Kronika żałoby
To się dzieje naprawdę? W sobotę 10 kwietnia 2010 r. po godzinie dziewiątej jak osłupiali patrzymy na pasek na ekranie telewizora: "Prezydent nie żyje". - Przecież prezydenci nie giną. Na pewno ich uratują. Znajomi wydzwaniają do tych wszystkich, którzy mieli lecieć z prezydentem do Katynia. Komórki milczą. Są ranni? Nadzieja gaśnie na widok płonących szczątków prezydenckiego samolotu.
Milczymy. Bo co można w takiej chwili powiedzieć. Co w nas zostanie z tych dni narodowej żałoby? Obrazy. Czerwone trumny, przecięta skrzydłem prezydenckiego samolotu brzoza, jakiś szczątek maszyny na poboczu drogi do Smoleńska.
I te późniejsze, monumentalne, przejmujące. Pokazujące, jak bardzo chcieliśmy być wtedy razem. Dywan zniczy pod Pałacem Prezydenckim, kolejka ciągnąca się po horyzont, las wyciągniętych rąk z telefonami komórkowymi, żeby zrobić zdjęcie, zapamiętać tulipany rzucone na szybę karawanu wiozącego trumnę Marii Kaczyńskiej. Bardzo chciałabym, żeby zapadł nam na zawsze w pamięć obraz prezydenta Dmitrija Miedwiediewa, który nie bacząc na chmurę wulkanicznego pyłu, leci do Krakowa, do bazyliki Mariackiej i chyli głowę przed ołtarzem Wita Stwosza. Byśmy zapamiętali jego wyciągniętą do pojednania rękę.
Wolałabym nie widzieć i nie pamiętać straszliwej rozpaczy. Twarzy ukrytej w dłoniach, złamanych przed trumnami sylwetek, łez kilkuletniej dziewczynki, która właśnie zrozumiała na surowym wojskowym lotnisku, że nie ma już taty. Nie chcę pamiętać wykrzywionych twarzy, które mówią: - Ty nie masz prawa do żałoby, to nie twój prezydent. Ani sporów o Wawel...
Aleksandra Klich