
Włączył telewizor o dziewiątej, na skrót wiadomości. Potem go ściszył, przysunął telefon i zadzwonił do matki. Urodziła go bardzo wcześnie. Teraz miała dziewięćdziesiąt cztery lata, jasny umysł i niespożytą energię. Mieszkała sama w dużym mieszkaniu w centrum Sztokholmu. Ile razy podnosił słuchawkę i wykręcał numer, zawsze miał nadzieję, że nie odbierze. Miał powyżej siedemdziesiątki i zaczynał się niepokoić, że matka go przeżyje. Niczego bardziej nie pragnął niż jej śmierci. Zostałby sam. Nie musiałby do niej wydzwaniać, szybko by zapomniał, jak wyglądała.
Sygnały rozbrzmiewały. Czekając, patrzył na pozbawionego głosu lektora wiadomości. Po czwartym sygnale zaczął mieć nadzieję, że nareszcie umarła. I wtedy ją usłyszał. Przybrał łagodny ton. Spytał, jak się czuje, jak minął dzień. Kiedy musiał uznać, że jednak żyje, chciał maksymalnie skrócić rozmowę. Skończył i siedział z ręką na słuchawce. Ona nie umrze, pomyślał. Nie umrze, chyba że ją zabiję.
Siedział w ciszy. Szumiało morze, w pobliżu przejechał samotny motorower. Wstał z kanapy i podszedł do dużego okna tarasu z widokiem na morze. Był piękny, nastrojowy zmierzch. Na brzegu opodal jego dużej posesji było pusto. Ludzie siedzą przed telewizorami, pomyślał. Kiedyś mogli zobaczyć, jak chwytam reporterów za gardło. Byłem wtedy ministrem sprawiedliwości. Powinienem zostać premierem. Ale nie zostałem.
Starannie zaciągnął ciężkie zasłony, żeby nie było żadnych prześwitów. Chociaż w swoim domu na wschodnich przedmieściach Ystadu starał się żyć anonimowo, zdarzało się, że obserwowali go ciekawscy. Minęło dwadzieścia pięć lat, odkąd odszedł ze stanowiska, a mimo to nie został jeszcze całkiem zapomniany. Poszedł do kuchni i nalał sobie kawy z termosu. Kupił go pod koniec lat sześćdziesiątych, podczas oficjalnej wizyty we Włoszech. Był tam bodaj w sprawie przedyskutowania wzrostu nakładów na powstrzymanie rosnącej fali terroryzmu w Europie. W jego domu wszędzie były pamiątki przywołujące na myśl dawne czasy. Powinien je wyrzucić. Uznał to jednak za bezsensowny wysiłek.
Usiadł na kanapie z filiżanką kawy. Pilotem wyłączył telewizor i myślał o mijającym dniu. Przed południem odwiedziła go dziennikarka z pewnego dużego miesięcznika, który publikował cykl reportaży o niegdyś znanych ludziach, obecnie na emeryturze. Nie udało mu się dociec, dlaczego wybrała akurat jego. Przyszła z fotografem, robili mu zdjęcia nad morzem i w domu. Zawczasu postanowił, że się zaprezentuje jako pogodny staruszek, pogodzony ze swoim życiem. Mówił, że jest bardzo szczęśliwy. Że żyje w odosobnieniu, żeby w spokoju oddać się medytacjom, i z dobrze udawanym zażenowaniem napomknął o ewentualnym spisaniu swoich wspomnień. Dziennikarka, kobieta około czterdziestki, była pod wrażeniem i traktowała go z pokornym respektem. Potem odprowadził gości do samochodu i pomachał im na pożegnanie.
Z satysfakcją pomyślał, że nie powiedział ani jednego słowa prawdy. Była to jedna z niewielu rzeczy, które go nadal bawiły. Oszukać i nie dać się przyłapać. Rozsiewać pozory i złudzenia. Po wielu latach obecności w życiu politycznym zdał sobie sprawę, że w konsekwencji zostaje jedynie kłamstwo. Prawda przebrana za kłamstwo albo kłamstwo przebrane za prawdę.
Niespiesznie dopił kawę. Czuł narastające zadowolenie. Najlepsze były wieczory i noce. Wtedy oddalały się od niego myśli o wszystkim, co było kiedyś i co minęło bezpowrotnie. Nikt jednak nie mógł go pozbawić najważniejszego. Tajemnicy, którą znał tylko on sam.
Czasami myślał o sobie jak o obrazie w lustrze, który jest jednocześnie wklęsły i wypukły. Była w nim ta sama dwuznaczność. Inni widzieli jedynie powierzchnię, ot, zdolny jurysta, szanowany minister sprawiedliwości, pogodny emeryt, który przechadza się po skańskim nabrzeżu. Nikt nie podejrzewał, że jest swoim własnym sobowtórem. Składał wizyty królom i prezydentom, kłaniał się z uśmiechem i myślał: żebyście tylko wiedzieli, kim naprawdę jestem i co o was myślę. Kiedy stał przed kamerami telewizyjnymi, ta sentencja - żebyście tylko wiedzieli, kim jestem - nigdy nie opuszczała jego świadomości. Ale nikt tego nie odczytał, nie zgłębił jego tajemnicy, tej oto, że gardzi partią, którą reprezentuje, poglądami, których broni, większością ludzi, których spotyka. I z tą tajemnicą umrze. Przejrzał świat na wylot, wszystkie jego marności, widział bezsens egzystencji. Nikt jednak nie znał jego prawdziwych poglądów i nie pozna. Nie odczuwał potrzeby dzielenia się swoimi spostrzeżeniami i zapatrywaniami.
Coraz bardziej cieszył się na jutrzejszy dzień. Tuż po dziewiątej wieczorem mieli się u niego zjawić przyjaciele. Czarnym mercedesem z przydymionymi lustrzanymi szybami. Wjadą do garażu, on będzie na nich czekał w salonie, za starannie zaciągniętymi zasłonami, jak teraz. Jego oczekiwania natychmiast wzrosły, kiedy zaczął sobie wyobrażać, jaką dziewczynę mu tym razem przywiozą. Przekazał wiadomość, że ostatnio było za dużo blondynek. Niektóre były za stare, miały ponad dwadzieścia lat. Życzyłby sobie młodszą, najchętniej rasy mieszanej. Kiedy weźmie dziewczynę do sypialni, przyjaciele posiedzą w piwnicy, gdzie wstawił telewizor. Przed świtem już ich nie będzie, a on zacznie snuć fantazje o dziewczynie, którą przywiozą za tydzień. Na myśl o jutrzejszym dniu podniecił się, wstał z kanapy i wszedł do gabinetu. Zanim zapalił światło, zaciągnął zasłony. Przez moment miał wrażenie, że na brzegu ktoś stoi. Zdjął okulary i zmrużył oczy. Zdarzało się, że nocne marki wysiadywały akurat pod jego posesją. Kilka razy
musiał wzywać policję, skarżąc się na młodych ludzi, którzy rozpalali ognisko na brzegu i hałasowali. Policjanci zjawiali się natychmiast i zabierali intruzów. Często myślał o tym, że nigdy nie przyszłoby mu do głowy, jakie będzie miał wiadomości i kontakty jako minister sprawiedliwości. Nie tylko poznał specyficzną mentalność szwedzkiej policji, pozyskał także przyjaciół w strategicznych punktach szwedzkiej machiny prawniczej. Nie mniej ważne były kontakty, jakie nawiązał ze środowiskiem przestępczym. Zaprzyjaźnił się z działającymi w pojedynkę inteligentnymi bandziorami i z szefami dużych grup przestępczych. Mimo że sporo się zmieniło w ciągu ostatnich dwudziestu pięciu lat, jego stare kontakty nadal przysparzały mu dużo radości. Zwłaszcza ci jego przyjaciele, którzy dbali o to, by co tydzień odwiedzała go panienka w stosownym wieku.
Postać na brzegu była przywidzeniem. Poprawił zasłony i wysunął szufladę biurka, które odziedziczył po ojcu, surowym profesorze prawa. Wyjął kosztowny, pięknie zdobiony album i powoli, niemal nabożnie wertował swój zbiór zdjęć pornograficznych, pamiętających początki sztuki fotografowania. Najstarsze zdjęcie było prawdziwym rarytasem: dagerotyp z 1855 roku, który kupił kiedyś w Paryżu. Przedstawiało nagą kobietę obejmującą psa. Jego kolekcję dobrze znało jedynie doborowe grono mężczyzn o identycznych zainteresowaniach. Zdjęcia Lecadre''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''''a z lat dziewięćdziesiątych XIX wieku, których był posiadaczem, ustępowały jedynie kolekcji pewnego leciwego potentata przemysłu hutniczego z okręgu Ruhry. Najdłużej zatrzymywał się przy zdjęciach bardzo młodych modelek, będących - sądząc po oczach - pod wpływem narkotyków. Często żałował, że sam nie poświęcił się fotografii. Byłby teraz w posiadaniu unikatowych zbiorów. Przejrzał album i włożył go do szuflady. Od
przyjaciół wymógł obietnicę, że po jego śmierci zaoferują zdjęcia pewnemu paryskiemu antykwariuszowi specjalizującemu się w tego typu transakcjach. Pieniądze ze sprzedaży miały trafić na konto fundacji dla młodych prawników, którą już założył, a której istnienie ujawniono by dopiero po jego śmierci.
Zgasił lampę na biurku i siedział w mroku. Cicho szumiało morze. Znów mu się wydawało, że słyszy przejeżdżający w pobliżu motorower.
Ciągle nie mógł sobie wyobrazić własnej śmierci, mimo że miał przeszło siedemdziesiąt lat. W USA dwukrotnie uczestniczył incognito w egzekucjach; widział śmierć na krześle elektrycznym i, co rzadkie, w komorze gazowej. Sprawiło mu to osobliwą przyjemność. Ale własnej śmierci sobie nie wyobrażał. Wszedł do salonu i nalał sobie z barku kieliszek likieru. Zbliżała się północ. Przed snem pozostał mu jedynie krótki spacer nad morzem. Włożył kurtkę, wsunął stopy w parę zużytych drewniaków i opuścił dom.
Było bezwietrznie. Jego posiadłość leżała na uboczu, nie widział stąd świateł w oknach najbliższych sąsiadów. Z oddali dobiegał szum samochodów jadących w kierunku Käsebergi. Poszedł przez ogród do furtki, która wychodziła na brzeg. Ku swemu niezadowoleniu zauważył, że lampa przy furtce jest popsuta. Morze czekało. Wyjął klucze i otworzył furtkę. Po chwili był na brzegu. Morze było spokojne. Daleko na horyzoncie widział światła statku, który płynął na zachód. Rozpiął rozporek i sikał do wody, rozmyślając o jutrzejszej wizycie.
Nagle, choć nic nie słyszał, zorientował się, że ktoś za nim stoi. Zesztywniał, sparaliżowany strachem. Potem szybko się odwrócił.
Człowiek, którego zobaczył, przypominał zwierzę. Mężczyzna miał na sobie tylko krótkie spodnie. Z histerycznym przerażeniem spojrzał mu w twarz. Nie wiedział, czy jest zdeformowana, czy przesłania ją maska. Dostrzegł w jego ręku siekierę. Pomyślał mgliście, że dłoń obejmująca trzonek jest bardzo mała, że mężczyzna przypomina karła.
Krzyknął i ruszył do bramy.
Zmarł w tym samym momencie, w którym ostrze siekiery przecięło mu kręgosłup, tuż pod łopatkami. Już nie widział, jak człowiek, który być może był zwierzęciem, klęka, przecina mu czoło, po czym jednym mocnym szarpnięciem zrywa włosy.
Minęła północ. Był wtorek, 21 czerwca.
W pobliżu odezwał się samotny motorower. Po chwili dźwięk silnika umilkł. I znów było bardzo cicho.