Królowie mieli obsesję na punkcie trucizn. I nawet trudno się im dziwić
Nic poza lekarstwem i komunią świętą nie mogło trafić do królewskich ust, jeśli inni najpierw nie spróbowali tego testerzy. Trucizny można było przemycić przecież w różny sposób. Gdyby królewskie jelita zaczęły się burzyć, władca mógłby skazać każdego ze służących na tortury. Witajcie w czasach, gdy nawet komunia święta mogła zabić.
Dzięki uprzejmości wydawnictwa Znak publikujemy fragment książki Eleanor Herman - "Trucina, czyli jak się pozbyć wrogów po królewsku". Przekład: Violetta Dobosz.
Przez tysiące lat królowie zatrudniali ludzi, którzy sprawdzali każde danie, zanim trafiło do monarszych ust. Trucizna jednak – nawet pokaźna dawka arszeniku – nie musi zadziałać od razu. Wbrew temu, co oglądamy na filmach, nie było tak, że ofiara połykała kęs jedzenia, chwytała się za gardło i padała trupem na podłogę. Czas potrzebny do wystąpienia pierwszych objawów był bardzo różny w zależności od wzrostu osoby, wagi, cech genetycznych, ogólnego stanu zdrowia i ilości jedzenia, jakie znajdowało się już w jej brzuchu, gdyż mogło ono spowolnić wchłanianie trucizny.
Jedno z nielicznych udokumentowanych zdarzeń ilustrujących sposób działania toksycznych substancji zaszło w 1867 roku, gdy grupa dwadzieściorga gości zasiadła do posiłku w pewnym hotelu w Illinois i zjadła herbatniki upieczone z arszeniku zamiast mąki.
Zobacz: Prolog - Bartosz Szczygielski
Jeden z biesiadników rozchorował się zaraz po odejściu od stołu, podczas gdy innych złe samopoczucie zaczynało ogarniać w ciągu kilku kolejnych godzin, mimo że spożyli arszenik w tym samym czasie. Wszyscy poszkodowani mieli mdłości i biegunkę, którym towarzyszyły inne objawy, różne u różnych osób, od palącego bólu w trzewiach, poprzez ścisk gardła i skurcze, po drgawki. Jedna z ofiar cierpiała na biegunkę i problemy z oddawaniem moczu przez kilka tygodni. Nikt nie umarł.
Oczywiście królewska rodzina nie czekałaby przy stole przez godzinę albo dwie po spróbowaniu potraw przez testera, by przekonać się, czy nie będzie miał odruchów wymiotnych – jedzenie w tym czasie zupełnie by ostygło. Najwyraźniej królowie i ich medycy nie byli świadomi opóźnienia w działaniu trucizny i spodziewali się, że nieszczęśnik od razu zacznie się dławić i wymiotować. Musieli również polegać na jego umiejętności wyczuwania niezwykłych smaków i konsystencji.
Majmonides zalecał, aby tester – albo gospodarz, którego król podejrzewał o niecne wobec siebie zamiary – spożył sutą porcję jedzenia, a nie tylko skubnął posłusznie mały kawałeczek.
"Jeśli kto chce się ustrzec się przed złymi zamiarami innych – pisał filozof – nie powinien jeść, dopóki osobnik o złe zamiary podejrzewany nie spożyje wpierw uczciwej porcji strawy. Nie należy zadowalać się ledwie kęsem, jak to widywałem u kucharzy w obecności ich królów".
Aby zapobiec otruciu swego długo wyczekiwanego syna i dziedzica, przyszłego Edwarda VI, Henryk VIII kazał testerom napychać się chlebem młodego księcia, mlekiem, mięsem, jajami i masłem, zanim chłopiec wziął do ust choćby łyżeczkę.
W średniowieczu próbowanie królewskiego jadła zostało ujęte w ramy skomplikowanych protokołów, rytuałów i środków bezpieczeństwa. Sprawdzanie zaczynało się w królewskiej kuchni. Pochodząca z 1465 roku relacja z uczty wydanej z okazji ingresu arcybiskupa George’a Neville’a do katedry w Yorku opisuje próby przeprowadzane na potrawach: "Tymczasem stolnik udaje się do kredensu – tłumaczy autor – i tam bierze próbkę każdego dania, podaje je kuchmistrzowi i kucharzowi, aby skosztowali każdej zupy, musztardy i sosu. (…) Z każdego zaś rodzaju mięsiwa, pieczonego, gotowanego czy opiekanego na ruszcie, czy to będzie ryba czy co innego, odkrawa kawałek (…) i ze wszystkimi innymi mięsami, w sosach, w tartach i galaretach, czyni podobnie".
W wypadku każdego dania w cieście, na przykład placka nadziewanego mięsem, testerzy robili dziurę w skórce na wierzchu i maczali kawałek chleba w sosie pod spodem, po czym go próbowali. Zanim półmisek dotarł do króla, danie nie tylko było ledwo letnie, ale też wyglądało raczej jak psie śniadanie niż królewski obiad.
Służba w uroczystej procesji zanosiła przetestowane dania do królewskiej sali jadalnej, gdzie stawiano je na meblu zwanym kredensem (tak jak wcześniej wspomniane pomieszczenie), która to nazwa wiąże się z przeprowadzanymi przy nim próbami uwiarygodniania potraw, a pochodzi od włoskiego słowa credenza, oznaczającego wiarę. Każdy służący musiał spróbować wniesionego przez siebie dania, a zbrojne straże pilnowały, by do półmisków nie zbliżyła się żadna nieupoważniona osoba.
Wszystko, co król pił – czy to była woda, wino, czy piwo – rzecz jasna także było sprawdzane. Tester nalewał kilka kropli napoju do „czary probierczej” i wypijał. Służący sprawdzał też wodę, w której król mył ręce przed jedzeniem i po nim, wylewając nieco z królewskiej misy na własne dłonie, by sprawdzić, czy nie spowoduje bólu, swędzenia albo pieczenia.
Próby jednak nie ograniczały się wyłącznie do jedzenia i picia. Służący całowali też królewski obrus i poduszkę siedziska. Jeśli wargi nie zaczynały ich swędzieć, jeśli nie pojawił się obrzęk, zakładano, że te rzeczy nie są zatrute.
Nawet królewska sól była testowana. Spiżarny nabierał jej nieco z dużego, zdobionego naczynia i podawał pomocy kuchennej do spróbowania. Służący, który przynosił królowi serwetkę z bieliźniarki, zakładał ją sobie na szyję, żeby w zagięciach złożonej tkaniny nie można było ukryć trucizny. W relacji z 1465 roku czytamy: "Krajczy zdejmuje ze swego barku serwetę i całuje ją na próbę, po czym podaje panu. Chwyta potem łyżkę, wyciera i znowu na próbę całuje". Przy takiej ilości całowania znacznie bardziej prawdopodobne było to, że jego królewska mość padnie ofiarą zarazków niż arszeniku.
Według État de la France – corocznego raportu o stanie państwa – wydanego w 1712 roku Ludwik XIV w końcowych latach swego panowania zatrudniał w pałacu w Wersalu 324 ludzi do obsługi stołu. Król zasadniczo wolał jeść obiad o pierwszej po południu w swych prywatnych komnatach. Choć jednak był jedynym jedzącym, to nie był sam.
Oprócz gromady służby, która mu asystowała, stali tam i przyglądali mu się dworzanie i ambasadorowie. Niekiedy król zaszczycał swoją osobą dwór i resztę królewskiej rodziny podczas uczt, których protokół był jeszcze bardziej przytłaczający, a zwykłym ludziom wolno było przechodzić i gapić się na przeżuwającego monarchę.
Zanim Ludwik XIV wszedł do sali jadalnej, królewscy urzędnicy stołowi poddawali próbie obrusy, serwetki, puchary, półmiski, sztućce i wykałaczki, całując je, przecierając zastawę chlebem, a następnie ten chleb zjadając. Jeden ze służących moczył nawet delikatną lnianą serwetkę króla i wycierał w nią ręce, po czym składał ją i kładł z powrotem na królewskim stole. Co zabawne, serwetka, z której korzystał król, była zatem zawsze mokra i brudna.
W tym samym czasie Urzędnicy w Służbie Królewskich Ust testowali w kuchni królewskie jadło. Następnie każdy z nich brał półmisek i wszyscy ustawiali się jeden za drugim w pompatycznej procesji prowadzonej przez kamerdynerów ze srebrnymi buławami i eskortowanej przez uzbrojoną w karabiny straż, która pilnowała, by nikt nie zbliżył się do jedzenia. Cała grupa rozpoczynała długi pochód do królewskiej jadalni.
Opuściwszy kuchnię, procesja przechodziła przez ulicę, wkraczała do południowego skrzydła pałacu, wchodziła po schodach, pokonywała kilka długich korytarzy, przecinała westybul Schodów Książąt, mijała Salon Handlowy, Wielką Salę Gwardii, górny westybul marmurowych schodów i Salę Gwardii Króla, by wreszcie dotrzeć do pierwszego przedpokoju królewskich apartamentów. Można sobie wyobrazić, że strawa była już wtedy w najlepszym razie letnia. Przez cały czas trwania posiłku testerzy podbierali porcyjki królewskiego obiadu i sami je zjadali.
Podobnie jak Ludwik XIV, Tudorowie przeważnie jadali w prywatnych komnatach, ale w nieco mniej napiętej atmosferze, bez nadmiernego przepychu i okazałości. Inaczej jednak niż Ludwik, w różnych swych pałacach budowali pod królewskimi komnatami małe prywatne kuchnie. Dzięki nim mogli liczyć na ciepłe posiłki, których nie trzeba było nieść przez zimny dziedziniec, a i ryzyko otrucia było mniejsze, gdyż do jedzenia zbliżała się jedynie garstka zaufanych służących.
We wszystkich królewskich pałacach służący przez cały dzień uzupełniali karafki z winem i wodą w królewskiej komnacie. Jeśli władca wyraził życzenie, aby przepłukać gardło, podczaszowie na jego oczach przeprowadzali próbę. Jeśli król zapragnął urządzić piknik podczas polowania, ci sami urzędnicy testowali jego jedzenie i napoje. Nic poza lekarstwem i komunią świętą nie mogło trafić do królewskich ust, jeśli inni najpierw nie spróbowali, czy nie jest zatrute.
Służba nie bez powodu bardzo się starała pilnować, ażeby król nie został otruty czy choćby nie zaczął podejrzewać, że mogło do tego dojść, gdy zwyczajnie rozbolał go brzuch. Gdyby królewskie jelita zaczęły się burzyć, władca mógłby skazać każdego ze służących na straszliwe tortury, a podczas takich mąk nawet zupełnie niewinna osoba przyznałaby się pewnie do każdej zbrodni. Gdyby zaś zeznanie zostało już wyrwane z nieszczęśnika wraz kawałkami ciała za pomocą rozgrzanych do czerwoności kleszczy, rzekomego truciciela czekała okrutna śmierć przez powieszenie, wyprucie wnętrzności i poćwiartowanie albo rozerwanie końmi.
Niektórzy truciciele, mając świadomość, że przy takiej liczbie testerów trudno będzie zatruć królewskie jedzenie, wykazywali się sporą kreatywnością.
Gdy 26 maja 1604 roku król Francji Henryk IV otworzył usta, by przyjąć z rąk księdza komunię, jego pies chwycił nagle zębami królewskie szaty i go odciągnął. Henryk zbliżył się znowu, by przyjąć hostię, ale pies znowu go odciągnął. Król uznał, że zwierzę próbuje go przed czymś ostrzec, i nakazał księdzu zjeść komunikant. Początkowo duchowny odmówił, jednak król nalegał.
Według spisanej w Wenecji relacji z tego wydarzenia, "kiedy ksiądz spożył hostię, spuchł, a jego ciało rozpękło się na dwoje". Ponieważ żadna znana trucizna nie powoduje pękania ciała na dwoje, autor relacji zapewne przesadził, opisując gwałtowne wymioty i biegunkę, które istotnie mogą sprawić, że człowiek czuje się, jakby go rozrywało. "I tak spisek został wykryty – kontynuował w swym doniesieniu – a kilku uczestniczących w nim arystokratów przebywa teraz w Bastylii".