Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 10:00

Król kłania się i zabija

Król kłania się i zabijaŹródło: Inne
d3fs87n
d3fs87n

Każdy język ma inne oczy

Kiedy byłam mała, wydawało mi się, że w języku wsi, czyli dla wszystkich ludzi wokół mnie, słowa otulały rzeczy, które określały. Nazwy odpowiadały dokładnie rzeczom, a rzeczy były takie jak ich nazwy. Raz na zawsze zawarte porozumienie. Większość ludzi nie dostrzegała luk, przez które można zajrzeć między słowo a przedmiot i tak długo wpatrywać się w nicość, aż wypadnie się z własnej skóry w pustkę. Codziennie wykonywane czynności były instynktowną, niemą pracą, głowa nie podążała ich torem, ale nie miała też własnych, odmiennych dróg. Głowa musiała nosić oczy i uszy potrzebne przy pracy. Powiedzenie: „Ma głowę na karku, żeby nie napadało mu za kołnierz”, odnosiło się do codzienności wszystkich. A może jednak nie? Dlaczego babcia radziła mamie, gdy przychodziła zima i na dworze nie było nic do roboty, gdy mój ojciec nieustannie, dzień po dniu, upijał się do nieprzytomności:
„Jeśli czujesz, że dłużej już nie wytrzymasz, posprzątaj w szafie”?
Wyłączyć głowę, przekładając bieliznę. Mama miała poskładać albo powiesić swoje bluzki i jego koszule, swoje pończochy i jego skarpetki, swoje spódnice i jego spodnie. Ich ubrania, na nowo ułożone obok siebie, miały nie dopuścić do tego, aby ojciec porzucił rodzinę na fali pijaństwa.

Słowa towarzyszyły pracy tylko wtedy, kiedy kilkoro ludzi robiło coś razem i byli na siebie skazani. Ale nawet wtedy nie zawsze. Najcięższe prace, jak noszenie worków, kopanie ziemi, rąbanie drewna, koszenie, stanowiły szkołę milczenia. Kosztowały tyle wysiłku, że ciało nie mogło trwonić sił na mówienie. Dwadzieścioro, trzydzieścioro ludzi potrafiło milczeć godzinami. Na ich widok myślałam sobie czasami, że obserwuję właśnie, jak to jest, kiedy ludzie oduczają się mówić. Zanim skończą swoją harówkę, zapomną wszystkie słowa.
Tego, co się robi, nie trzeba powielać w słowie. Wiedziałam, że słowa hamują pracę rąk, stają ciału na drodze. Znałam to. Niezgodność między tym, co na zewnątrz, wokół rąk, a tym, co wewnątrz, w głowie, była jednak czymś innym. Towarzyszyła jej wiedza: myślisz teraz o czymś, co ci nie przystoi, czego nikt się po tobie nie spodziewa. Pojawiała się tylko wtedy, kiedy zjawiał się strach. Nie byłam bardziej bojaźliwa niż inni, miałam jedynie, prawdopodobnie tak jak i oni, wiele bezpodstawnych powodów, aby się bać — powodów stworzonych w głowie, wymyślonych. Jednakże ten wymyślony strach nie jest jedynie urojeniem, istnieje, skoro trzeba się z nim borykać, jest tak rzeczywisty jak strach uzasadniony zewnętrznie. Można by go nazwać strachem bezgłowym właśnie dlatego, że budowany jest w głowie. Bezgłowy, ponieważ nie zna dokładnej przyczyny ani środka zaradczego. Émile M. Cioran powiedział, że chwile bezpodstawnego strachu są najbliższe egzystencji. Nagłe poszukiwanie sensu, gorączka nerwów, zimny dreszcz
przenikający umysł przy retorycznym pytaniu:
„Cóż warte jest moje życie?”.
To pytanie władczo opanowywało zwyczajność, wyzierało z całkiem „normalnych” chwil. Nie musiałam cierpieć głodu ani chodzić boso, wieczorami zasypiałam w świeżo powleczonej, wykrochmalonej, szeleszczącej pościeli. Przed zgaszeniem światła śpiewano mi piosenkę:
„Zanim się na spoczynek położę / do ciebie serce wznoszę, mój Boże”.
Potem jednak piec kaflowy obok łóżka zmieniał się w wieżę ciśnień, tę na skraju wsi, porośniętą dzikim winem. Wtedy jeszcze nie znałam pięknego wiersza Helgi M. Novak „Dzikie wino wokół wieży ciśnień przebarwia się, gdy przekwitnie, jest jak wargi żołnierzy”. Modlitwa, która miała mnie uspokajać i wciągać w sen, działała na odwrót, siała zamęt w głowie. Dlatego nigdy nie rozumiałam i do dzisiaj nie rozumiem, jak wiara może ukoić strach człowieka, w jaki sposób innym przynosi równowagę i wycisza myśli. Gdyż dla mnie każda, nawet najczęściej odklepywana modlitwa stawała się paradygmatem. Wzywała do interpretacji mojego własnego stanu. Miejsce stóp jest na podłodze, trochę wyżej mam brzuch, żebra, głowę. Najwyżej są włosy. Jak mam wznieść serce do Boga przez włosy i gruby sufit w pokoju? Dlaczego babcia śpiewa mi te słowa, skoro ona sama nie potrafi zrobić tego, do czego one nawołują?

Dzikie wino nazywane jest w dialekcie „atramentowymi gronami”, ponieważ po jego czarnych owocach zostają na rękach plamy, które wżerają się w skórę na wiele dni. Wieża ciśnień obok łóżka, jej atramentowe grona tak czarne, jak czarny powinien być głęboki sen. Wiedziałam, że zasnąć oznacza: utonąć w atramencie. Wiedziałam jednak też: kto nie może spać, ma nieczyste sumienie, niedobry ładunek pod czaszką. Tak musiało być i w moim przypadku, nie wiedziałam tylko dlaczego. Również na zewnątrz, w wiejskiej nocy, był atrament. Wieża trzymała okolicę w karbach, przywłaszczała sobie ziemię i niebo i każdy we wsi miał w atramencie jedynie ten malutki kawałek gruntu pod nogami, na którym się właśnie znajdował. Ze wszystkich stron rechotały żaby, hałasowały świerszcze, wskazywały drogę pod ziemię. Żeby nikt nie uciekł, zamykały wieś w echu skrzynki. Tak jak wszystkie dzieci i mnie zabierano na ostatnie pożegnanie do zmarłych. Leżeli w swoich domach na marach, w najpiękniejszych pokojach. Zanim trafili na cmentarz, po
raz ostatni przyjmowali gości. Trumny były otwarte, nogi zwrócone w stronę drzwi ustawionymi pionowo podeszwami. Wszyscy obchodzili trumnę, zaczynając od nóg, i przyglądali się zmarłym. Żaby i świerszcze służyły im. Nocami opowiadały żyjącym coś przezroczystego, co miało zamącić w głowie. Wstrzymywałam oddech tak długo, jak mogłam, żeby zrozumieć, co mówiły. Zaraz jednak w panice zaczerpywałam powietrza. Chciałam zrozumieć, ale nie bezpowrotnie stracić głowę. Wierzyłam, że jeśli raz zrozumiem tę przezroczystość, coś złapie mnie za nogi, zniknę z powierzchni ziemi. Również w zbyt jaskrawe upalne dni w dolinie rzeki, gdzie pilnowałam krów, czułam się wydana na pastwę okolicy w skrzynce wsi. Nie miałam zegarka, moim zegarkiem była linia kolejowa do miasta. Przez dolinę przejeżdżały cztery pociągi dziennie, dopiero po czwartym mogłam zbierać się do domu. Była ósma wieczorem. Wtedy niebo zaczynało jeść trawę i zabierało dolinę do siebie do góry. Starałam się zniknąć stamtąd, zanim do tego dojdzie.

d3fs87n

W te długie dni w olbrzymiej, bezczelnie zielonej dolinie zadawałam sobie mnóstwo razy pytanie, co warte jest moje życie. Szczypałam się, aby z czerwonych plam, które zostawały na skórze, wyczytać, z czego zrobione są nogi i ramiona i kiedy Bóg zażąda ode mnie zwrotu swojego materiału. Jadłam liście i kwiaty, żeby spokrewniły się z moim językiem. Chciałam być do nich podobna, ponieważ one wiedziały, jak żyć, a ja nie. Zwracałam się do nich po imieniu. Słowo „ostropest plamisty” powinno być rzeczywiście kłującą rośliną z plamami na liściach. Ale to imię nie odpowiadało roślinie, nie reagowała na nie. Próbowałam z wymyślonymi imionami: „żebrokolec”, „igłoszyjek”, w których nie występowało ani słowo „ostry”, ani „plama”. W oszustwie wszystkich fałszywych imion wobec prawdziwej rośliny otwierała się luka, przez którą przezierała pustka. Kompromitacja, że rozmawiam na głos sama z sobą, nie z rośliną. W czterech przejeżdżających przez dolinę pociągach były otwarte okna, stali w nich podróżni w bluzkach z krótkimi
rękawami, machałam im ręką. Podchodziłam jak najbliżej do szyn, żeby zobaczyć ich twarze. Pociągiem jechali czyści miastowi, niektóre damy połyskiwały biżuterią i czerwonymi paznokciami. Kiedy pociąg przejeżdżał, rozwiana sukienka przylegała znowu do ciała, miałam głowę odurzoną przerwanym nagle pędem powietrza, oczy bolały jak po awaryjnym lądowaniu wirującej karuzeli. Gałki oczne, jakby trochę za bardzo wypchnięte z czoła, wystudzone zimnym powiewem, nie mieściły się w oczodołach. Mój oddech był słaby, skóra na ramionach i nogach brudna, podrapana, paznokcie zielone i brązowe. Po każdym pociągu czułam się oszukana, nie cierpiałam siebie i tym dokładniej siebie obserwowałam. Niebo doliny stawało się wielkim niebieskim gównem, łąka wielkim zielonym gównem, a ja małym, nic nie znaczącym gównem pomiędzy nimi. W dialekcie nie ma słowa „samotna”, einsam, jedynie słowo „sama”, allein. A jest ono wymawiane alleenig, co brzmi jak wenig, „mało” — i tak też było.

Tak było też pośrodku pola kukurydzy. Kolby ze starczymi włosami — można zaplatać z nich warkocze, żółte połamane zęby — ziarna kukurydzy. Moje ciało szeleściło, było go tak mało co pustego wiatru w kurzu. Gardło suche z pragnienia, na górze obce słońce, jak taca u wytwornych ludzi, na której przynoszą gościowi szklankę wody. Długie pola kukurydzy do dzisiaj napawają mnie smutkiem. Gdy przejeżdżam wzdłuż nich pociągiem bądź samochodem, zamykam oczy i natychmiast ogarnia mnie strach, że obiegają one pionowo całą ziemię. Nienawidziłam zastygłego w bezruchu pola, które pożerało dzikie rośliny i zwierzęta, aby karmić rośliny i zwierzęta hodowlane. Każde pole uprawne to panoptikum śmierci bez granic, kwitnąca stypa. Każdy krajobraz trenował śmierć. Kwiaty naśladowały ludzkie szyje, nosy, oczy, wargi, języki, palce, pępki, sutki, nie dawały spokoju, wypożyczały sobie części ciała w kolorach woskowożółtym, białym jak wapno, krwistoczerwonym albo plamistoniebieskim, w spółce z zielenią trwoniły to, co nie należało
do nich. Zmarli rozprowadzali potem te kolory po skórze według własnego uznania. Żyjący byli tak głupi, że uganiali się za kolorami, a na zmarłych kolory kwitły, ponieważ ich ciała podały się do dymisji. Z wizyt u zmarłych znałam niebieskie paznokcie, żółtą chrząstkę w zielonkawych płatkach uszu. Rośliny wbijały w nich swoje zęby, niecierpliwie zaczynając proces rozkładu pośrodku najpiękniejszego pokoju w domu, nie czekały, aż znajdą się w grobie. Rozmyślałam na wiejskich drogach, między domami, studniami i drzewami: to są frędzle świata, powinno się żyć na dywanie, a on jest z asfaltu i tylko w mieście. Nie chciałam zostać złapana przez to kwitnące panoptikum, które marnotrawiło kolory. Nie chciałam oddać mojego ciała do dyspozycji temu żarłocznemu, zamaskowanemu kwiatami letniemu spalaniu.

Czego chciałam? Jak najdalej od frędzli, na dywan, tam, gdzie asfalt pod podeszwami jest tak szczelny, że śmierć nie wydobywa się z ziemi i nie skrada wokół kostek. Chciałam jechać pociągiem, z pomalowanymi na czerwono paznokciami, jak miastowa dama, chodzić po asfalcie w eleganckich butach przypominających głowy jaszczurek, słyszeć suche stuk-stuk kroków, tak jak pamiętałam to z dwóch wizyt u lekarza w mieście. Nie potrafiłam być żywym stworzeniem na żerowisku roślin, nie chciałam odblasku liściastej zieleni na skórze, chociaż znałam tylko chłopów. Zawsze wiedziałam, że pole żywi mnie tylko po to, aby mnie później pożreć. Zagadką pozostało dla mnie, jak można swoje życie powierzyć otoczeniu, które na każdym kroku sugeruje, że jest się jedynie kandydatem do panoptikum umierania.

d3fs87n
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d3fs87n