Ksiądz na Islandii: mamy tutaj siedmiuset wiernych. Dziewięciu na dziesięciu to Polacy
Piotr Milewski podróżując po Islandii trafił do katolickiego klasztoru, gdzie mieszkało trzech słowackich zakonników. Wszyscy mówili perfekcyjnie po polsku, a jeden z nich nosił koszulkę "Solidarności".
Dzięki uprzejmości Piotra Milewskiego publikujemy fragment jego książki pt. "Islandia albo najzimniejsze lato od pięćdziesięciu lat", która ukazała się niedawno nakładem wydawnictwa Świat Książki.
Rozdział IV
(…)
Na wzgórzu nad miasteczkiem górowała masywna, geometryczna bryła kościoła. Nawet jeśli nie był to największy budynek w Egilsstaðir, z pewnością był najbardziej charakterystyczny. Nie dało się go przeoczyć.
Pobielony, z wysokimi, gładkimi ścianami oraz podłużnymi oknami wyglądał jak krzyżówka modernistycznej hali koncertowej z mauretańskim zamkiem. Dzwonnica z biegnącą na zewnątrz klatką schodową przypominała zaś wieżę remizy strażackiej. Chwilę później stałem przed wejściem do plebanii. Poprawiłem koszulę i zastukałem kołatką. Drzwi uchyliły się powoli i w ciemnej szczelinie ukazała się koścista kobieta o pociągłej twarzy.
– Szukam noclegu – powiedziałem po krótkiej wymianie grzeczności.
– Polak?
– Tak.
– Katolicy są niżej, w budynku dawnej apteki – odpowiedziała i zamknęła drzwi.
Kilka przecznic dalej odnalazłem piętrową kamienicę o płaskim dachu i dużych oknach z koronkowymi firankami, której fasada wciąż jeszcze nosiła ślady szyldu "Apotek". Obecnych gospodarzy zdradzał duży drewniany krzyż na ścianie obok wejścia. Siostra zakonna przywitała mnie szerokim uśmiechem i żelaznym uściskiem dłoni.
– Niestety nie mogę przyjąć pod dach mężczyzny – tłumaczyła, częstując mnie herbatą. – Kiedyś byłyśmy tu dwie. Druga siostra, która przyjechała z Brazylii, nie wytrzymała w tym klimacie. Za zimno i za mało słońca. Wyjechała i teraz mieszkam sama. Ale w pobliskim Reyðarfjörður jest klasztor, w którym przyjmują gości. Wkrótce przyjeżdża brat. On ci na pewno pomoże.
Dokładnie o godzinie szesnastej, w skromnej kaplicy Bożego Ciała zwalisty mężczyzna o okrągłej twarzy, rudej brodzie i oczach, które mówiły, że pomimo imponujących rozmiarów nie skrzywdziłby nawet muchy, wyrecytował:
– Dýrð sé Föðurnum og Syninum og hinum Heilaga Anda.
"W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego" – odczytałem polskie tłumaczenie w książeczce do nabożeństw, którą wręczyła mi siostra. Nie licząc chorwackiej siostry i celebranta, byłem jedynym uczestnikiem mszy. Zająłem miejsce w ostatniej ławce, ale równie dobrze mógłbym siedzieć w pierwszej. Nie mogłem się ukryć za kolumną, udać, że mnie nie mama. Siedziałem na wprost brodatego zakonnika, czując się tak, jak zapewne czuli się uczestnicy mszy w tradycji przedsoborowej, gdy prowadzono je po łacinie – tak jak oni, bez zaglądania do tłumaczenia, nie rozumiałem treści słów i jedyne, co mi pozostało, to wsłuchać się w śpiewną recytację i pilnować, by nie zmorzył mnie sen.
– Far þú í friði – wyrwały mnie z zamyślenia słowa zakonnika. – Idźcie w pokoju Chrystusa.
Chwilę później chrupaliśmy maślane ciasteczka w zakrystii.
– To Piotr z Polski. Szuka noclegu. – Siostra przedstawiła mnie brodaczowi.
– Dzień dobry! Jestem Peter ze Słowacji. – Zakonnik przywitał się ze mną po polsku. – Zapraszam do Reyðarfjörður.
Wkrótce w malutkiej osobówce, w której Peter kolanami sięgał swojej brody, zjeżdżaliśmy w dół tą samą drogą, którą kilka godzin wcześniej wspinałem się z Alexem w przeciwnym kierunku.
– Jak długo jest już brat na Islandii? – zapytałem.
– Będzie sześć.
– Jak tu się żyje?
– Dobrze. Ludzie są bardzo serdeczni, choć katolicy to mniejszość.
– A pogoda? Nie przeszkadza ojcu?
– Można się przyzwyczaić.
– Samotność?
– Latem mamy w klasztorze pięćdziesięciu gości!
– Niczego nie brakuje?
– Niczego poza górami i przyjaciółmi.
– Górami? Przecież tu wszędzie dookoła są góry!
– Niskie, zielone i... płaskie. Daleko im do naszych Tatr!
Zostawiliśmy za sobą słoneczną równinę i zanurzyliśmy się we mgle. Pół godziny później rozlała się przed nami stalowa tafla wody, w której odbijały się wysokie wzgórza fiordu.
– Reyðarfjörður – powiedział Peter. – Tu jest nasza baza.
Miasteczko było zwarte i zielone. Większość zabudowań stanowiły jedno- lub dwupiętrowe budynki o białych ścianach i spadzistych czerwonych lub niebieskich dachach. Znajdowały się tu – jak w niemal każdej miejscowości na wyspie – basen, hala sportowa, kemping, stacja benzynowa, poczta, luterański kościół i supermarket. Trochę dalej, w głębi zatoki, wznosiły się budynki huty aluminium.
Klasztor znajdował się nieco na uboczu, niemal dokładnie nad miejscem, w którym kończył się fiord. Mieścił się w dawnym domu miejscowego farmera. Z daleka niczym się nie wyróżniał. Obity białymi panelami, z drewnianym gankiem, oszkloną werandą i dużymi oknami wyglądał po prostu jak jeden z wielu budynków miasteczka. Jego przeznaczenie zdradzał dopiero niewielki krzyż przed wejściem, który jednak łatwo było przeoczyć.
– Mieszkamy tu we trzech – wyjaśnił Peter, wprowadzając mnie do środka. – Ja, Dávid i jeszcze jeden Peter. Wszyscy trzej ze Słowacji.
Hol pachniał grzybami. Gości witał ojciec Pio z portretu. Ogrzewanie pracowało pełną parą. Długi korytarz prowadził do cel zakonników. Po jego obu stronach mieściły się łazienka, pokoje gościnne i salon, który służył też za jadalnię. Stał tu stół, sześć obitych zieloną tapicerką krzeseł, czarna skórzana kanapa, dwa wygodne fotele, stary kineskopowy telewizor marki Thompson oraz meblościanka, w której wypatrzyłem księgę gości, album zatytułowany "100 islandzkich naj, Księgę rekordów Guinnessa" z 2008 roku, lornetkę, kilkanaście kaset wideo z filmami, rzutnik i szachy magnetyczne. Na ścianach wisiały obraz św. Franciszka oraz złocony krzyż. Z salonu wychodziło się na przeszkloną werandę, gdzie w doniczkach i plastikowych pudełkach rosły sadzonki pomidora, papryki i pietruszki. Rozciągał się stąd widok na fiord.
Trwa ładowanie wpisu: instagram
Naprzeciwko salonu znajdowała się kuchnia. Na kaloryferach suszyły się grzyby. Tuż obok drewniane schody prowadziły w dół do pomieszczenia o ścianach ozdobionych dziecięcymi malowidłami, skąd można było wejść do warsztatu oraz kaplicy. Właśnie trwało w niej nabożeństwo. Pół godziny później usłyszałem dziecięce głosy, a gdy ucichły, zaskrzypiały schody i ukazał się uśmiechnięty od ucha do ucha zakonnik.
Miał młodzieńczą twarz, czarne, gęste włosy i długą rudą brodę. Długo nie mogłem uwierzyć, gdy później zdradził, że skończył pięćdziesiąt lat.
– Dávid – przedstawił się.
– Piotr – odpowiedziałem.
– Polak?! – zakrzyknął. – Czuj się u nas jak w domu!
Dávid charakteryzował się olbrzymim poczuciem humoru i pogodą ducha. Od pierwszej chwili, gdy go ujrzałem, byłem pewien, że kogoś mi przypomina. Zastanawiałem się tylko kogo, aż wpadłem na to, że rozbójnika Rumcajsa z oglądanych w dzieciństwie bajek. Wyglądał jak wykapany Rumcajs! Nie mogłem się powstrzymać, by mu o tym nie powiedzieć.
– Dávid, nie obraź się, ale gdy na ciebie patrzę, to myślę o Rumcajsie.
– Czech? Nie ma mowy! – Wybuchnął śmiechem. – Mogę być Janosikiem. Prawdziwym góralem z krwi i kości, ale Słowakiem, a nie tym waszym, podrabianym z telewizyjnego serialu!
Był z całej trójki najstarszy stażem. Był też odpowiedzialny za tutejszą parafię. Mieszkał na Islandii już od dziewięciu lat, pogodzony z myślą, że może tu zostać na zawsze, tak samo jak nagle stąd wyjechać.
– Każdy przyjeżdża tylko na chwilę, a potem ani się obejrzy, jak mija rok, dwa, trzy... – Zamyślił się. – Tu żyje się powoli, a czas płynie szybko.
– Jak tu trafiłeś? – zapytałem. – Przypadek? Przeznaczenie?
– Wola Boża i... widzimisię zwierzchników. Obydwu trzeba słuchać. Taka dola zakonnika.
Raz w roku Dávid wracał na miesiąc na Słowację, oddychał ojczystym powietrzem, krzepił się widokiem gór i nalewkami, a potem wracał, by nieść dobrą nowinę wśród islandzkich wiernych.
– Pierwsze pół roku byłem tu sam. Potem dołączył do mnie brat, który wyjechał po dwóch latach. Po nim przyjechał Peter – ten, który cię przywiózł, potem kolejny brat, który też długo nie zagrzał tu miejsca, a wreszcie drugi Peter, którego jeszcze nie znasz. – Opowiedział historię swojego pobytu na wyspie i wyszedł, podśpiewując: "Na grzyby, na grzyby...".
Chwilę później usłyszałem warkot silnika i w korytarzu pojawił się wysoki, uśmiechnięty od ucha do ucha mężczyzna, o oczach, o których mówi się, że dobrze z nich patrzy, i delikatnych zakolach. Miał najkrótszą z całej trójki brodę, do tego nie rudą, lecz kruczoczarną. Przywitał się ze mną bardzo serdecznie, jakby od dawna czekał na mój przyjazd, poklepując mnie po ramieniu, a potem rozlał do dwóch kieliszków domową nalewkę.
– Oryginalna słowacka. Na korzeniu z naszych Tatr – wymówił z dumą.
Trwa ładowanie wpisu: facebook
To był trzeci ze słowackich zakonników. Peter. Wrócił z "północnej drogi", jak nazywał cotygodniowe wyprawy na basen z trzykrotną wizytą na przemian w saunie i basenie z letnią wodą, zakończoną kąpielą w gorącej kadzi.
Po tym, jak opróżnił kieliszek jednym łykiem, Peter przemknął na szkloną werandę i zapalił papierosa.
– Jakąś słabość trzeba mieć! – zażartował. – Inaczej łatwo zbłądzić. Szczególnie tak daleko od rodzinnego kraju.
To był jego trzeci rok na wyspie.
– Czyżby życie obok fiordu dawało bratu w kość? – zapytałem.
– Najgorsze mam już za sobą. Przez pierwszy rok tęskniłem za Słowacją. Teraz, po czterech latach, już nie. Coraz bardziej mi się tu podoba. Gram z miejscowymi w siatkówkę. Drużyna mężczyzn na drużynę kobiet. Jest okazja, by z kimś porozmawiać.
– Ma brat tu dużo przyjaciół? – zapytałem.
– Znajomych. Przyjaciół chyba jeszcze nie – odpowiedział.
– Ze względu na język? – ciągnąłem.
– Nie. Komunikuję się już po islandzku. To zresztą pierwszy język obcy, w którym rozmawiam.
– Pierwszy?
– Nie mam talentu do języków. Zapamiętuję słowa, ale zaraz je zapominam. W liceum uczyłem się niemieckiego – nic już nie pamiętam, w seminarium – włoskiego i łaciny, ale nauczyciel wykładał tylko gramatykę, i to na takim poziomie, że mógłbym zadziwić niejednego Włocha. Tak, islandzki to pierwszy obcy język, w którym mówię.
– A polski? – zapytałem.
– Polskiego też się dopiero tutaj nauczyłem! Ale to język prawie jak nasz.
Cała trójka posługiwała się wyśmienitą polszczyzną, niemalże bez słowackich naleciałości. Zapytałem o przyczynę tak dobrej znajomości języka sąsiadów.
– Mamy tutaj siedmiuset wiernych. Dziewięciu na dziesięciu to Polacy! – wyjaśnił Dávid, który zdążył wrócić z wiaderkiem pełnym grzybów. – Chrzciny, komunie, bierzmowania, śluby i pogrzeby. Prawie wszystkie posługi odbywają się po polsku.
– Skąd wzięło się tutaj tylu Polaków?
– Jest was pełno na całej Islandii. Druga nacja po Islandczykach. Wszędzie można was spotkać. W Reyðarfjörður najwięcej pracuje w hucie aluminium. Gdzie indziej w przetwórniach ryb i na farmach. Ostatnio więcej w szkołach i biurach.
Przez całe popołudnie ojczulkowie donosili mi smakołyki. Najpierw Peter, którego w myślach określiłem mianem Dużego, zaserwował mi ryż z krewetkami, potem Dávid podsunął mi miskę z popcornem, a potem drugi Peter talerz chrupkich ciasteczek z marmoladą i tabliczkę czekolady.
Wieczorem zastałem Dávida w kuchni.
– Dla parafian jestem proboszczem, a dla braci kucharzem – rzucił, przebierając rosłe borowiki, po czym dodał: – Islandczycy zupełnie nie znają się na grzybach. Chociaż można je tutaj wszędzie znaleźć, wolą pójść do sklepu po champignon, które nie mają w ogóle smaku, ale kosztują kosmiczne pieniądze.
Zauważyłem, że miał na sobie czarną koszulkę z napisem NSZZ "Solidarność" 80 i zapytałem go o strój.
– Mieliśmy zeszłego lata gościa z Polski. Antoni. Działacz Solidarności. Objeżdżał wyspę na rowerze. Twardy chłop. Zatrzymał się u nas na kilka nocy i zostawił mi tę koszulkę. Takich ludzi się nie zapomina – odpowiedział i poczęstował mnie piwem, od którego zakręciło mi się w głowie.
(…)
Powyższy fragment pochodzi z książki "Islandia" Piotra Milewskiego (wyd. Świat Książki).
Piotr Milewski - pisarz, fotografik, wędrowiec. Urodził się w 1975 r. w Chełmie, a wychował w Opolu. Studiował w Poznaniu, Wiedniu, Pasawie, Filadelfii i Otaru. Mieszkał w Monachium, Sapporo i Tokio. Dziewięć lat spędził w Japonii. Debiutował w 2000 r. wierszem na łamach Magazynu Literacko-Publicystycznego Młodych Iskra. Autor bestsellerowych książek "Transsyberyjska" (2014), "Dzienniki japońskie" (2015) i "Islandia" (2018). Współautor książki "Hokkaido. Japonia bez gejsz i samurajów" (2006) oraz antologii "Azja. Opowieści podróżne" (2018). Pisze po polsku, angielsku i japońsku.