Do Coolgrange dotarłem późnym popołudniem. Wysiadłem na skrzyżowaniu i wzrokiem odprowadziłem odjeżdżający z warkotem autobus, jego tłusty zad wyglądał cokolwiek szyderczo. Odgłos silnika ucichł i na pola spłynęła ponownie pulsująca letnia cisza. Niebo było wciąż zachmurzone, lecz tu i ówdzie zza chmur pokazywało się słońce, i światło, przyćmione i bezbarwne, nabrało teraz perlistoszarego kolorytu. Rozejrzałem się dookoła. Jak zadziwiają nas zawsze rzeczy znajome. Było tam wszystko, czekało na mnie, zepsuta furtka, podjazd, duża łąka, las dębowy - dom! - wszystko na miejscu, trochę mniejsze niż je zapamiętałem, jakby było swoim własnym zminiaturyzowanym modelem. Zaśmiałem się. Nie był to w rzeczywistości śmiech, a okrzyk zdumienia i rozpoznania. Ilekroć mam przed oczyma taki widok - drzewa, złocące się pola, delikatne, łagodne światło - czuję się jak podróżny w chwili odjazdu. Nawet teraz, kiedy przyjeżdżałem, sprawiałem wrażenie, jakbym odwracał głowę, by jeszcze raz spojrzeć na miejsca, które mam opuścić.
Z płaszczem przeciwdeszczowym przerzuconym przez ramię i sponiewieraną torbą w dłoni, ja, syn marnotrawny, zapewne za stary i nazbyt otyły jak na tę rolę, ruszyłem ścieżką. Nagle zza żywopłotu wyskoczył pies i obnażając kły do samych dziąseł zaczął na mnie ujadać. Przystanąłem. Nie lubię psów. Zwierzak był czarno-biały, a jego ślepia nie budziły zaufania. Przywarł brzuchem nisko do ziemi i, ujadając, poruszał się w przód i w tył, zataczając w ten sposób przede mną półkole. Tarczą z torby zasłoniłem kolana i krzyknąłem na niego ostro, jak na niesforne dziecko, lecz głos, wydobywający się z mojego gardła, zabrzmiał jak rwący się falset. Przez moment zapanowała ogólna wesołość, jakby wśród liści poukrywane były jakieś postaci, rozbawione moim popisem. W następnej chwili rozległ się gwizd, pies zaskomlał i stropiony ruszył w stronę domu. Na schodach stała moja matka. Śmiała się. Nagle pokazało się słońce, i odniosłem wrażenie, że towarzyszył temu jakiś bezgłośny wybuch. Dobry Boże, powiedziała, to ty? Myślałam,
że mam przywidzenia.
Zawahałem się. Nie żeby brakowało mi słów, wręcz przeciwnie, jest tyle do opowiedzenia, i nie wiem, od czego zacząć. Poczułem, że powoli zataczam się do tyłu, w wyciągniętych ramionach trzymając kurczowo jakiś nieporęczny, a przy tym nic nie ważący ciężar. Tutaj muszę zachować szczególną ostrożność, to niebezpieczny teren. Zdaję sobie oczywiście sprawę, że cokolwiek powiem, zostanie wyśmiane przez domorosłych psychologów, jakich jest mnóstwo na sali rozpraw. W kwestii matek nie można polegać na prostych wyjaśnieniach. W każdym razie postaram się być uczciwy i wyrażać się jasno. Ma na imię Dorota, choć wszyscy zwracają się do niej Lala. Nie wiem dlaczego, nie ma w niej nic z lalki. Jest dobrze zbudowaną, pełną wigoru kobietą o szerokiej twarzy i gęstych włosach żony druciarza. Nie chciałbym, aby opis ten świadczył o braku szacunku. Moja matka robi na swój sposób wrażenie, jest jednocześnie majestatyczna i niechlujna. Z dzieciństwa pamiętam jej nieustanną, choć nie narzucającą się obecność, była posągowa,
obojętna, niewiarygodnie piękna swoją antycznorzymską urodą, niczym posąg z marmuru usytuowany w odległej części trawnika. Później, gdy bardzo przytyła, jej duży tyłek i szczupłe nogi stanowiły kontrast, który - kiedy dorosłem i poważnie interesowały mnie te sprawy - kazał mi snuć spekulacje na temat skomplikowanej budowy tych rejonów jej ciała, zakrywanych spódnicą i rozciągających się pomiędzy zgrabnymi kolanami i opasłą talią. Cześć, mamo, powiedziałem i odwróciłem wzrok, szukając jakiegoś neutralnego przedmiotu, na którym mógłbym zawiesić spojrzenie. Poczułem irytację. Tak na mnie działała. Wystarczyło, że przed nią stanąłem, a natychmiast zaczynała we mnie wrzeć złość i oburzenie. Byłem zdumiony. Sądziłem, że po dziesięciu latach nastąpi choćby krótka chwila pokoju pomiędzy naszym spotkaniem a pierwszym atakiem synowskiej złości. Ale nic z tego, stałem tam z zaciśniętymi szczękami i jadowitym spojrzeniem utkwionym w kępce chwastów wyrastających ze szczeliny w kamiennych schodach, na których stała matka.
Prawie się nie zmieniła. Jej biust, który należałoby nazwać bujnym, opadł na wysokość przepony, a na twarzy pojawił się lekki zarost. Miała na sobie obszerne sztruksowe spodnie i wełnianą kamizelkę z rozepchanymi kieszeniami. Zeszła do mnie po stopniach i ponownie się roześmiała. Przytyłeś, Freddie, powiedziała. Grubasek z ciebie. A potem wyciągnęła dłoń - przysięgam, że mówię prawdę - i chwyciwszy mnie za fałdę tłuszczu, potrząsnęła nią jakby dla zabawy. Ta kobieta, ta kobieta - cóż mogę powiedzieć? Miałem trzydzieści osiem lat, byłem człowiekiem uzdolnionym, miałem żonę i dziecko, imponującą śródziemnomorską opaleniznę, poruszałem się dystyngowanie, wzbudzając respekt, a co ona zrobiła? - uszczypnęła mnie w brzuch, i wybuchła tym swoim rechotem. Czy można się dziwić, że skończyłem w pudle? Pies, widząc, że zostałem zaakceptowany, zbliżył się do mnie i usiłował polizać moją rękę, co wykorzystałem, by obdarzyć go solidnym kopniakiem w żebra. Od razu poczułem się lepiej, ale nie za bardzo, i nie na długo. Czy
istnieje coś, co tak silnie i tak boleśnie zarazem przywołuje wspomnienia, jak zapach domu, w którym się spędziło dzieciństwo? Jak Wysoki Sąd zapewne zauważył, staram się unikać uogólnień, lecz z całą pewnością to coś uniwersalnego, ów bezwiedny skurcz rozpoznania, pojawiający się przy pierwszym powiewie tego delikatnego, płowego, brązowawego zapachu, który trudno w ogóle nazwać zapachem, może raczej emanacją, czymś w rodzaju westchnienia tysięcy znanych, acz nie zauważanych przez nas rzeczy, które razem tworzą to, co nazywamy domem. Wszedłem do przedsionka i przez chwilę czułem się tak, jakbym bezgłośnie przekroczył membranę samego czasu. Gdzieś tam w środku zachwiałem się. Ten sam wieszak ze zniszczonymi parasolami, ta sama kamienna posadzka z poluzowanymi gdzieniegdzie płytkami. Wynoś się stąd, Patch, rozległ się za mną głos matki. Pies zaskomlał. Z nie wyjaśnionych powodów poczułem w ustach smak jabłek. Odniosłem wrażenie, że wydarzyło się coś doniosłego, jakby w mgnieniu oka wszystko dookoła mnie
rozwiało się i w tej samej chwili zostało zastąpione przez dokładną replikę, doskonałą w każdym detalu, aż po pyłki kurzu. Postąpiłem dalej, zanurzyłem się w tej namiastce świata, taktownie nie dając nic po sobie poznać. Zdawało mi się tylko, że słyszę wydobywające się z piersi westchnienie ulgi, że oto kolejny raz udała się niełatwa sztuczka. Weszliśmy do kuchni. Wyglądała jak nora osobnika żywiącego się odpadkami. Chryste Panie, powiedziałem, i ty w tym mieszkasz? Pomiędzy naczyniami na kredensie kuchennym poutykane były części garderoby, stare szmaty, służące nie wiedzieć czemu. Spod szafy wystawały koniuszki trzech czy czterech par butów, przerażający widok, jakby ich właściciele siedzieli tam razem stłoczeni, obejmowali się ramionami i nasłuchiwali. Były tam przeróżne meble z całego domu: wąski sekretarzyk z gabinetu ojca, komoda z orzechowego drewna, która niegdyś stała w saloniku, obity aksamitem fotel z łysymi miejscami na poręczach, na którym pewnego niedzielnego, letniego poranka bez słowa zmarła
ciotka Alicja, filigranowa, straszna kobieta. Ogromne, stare radio, które niegdyś królowało niepodzielnie w saloniku, teraz stało dziwacznie przekrzywione na zlewie, mrucząc sobie cicho i mrugając zielonym okiem. Pomieszczeniu daleko było do czystości. Na stole znajdował się otwarty zeszyt z wydatkami domowymi, a rachunki i mnóstwo innych przedmiotów leżało porozrzucane pośród zabrudzonych talerzy i filiżanek. Najwidoczniej matka podliczała wydatki. Przez głowę przemknęła mi myśl, czy od razu nie poruszyć najważniejszej sprawy, to znaczy pieniędzy. Ale uznałem, że to nienajlepszy pomysł. Lecz ona, czytając chyba w moich myślach, spojrzała rozbawionym wzrokiem najpierw na mnie, potem na papiery, i znów na mnie. Odwróciłem się od niej i stanąłem przed oknem. Na trawniku krępa dziewczyna w bryczesach oprowadzała po okręgu szereg kucyków z Connemary. Jak przez mgłę przypomniałem sobie, że w jednym z nielicznych i niegramatycznych listów matka wspominała o jakimś niedorzecznym interesie związanym z tymi
zwierzętami. Zbliżyła się i stanęła obok mnie. W milczeniu przypatrywaliśmy się kucykom, które stąpając ciężko, chodziły w koło. Są wstrętne, no nie, powiedziała wesołym głosem. Do złości, jaką poczułem od chwili przyjazdu, doszło teraz uczucie ogólnej niemożności. Zawsze miałem skłonność do acedii. Jest to stan, czy raczej - powiedziałbym - siła, której znaczenia w ludzkich losach historycy i im podobni zdają się nie doceniać. Matka opowiadała o swoich klientach, głównie Japończykach i Niemcach. Mówię ci, Freddie, oni opanowują ten cholerny kraj. Kupują kucyki jako zabawki dla swoich zepsutych pociech, po skandalicznych - jak to z zadowoleniem przyznała - cenach. Oni wszyscy mają niezłego fioła, powiedziała. Roześmialiśmy się, po czym ponownie zapanowało milczenie. Słońce oświetlało trawnik, a nad rozpalone buki powoli napływała ogromna, biała chmura. Pomyślałem, że to dziwne, że stoję tak, znudzony i poirytowany, z dłońmi w kieszeniach, i posępnym okiem spoglądam na świat, gdy tymczasem gdzieś głęboko we
mnie nieustannie sączy się smutek, niby srebrzysta posoka, czysta i dziwnie drogocenna. Dom, tak, dom zawsze nas czymś zaskakuje. (...)