Świat gojów, niezależnie od tego, kto w nim panował, zawsze budził w Żydach strach. Goj widział w nich sprawców całego zła na ziemi i karał niemiłosiernie za urojone przewiny. Był nieprzewidywalny. Nigdy się nie wiedziało, co z jego strony zagraża. A jednak mimo swej wszechmocy nie zasługiwał na szacunek. Nie miał głowy do interesów, trwonił pieniądze, nie cenił wiedzy, mądrości, wykształcenia. Polskie i ukraińskie dzieci tak samo głodowały jak żydowskie. Tak samo były brudne i obdarte. Ale nie miały nigdy książki w ręku. Nie umiały czytać ani pisać. Podobnie jak ich rodzice i dziadkowie.
W żydowskim domu, choćby najbiedniejszym, zawsze był zbiór pobożnych ksiąg, przekazywanych z pokolenia na pokolenie i studiowanych przez mężczyzn w rodzinie. Kiedy żydowscy chłopcy zaczynali mówić, kazano im powtarzać wersety z Biblii. Kiedy skończyli trzy lata, uczono ich rozróżniać hebrajskie litery. Od czwartego, czasem nawet trzeciego roku życia chodzili do chederu − religijnej szkoły. Pisanie, czytanie po hebrajsku, tłumaczenie świętych tekstów, cztery działania rachunkowe, zasady moralności i dobrego wychowania – to program, który musieli opanować, nim skończyli osiem lat. Od ósmego roku życia do trzynastego studiowali Talmud i komentarze do Talmudu. Obowiązywał pamięciowy system nauki; uczniowie tak długo powtarzali każdą nową wiadomość, aż utkwiła im w głowie. Ośmieszane przez gojów kiwanie się nad księgami było sprawdzoną przez wieki metodą na usprawnienie mózgu i pamięci.
Przyszły pradziadek Antoniego Słonimskiego był nadzwyczaj inteligentny. Uczył się chętnie i zaskakującymi pytaniami zapędzał nauczyciela-mełameda w kozi róg. Przyszły pradziadek Korczaka chyba nie miał głowy do nauki ani większych życiowych ambicji. Znał swoją drogę, wytyczoną od urodzenia do śmierci przykazaniami boskimi. W trzynastym roku życia bar micwa, czyli uroczystość z okazji osiągnięcia dojrzałości. Potem praca zapewniająca najskromniejsze choćby utrzymanie. Małżeństwo z córką pobożnych Żydów. Dużo dzieci, by wypełnić nakaz Tory: „Bądź płodny i rozmnażaj się”. Kolejny dzień, tydzień, miesiąc, rok, uregulowany rytmem religijnych rytuałów i świąt. Wszystko jasne i przewidywalne. Nie wyobrażał sobie innego losu. Ale cesarzowa Maria Teresa postanowiła jego los odmienić.
Doktor jawi się jako dobrotliwy przyjaciel dzieci, patrzący na nie z mgiełką rozrzewnienia w oczach. W rzeczywistości, poza współczującym sercem, miał bystre oczy i dociekliwy umysł naukowca. Nigdy nie ukrywał, że internat traktuje jak laboratorium psychologiczno-pedagogiczne, a swoich podopiecznych − jak obiekty badań. Miał wobec nich mnóstwo czułości i zrozumienia. Ufali mu, kochali go. Z wzajemnością. Zapewnienie im poczucia bezpieczeństwa uważał za swój podstawowy obowiązek. A szacunek dla cudzej intymności? Z tym było gorzej. Ciekawość badacza kazała mu prowadzić bezustanną obserwację w dzień i w nocy.
Obsesyjnie rejestrował wszystkie szczegóły z życia domu i jego mieszkańców. Zapisywał tony zeszytów, brulionów, bloków i bloczków. Prowadził wykresy wagi i wzrostu. Notatki dotyczące snu, apetytu, higieny. Protokoły z posiedzeń samorządu. Protokoły sądu koleżeńskiego. Korespondencję z dziećmi. Beniamin pisał: „Ja chcę się poprawić. Ja już nie będę się bił na lekcji. […] Jak będę teraz niegrzeczny, to sam chcę być ukarany. […] Do widzenia”. Doktor odpowiadał: „Pomóżcie mu. Niech które ze starszych dzieci weźmie go pod opiekę”.
Wydawać by się mogło, że góra tych wszystkich materiałów zasypie Korczaka, że nie znajdzie już nigdy czasu na oryginalną twórczość. A jednak? Dwie jego ostatnie książki znowu zostały bardzo dobrze przyjęte przez krytykę i czytelników. Pod koniec roku 1912 w wydawnictwie Mortkowicza wyszła Sława − prościutka, wzruszająca opowieść o proletariackich dzieciach polskich z jednego podwórka, o ich biedzie, solidarności i życiowych marzeniach. Rok później ukazał się tomik zawierający trzy utwory, opowiadające o trzech etapach rozwoju. Tytułowy Bobo – analiza psychologiczna dziecka w okresie niemowlęctwa, Feralny tydzień – historia siedmiu dni z życia gimnazjalisty. Spowiedź motyla – pamiętnik dorastającego chłopca. Powieść, która się jeszcze nie nazywa, drukowana w odcinkach „W słońcu”, zapowiadała się bardzo interesująco. Podziwu godne, że w ogóle mógł się skupić.
W dzień, kiedy zasiadł do pisania, przychodziło pierwsze dziecko pożalić się, że kolega popchnął, dlatego zrobiło kleksa. Potem drugie − ze skargą, że ma gwóźdź w trzewiku. Trzecie − z pytaniem, czy może wziąć domino. Czwarte − z prośbą o klucz od szafy. Piąte znalazło chustkę do nosa na parapecie. Szóste chciało oddać na przechowanie cztery grosze, które dostało od cioci. Siódme przybiegało po chustkę: „To moja. Zostawiłem na parapecie”.
Wieczorem jodynował skaleczone palce, smarował wazeliną popękane wargi, rozdawał lekarstwo na kaszel. Potem opowiadał bajkę. Wreszcie szedł do siebie. Na korytarzu mijał pannę Stefę. Mówili sobie: „Dobranoc”. Ale zaraz wzywała go, bo któregoś z chłopców ząb rozbolał, płakał. Musiał dać mu lekarstwo, pocieszyć. Za chwilę rozpłakał się inny. Miał zły sen albo tęsknił za rodziną. Siedział przy nim, uspokajał: „No, śpij już, śpij, synusiu”.
Poza codzienną działalnością wychowawczą i organizacyjną w domu, czekało na niego mnóstwo spraw poza domem. Narady z ludźmi, od których zależały środki finansowe. Współpraca z dziesiątkami instytucji społecznych. Wykłady. Odczyty. Zapewnienie chorym dzieciom specjalistycznej pomocy medycznej. Sam dalej praktykował jako lekarz, leczył bezpłatnie dzieci znajomych, służył pomocą okolicznym mieszkańcom dzielnicy.
Korczak nienawidził tej wojny. Przedłużał rannym żołnierzom pobyty w szpitalu, posyłał ich na urlopy zdrowotne do domu, spotykały go za to ciągłe przykrości ze strony dowództwa, donosy, posądzenia o przekupność. Nic go to nie obchodziło. Był pochłonięty notatkami, które robił, gdy tylko znalazł chwilę czasu. „Bywało, że piszę na postojach, na łące, pod sosną, na pieńku” − wspominał w getcie, w Pamiętniku. W przerwach między jedną a drugą krwawą potyczką pierwszej wojny światowej powstawało Dziecko w rodzinie, pierwsza część tetralogii Jak kochać dziecko – dzieło, które jest wykładnią pedagogicznych poglądów Korczaka. Był mistrzem duchowej suwerenności. Nigdy nie godził się na to, by rzeczywistość zmuszała go do przyjmowania reguł gry, na którą nie miał ochoty. Wplątano go wbrew woli w absurdalną wojnę, więc chronił się w psychicznej pustelni i tworzył recepty na stworzenie lepszego świata niż ten, w którym przyszło mu żyć.
Właśnie dlatego, że naokoło tyle było przemocy, strachu i cierpienia, dowodził, że najważniejszym zadaniem pedagoga jest obrona dziecka przed przemocą, strachem i cierpieniem. Traktował swoje bruliony z notatkami jak testament: mógł przecież w każdej chwili zginąć od kuli, umrzeć na którąś z pospolitych, frontowych chorób: zakażenie krwi, tyfus, biegunkę. Więc myślał tak, jak zwykli myśleć Żydzi: litery są wieczne, litery nie umierają. Może ocaleje choćby parę stroniczek, przekonujących, jak ważne dla prawidłowego rozwoju człowieka, a więc i dla prawidłowego rozwoju ludzkości, są takie wartości jak poczucie bezpieczeństwa, szacunek otoczenia, wiara w siebie, uważna miłość najbliższych, ale także życie w prawdzie.
W pierwszych dniach września na Dom Sierot spadło siedem pocisków. Uszkodzona została mansarda, w której Doktor, z przerwami, mieszkał od dwudziestu siedmiu lat. Budynek odniósł także inne, mniejsze szkody, ale ocalał i dzieciom nic się nie stało. Była to między innymi zasługa Józefa Sztokmana. Należał do najbliższej internatowej rodziny. Kiedyś wychowanek, potem pracownik Domu, ożenił się z byłą wychowanką, także pracownicą, Różą Azrylewicz, miał z nią córeczkę Romcię, którą wszyscy uwielbiali. Korczak nazywał ją swoją wnuczką. Józek, mianowany komendantem obrony przeciwlotniczej, dnie i noce spędzał na dachu. Dzięki jego czujności gaszone były w porę bomby zapalające. Zapłacił za swoje zaangażowanie ciężkim zapaleniem płuc. (…)
W suterenach zorganizowano schron, gdzie schodzono, gdy zaczynały się naloty. Tam Stefania Wilczyńska, która wiedziona instynktem matki wróciła do Warszawy pięć miesięcy wcześniej, prowadziła punkt opatrunkowy. Przynoszono tam rannych z okolicy, przychodzili przerażeni, półprzytomni ludzie, którzy w bombardowaniach stracili dom i najbliższych. Pani Stefa i Doktor opatrywali, uspokajali, pomagali tym, którym jeszcze można było pomóc. Wychowankowie sami dbali o to, by życie toczyło się w jako takim porządku. Kanalizacja nie funkcjonowała, więc chłopcy czerpali wodę z pobliskich studni. Dziewczynki szorowały zakrwawione podłogi, prały, karmiły rannych, opiekowały się młodszymi dziećmi.
Korczak z początku miał nadzieję, że będzie mógł walczyć z bronią w ręku. Gdy ogłoszono mobilizację, sprawił sobie u krawca na Nowym Świecie nowy mundur oficerski. Nie przyjęto go do armii ze względu na wiek. Mimo to chodził na co dzień w wojskowym uniformie. Nie chodził. Fruwał. Był w dziesiątkach miejsc naraz. (…)
Wszyscy, którzy spotykali wtedy Doktora, zapamiętali jego euforyczne uniesienie. Powtarzał, że przeżywana apokalipsa jest szansą odrodzenia. W ogniu pożarów, w morzu krwi i cierpienia, jak w alchemicznym tyglu nastąpi przemiana ludzkich charakterów w szlachetny kruszec. Ten, kto zda egzamin bohaterstwa i ofiary, ten przeobrazi się moralnie i zbuduje lepszy świat. Zapisane przez współczesnych słowa mogą wydawać się majaczeniem człowieka w szoku. Zyskują głębszy sens, gdy myśli się o wieloletnich, duchowych poszukiwaniach Korczaka. Gdy odnajdzie się w tym, co mówił, mistyczne przeświadczenie, że trzeba pogrzebać stare życie, by mogło zmartwychwstać nowe.
Niepojęta wydaje się całkowita samotność Korczaka w tym nieludzkim świecie. Ani w Pamiętniku, ani w innych dokumentach nie pojawia się nikt, kto jest oparciem, pomaga nieść krzyż. Stefania Wilczyńska, najbliższa wydawałoby się osoba, jest wspomniana parę razy; tonem obojętnym albo wręcz wrogim, insynuującym, że działa bez porozumienia z nim, wbrew jego woli. Stella Eliasbergowa została wymieniona w Pamiętniku tylko raz i to w negatywnym kontekście, a przecież przedostała się na aryjską stronę, gdzie miała rodzinę, dopiero po wyprowadzeniu Domu Sierot na Umschlagplatz, bo wcześniej czuła się zobowiązana do lojalności i pomocy Doktorowi. Żadnej ciepłej wzmianki o znajomych sprzed wojny, z którymi w ciasnocie getta musiał ciągle się stykać. Żadnego westchnienia żalu, gdy umierali. Jakby na wyrażanie uczuć już szkoda było sił.
Krąży opowieść, że Doktor tuż przed wejściem do pociągu został rozpoznany przez Niemców i że proponowano mu ocalenie pod warunkiem, że zostawi dzieci. Odmówił. Ta odmowa uznawana jest za wyraz ostatecznego heroizmu. A przecież mógł był uciec z Warszawy przed utworzeniem getta. Kiedy żydowska dzielnica została zamknięta, wielokrotnie proponowano mu schronienie po aryjskiej stronie. Przed rozpoczęciem akcji likwidacyjnej najbliżsi przyjaciele prosili, by pozwolił się ratować. Ma świętą rację Henryk Grynberg, kiedy się irytuje: „Te przemówienia i pogadanki o jego bohaterskiej śmierci, bo nie chciał opuścić dzieci w drodze do komór gazowych i żyć jakby nigdy nic – to największa zniewaga dla jego szlachetnej duszy”.
Stał się personifikacją bohaterstwa, chociaż na pewno nie czuł się bohaterem. Uważał, że wypełnia swój obowiązek, podobnie jak setki ludzi w getcie, zwłaszcza lekarzy i pedagogów odpowiedzialnych za los innych.