Prokurator Varga występował w procesie Reisa, który ciągnął się od około miesiąca i zapewne potrwałby jeszcze dwa następne, gdy oto w pogodny wieczór majowy, po godzinie dziesiątej, ale nie później niż o północy, wedle zeznań i sekcji zwłok, prokurator został zamordowany. Zeznania świadków, prawdę mówiąc, nie pokrywały się ściśle z wynikami sekcji zwłok: lekarz sądowy przesuwał moment zgonu bliżej północy, natomiast przyjaciele – z którymi prokurator, człowiek o ustalonych zwyczajach, spotykał się co wieczór i z którymi spotkał się także tamtego wieczoru – twierdzili, że pożegnał się z nimi o dziesiątej, może minutę wcześniej, może minutę później. A ponieważ na dojście do domu piechotą nie potrzebował więcej niż dziesięć minut, pozostawała do wypełnienia co najmniej godzinna luka, i należało zbadać, gdzie i jak prokurator tę godzinę spędził. Może jego zwyczaje nie były aż tak stałe, jak się wydawało, i w ciągu dnia zdarzały się niezaplanowane godziny samotnych przechadzek dla wytchnienia; może miał jakieś
zwyczaje nieznane jego rodzinie i przyjaciołom? Z jednej strony policjanci, z drugiej przyjaciele potajemnie formułowali i szeptali sobie na ucho złośliwe hipotezy; ale dla uniknięcia publicznego rozgłosu zostały one zduszone w zarodku na mocy decyzji powziętej na naradzie najwyższych władz okręgu, czyli na szczycie; narada potępiła wszelkie podejrzenia i dociekania na temat owej przydługiej godziny jako znieważanie pamięci człowieka świecącego już teraz blaskiem wszystkich cnót. Co więcej, ponieważ zwłoki prokuratora znaleziono pod niskim murem, zza którego zwisały gałązki jaśminu, i z kwiatem zaciśniętym w palcach, biskup orzekł, że w fatalnym momencie dopełnił się także los tego małego, pełnego znaczeń i zaledwie zerwanego kwiatu jako symbolu życia bez skazy oraz dobroci, której pamięć pozostanie żywa nie tylko w łonie rodziny i wszędzie tam, gdzie prokurator bywał, z kurią biskupią włącznie, ale również w salach sądowych. Metafora została podchwycona i na różne sposoby wykorzystana: z protokołów policji
wynikało, że moment zatrzymania się i sięgnięcia po gałązkę jaśminu ułatwił zabójcy wymierzenie do celu (jeden strzał prosto w serce z odległości dwu lub trzech metrów); z mów wygłaszanych na pogrzebie, że gest zrywania kwiatu dowodził wrażliwości duszy i skłonności do poezji, co zresztą przejawiło się już przedtem w sposobie sprawowania urzędu, a także w życiu prywatnym prokuratora Vargi. W pewnym momencie swego przemówienia szanowny profesor Siras zbolałym głosem zacytował: avisad los jazmines con su blancura pequeña, i uważając zdolności słuchowe jaśminu za niezbite, w swoim głębokim bólu zapomniał, że wiadomość rozeszła się od razu dzięki strzałowi, który rzeczoznawcy ocenili jako raczej głośny, oraz ostatniemu westchnieniu prokuratora; tymczasem policję zawiadomiono dopiero kilka godzin później, kiedy już co najmniej jedna trzecia mieszkańców miasta obejrzała zwłoki.
Proces Reisa został zawieszony. A ponieważ prokurator Varga z niewzruszoną surowością podtrzymywał oskarżenie publiczne, policja sądziła, że w tym procesie należało szukać motywu, który uzbroił rękę nieznanego mordercy. W dziejach przestępczości kraju podobne przypadki nie były znane, przynajmniej ludziom prowadzącym śledztwo: nigdy pod adresem oskarżycieli czy sędziów nie padały groźby ani nie porywano się na ich życie z racji zajętego w procesie stanowiska albo wydanego wyroku. Ale proces Reisa był wybitnie poszlakowy, fakty i motywacja uczuciowa nieprawdopodobnie zagmatwane, wobec czego podejrzenie, iż ktoś chciał pogrążyć w milczeniu nieubłagane oskarżenie Vargi albo chociaż zmącić tę i tak już dosyć mętną sprawę, wydało się policji niepozbawione podstaw. Krewni i przyjaciele (nieliczni w tej sytuacji przyjaciele) oskarżonego okazali się jednak wszyscy poza kręgiem podejrzeń. Policja przeszła zatem do jego wrogów, przypisując im zawiły i diaboliczny zamiar nie tylko uwypuklenia i potwierdzenia winy
oskarżonego, ale też wciągnięcia do procesu jeszcze innych osób, które sędzia śledczy pozostawił poza jej obrębem. Jednak i od tej strony zabiegi prowadzących śledztwo nie przyniosły rezultatów.
Dochodzenie utknęło w martwym punkcie (czyli na tej godzinie z okładem, którą prokurator nie wiadomo gdzie i jak spędził, ponieważ na granicy tej ciemnej strefy zapał policjantów został powściągnięty), ale żeby odzyskać zaufanie opinii publicznej co do skutecznego działania policji, zaufanie, którego zresztą opinia publiczna nigdy nie objawiała, czy też przekonać ją o niemożności rozwikłania zagadki, minister bezpieczeństwa wewnętrznego postanowił wysłać na miejsce inspektora Rogasa, zdaniem prasy najbystrzejszego detektywa, jakim dysponowała policja, w czepku urodzonego, według opinii kolegów. Minister nie omieszkał przekazać mu za pośrednictwem komendanta policji, niczym wiatyku na drogę, życzenia prezesa Sądu Najwyższego i swego własnego, aby wszelkie poszlaki mogące zbrukać nieskazitelną reputację zmarłego Vargi zostały rozważone przez Rogasa z punktu widzenia krzywdzącej utraty zaufania, jaka spotkałaby wówczas całe ciało sądownicze: a więc jeśli nie zlikwidowane przy pierwszym pojawieniu się, to bardzo
ostrożnie oddalone, w razie gdyby uparcie wypływały. Rogas jednak miał swoje zasady, w kraju, w którym nie miał ich prawie nikt. Toteż zagłębił się zaraz, co prawda sam i dyskretnie, w obszary zakazane; i wynurzyłby się z nich – jak wyżeł wyłania się z mgieł nad błotami, dzierżąc w pysku cyrankę – z kto wie jak nadszarpniętą reputacją Vargi, gdyby nie powstrzymała go wiadomość, że na plaży w Ales znaleziono zwłoki (strzał z pistoletu w serce) sędziego Sanzy.
Ales leży o jakieś sto kilometrów od miasta, w którym przebywał Rogas, prowadząc dochodzenie w sprawie zabójstwa Vargi, ale inspektor nie mógł udać się tam bez pozwolenia szefa. Poprosił o nie telefonicznie, a otrzymał je listownie. Przyjechał do Ales trzy dni później, kiedy miejscowa policja zaaresztowała już około dziesięciu Bogu ducha winnych osób, i zamierzał wyłuskać spośród nich winnego. Rogas przyjrzał się z grubsza motywom, jakie policja przypisywała aresztowanym, i okazało się, że mogłyby one popchnąć do zabójstwa tylko umysły ogarnięte szaleństwem. Ponieważ jednak żaden z aresztowanych nie wyglądał na wariata, natomiast nieco zwariowany był inspektor Magris zawiadujący miejscową policją, Rogas kazał ich zwolnić. Po czym zamieszkał w najlepszym hotelu, położonym nad wspaniałą plażą, na której sędziego Sanzę, odbywającego samotny spacer, zaskoczyła śmierć, i oddał się słodkiemu leniuchowaniu, graniczącemu z ostentacją i niemal skandalicznemu: zażywał morskich kąpieli, wypływał z rybakami na morze,
jadał świeżutkie ryby, wysypiał się. Inspektor Magris gorączkowo kręcił się wokół niego: upokorzony tym, że musi się podporządkować komuś, kto jest mu równy stopniem, ale wyższy autorytetem, był pełen urazy; jednocześnie cieszył się z góry na kompromitację, jaką sobie szykował jego kolega: nagłe odwołanie do stolicy, wyśmianie w gazetach.
Tymczasem umysł Rogasa intensywnie pracował. Dwóch wysokich urzędników sądowych zamordowanych w ciągu jednego tygodnia w dwóch niezbyt odległych od siebie miastach, w ten sam sposób, pociskami tego samego kalibru, wystrzelonymi być może z tej samej broni (orzeczeń laboratorium policyjnego nigdy nie traktował jako danych absolutnie pewnych) – elementy te wystarczały do pójścia śladem następującej hipotezy: jakiś niesłusznie skazany człowiek postanowił zemścić się na swoim oskarżycielu, na swoich sędziach. Tylko że prokurator Varga w żadnym momencie swojej kariery zawodowej nie występował w żadnym procesie wespół z sędzią Sanzą, co z łatwością dało się stwierdzić zaraz po rozejściu się wiadomości o drugim zabójstwie. Ale hipoteza nie upadała i Rogas widział podstawy do niezaniechania jej: morderca mógł zostać skazany przez sąd pierwszej instancji, w którym Varga występował jako oskarżyciel publiczny, a potem przez sąd drugiej instancji, w którego zespole sędziowskim zasiadał Sanza (mogło też być na odwrót:
Sanza w pierwszej instancji, Varga w apelacyjnym). Morderca mógł względem jednej z dwóch ofiar popełnić omyłkę: błędna informacja, figiel pamięci, nieporozumienie spowodowane jednakowo brzmiącymi nazwiskami (depesza telefoniczna: czy figuruje w zapisach jakikolwiek inny prokurator Varga lub inny sędzia Sanza? – jako że niektórym zawodom poświęcają się tradycyjnie całe rodziny z pokolenia na pokolenie). Morderca chciał może świadomie zaciemnić sytuację, utrudnić rozszyfrowanie swojej taktyki, uniemożliwić identyfikację, zabijając jednego z nich, prokuratora lub sędziego, bezpodstawnie (depesza: kto spośród skazanych w procesach, w których kolejno występowaliby Varga i Sanza, wyszedł z więzienia w ciągu ostatnich sześciu miesięcy?). A jednak z racji przesądnej sympatii do liczby trzy, co uważał za szczególny objaw nerwicy zarówno u innych, jak i u siebie samego, Rogas miał nieodparte przeczucie, że nie obejdzie się bez trzeciej ofiary i że to będzie ta decydująca, ta, która dostarczy wskazówki niezbędnej do
właściwego rozwiązania problemu. Na razie bowiem rzecz była niemożliwa do rozwikłania. Dlatego też Rogas czekał. Trzecia ofiara pojawiła się w jego myślach, ba, nawet o niej marzył i fantazjował jako o abstrakcyjnym znaku, który przybierze konkretne nazwisko, ciało, stanie się pogrzebem, testamentem, rentą; a przede wszystkim punktem wyjścia dla niepozbawiunego podstaw dochodzenia (Savinio tolerował błędy literowe).
Nie przyszło mu czekać zbyt długo. Cztery dni później w Chiro został zabity sędzia Azar, człowiek dziwaczny i ponury, który od lat młodości do samej śmierci żył w nieustannej obawie przed zarażeniem się chorobą lub, broń Boże, uczuciem. Nigdy nie podawał ręki koledze czy obrońcy, jeśli zaś nie mógł uniknąć uścisku dłoni jakiegoś nowo przybyłego zwierzchnika, cierpiał, dopóki nie udało mu się wymknąć gdzieś, gdzie, sam nie widząc, sądził, że nie jest widziany; i tam, wyjąwszy buteleczkę spirytusu, obficie, jako że była to jedyna rzecz, której sobie nie szczędził, oblewał nim chude, żylaste ręce, pokryte plamami niczym omszałe kamienie. Lecz prezes palestry miasteczka Chiro w swojej mowie pogrzebowej musiał się powołać na skarby ludzkiej dobroci, które Azar ukrywał pod twardą i szorstką skorupą; tymczasem prawdziwe skarby odkrył siostrzeniec sędziego, jedyny spadkobierca: na wieść o tragicznej śmierci wuja zjawił się natychmiast w Chiro i byłby pozostał, kto wie jak długo, gościem tutejszego więzienia, gdyby
nie przyjazd Rogasa, który go zwolnił. Młodzieniec, raczej lekkomyślny, nie miał alibi na wieczór, w który zabito Azara; i chociaż dla wszystkich było już rzeczą oczywistą, że chodzi o szaleńca lub osobnika, który w akcie zemsty zabija sędziów, to policja nie uważała za stosowne zmieniać swego zwyczaju, rytuału niemal – mianowicie czym prędzej i z niejaką uciechą zaczęła szargać reputację osób, które jako ostatnie widziały za życia zamordowanego albo odnosiły korzyść z jego śmierci.
Zdobywszy sobie zaufanie chłopca, Rogas niby to chcąc mu pomóc, i faktycznie mu pomagając, wspólnie z nim sporządził inwentarz spadkowy. Rezultat ujawnił sumę dwadzieścia razy większą od wysokości wynagrodzeń, jakie państwo w ciągu dwudziestu dwu lat wypłaciło sędziemu, przyjąwszy, że w ciągu tych dwudziestu dwu lat nie wydał ani grosza na życie, mieszkanie, odzież i środki dezynfekcyjne. Siostrzeniec nie pamiętał też, żeby wuj cokolwiek posiadał, zaczynając karierę: przeciwnie, jego matka zawsze opowiadała budującą historię niedostatku i głodu, z jakimi jej brat, obecnie sędzia wysokiej instancji i nieposzlakowanej opinii, zmagał się za młodu. Dlatego Rogas zaczął dochodzić źródeł tej fortuny, w przekonaniu, że jeśli nawet to dochodzenie nie posłuży mu do odkrycia motywów morderstwa, to z pewnością pozwoli ocenić, jakiego typu sędzią był Azar.
Zaledwie Rogas, chcąc sprawdzić hipotezę o korupcji Azara, zaczął rozmawiać z ludźmi, skłaniać ich do poufnych wypowiedzi, ze stolicy nadszedł surowy nakaz, aby nie słuchać pogłosek, tylko iść prosto śladem, jeśli takowy istnieje, owego szaleńca, który krąży i bez żadnego powodu zabija sędziów. Teza o grasującym szaleńcu obecnie podobała się ,,na górze”: ministrowi bezpieczeństwa i ministrowi sprawiedliwości, prezesowi Sądu Najwyższego i komendantowi policji. Nawet prezydent Republiki – zakomunikował Rogasowi w zaufaniu jego szef – dopytuje się co rano, czy szalony zabójca został schwytany. Rogas dziwił się, że dotąd jeszcze nie nadano całej sprawie posmaku politycznego: nie uczyniły tego nawet gazety, wiecznie gotowe przypisać jednemu z ugrupowań rewolucyjnych, od których roiło się w całym kraju, każdą zbrodnię noszącą znamiona absurdu lub makabry.
Na szczęście, zanim Rogas zdążył okazać niezadowolenie wobec zarządzeń szefa, nadeszła informacja, o którą prosił, gdy tylko dowiedział się o śmierci Azara: przez mniej więcej dwa lata Azar i Varga wchodzili w skład sądu karnego w Algo. Rogas zniknął nagle z Chiro, jak przedtem zniknął z Ales. Dziennikarze zgubili jego ślad, aż tu naraz jakiś miejscowy korespondent zasygnalizował jego obecność w Algo. Zaczęto snuć najrozmaitsze i najdziwniejsze przypuszczenia, które urosły do rozmiarów wprost obłędnych, gdy właśnie w Algo zabity został sędzia Rasto. Czy Rogas wiedział, że morderca miał ugodzić swoją czwartą ofiarę w Algo? A jeśli wiedział, to dlaczego nie zapobiegł zbrodni? Czy odgadł to przypadkiem, czy też zastawił na mordercę pułapkę? Pułapka zapewne nie zdała się na nic, ale użyć jako przynęty sędziego to już przesada. Dziennik „Lont”, którego redaktorzy niezachwianie wierzyli i w przemożną siłę palingenezy społecznej, i w równie przemożną i nieprzyjazną siłę złego uroku, insynuował, że Rogas ma wrodzoną
moc ściągania nieszczęść; insynuacja ta, rozprzestrzeniając się od garstki czytelników dziennika na całą rzeszę tych, którzy go nie czytali, nabrała cech prawdy niezbitej, toteż na sam dźwięk nazwiska Rogasa dwie trzecie dorosłej ludności miasteczka szeptało zaklęcia od uroku i przez cały tydzień dotykało amuletów. Na początku zaś tego tygodnia minister bezpieczeństwa, w obawie, aby nie przypisano fatalnych właściwości całemu aparatowi policyjnemu i kierowanemu przez niego resortowi, zwołał nieoczekiwanie konferencję prasową, aby wyłożyć dziennikarzom zamierzenia policji i Rogasa, a zwłaszcza by wyjaśnić powód obecności inspektora w Algo na krótko przed zabiciem sędziego Rasto. Rogas, tłumaczył, wyjechał do Algo na podstawie odkrytej przez siebie poszlaki, jedynej poszlaki, która w jakiś sposób wiązała ze sobą dwa spośród trzech popełnionych dotąd zabójstw: Varga i Azar dziesięć lat temu przez prawie dwa lata pracowali w sądzie karnym w Algo. Informacja prasowa o przybyciu Rogasa do miasta sprowokowała
nieznanego mordercę do kolejnego zabójstwa właśnie w Algo; było to wyzwanie rzucone policji, wyzwanie, które zresztą policja przyjęła, pilnie badając znalezioną przez Rogasa poszlakę w celu dotarcia do szalonego zabójcy.
Oświadczenia ministra tak bardzo zdenerwowały Rogasa, że zatelefonował do swego szefa z prośbą o wycofanie go z tej sprawy, jeśli minister ma zamiar rzucać mu kłody pod nogi. Szef uspokajał go i nakazał kontynuować dochodzenie. Rychło jednak, zgodnie z obawami Rogasa, morderca dał ministrowi odpowiedź: w mieście bardzo odległym od Algo zabity został sędzia Cálamo; wedle tego, co ustalono i co zaraz stało się powszechnie wiadome, nigdy nic go nie łączyło z żadną z poprzednich czterech ofiar. Znaczyło to albo, że morderca zabił sędziego Rasto z sobie tylko znanych powodów i nie wiedząc o obecności Rogasa w Algo, albo że wiedział o jego przybyciu i chciał mu rzucić wyzwanie, teraz zaś uświadomił sobie swój błąd, fałszywy krok, i dlatego usiłował odciągnąć inspektora z tego miejsca i od tej poszlaki i pchnąć go w labirynt bezsensu i szaleństwa.
Ale Rogas nie ruszył się z Algo. Zebrał akta wszystkich procesów, w których wzięli udział Varga jako oskarżyciel i Azar jako sędzia, i po pobieżnym przejrzeniu podzielił je i pogrupował według dosyć prostego kryterium. Pierwszą grupę dziewiętnastu procesów, które zakończyły się wyrokiem uniewinniającym, wyeliminował od razu. Drugą, trzydzieści pięć procesów, w których oskarżeni zostali skazani bądź dlatego, że sami przyznali się do winy, bądź dlatego że zostali schwytani przez policję na gorącym uczynku, bądź ujęci na podstawie niepodważalnych dowodów i zeznań świadków, wykluczył po uważnym rozpatrzeniu czterech spraw, które, jak mu się zdawało, w protokołach policji lub zeznaniach zawierały jakąś fałszywą nutę. I te cztery przypadki, które nie interesowały go bezpośrednio i nie znajdowały się na linii wytyczonej przez śledztwo, jako że nie dotyczyły nieuczciwości sędziów, co najwyżej nieuczciwości policji albo świadków, wzbudziły w nim przekonanie, iż w gruncie rzeczy wcale nie jest trudno, nawet na martwym
papierze, w niewielu słowach, odróżnić prawdę od kłamstwa; i że każdy fakt, choć raz utrwalony na piśmie, odzwierciedla problem, który zdaniem profesorów należy wyłącznie do sztuki, do poezji.
Oddał do archiwum sądu akta pięćdziesięciu czterech wykluczonych procesów, zatrzymał zaś dokumentację dwudziestu dwóch, w których oskarżeni zostali skazani na podstawie poszlak i domniemań, a w czasie przesłuchań na policji, w śledztwie i podczas procesu twierdzili, iż są niewinni.
Rogas sporządził listę skazanych w owych dwudziestu dwu procesach, uzupełnioną o wszelkie wskazówki potrzebne do ich odnalezienia. Rozesłał ją do biur sądowych i policyjnych, które mogły znać losy tych osób, czy to odbywających wciąż karę, czy też zwolnionych. Dowiedział się w ten sposób, że czternastu przebywa jeszcze w zakładach karnych, które rzeczywiście były karne, choć debatowano już nad ustawą o zmianie tej smutnej nazwy (ale tylko nazwy); ośmiu zaś wyszło na wolność po odbyciu całej kary lub przed terminem, w wyniku darowania części kary, amnestii lub uniewinnienia w procesach apelacyjnych. Przez ponad tydzień Rogas badał akta procesów tych ośmiu. Był to rodzaj ucieczki, zabawy: wyławiając z papierów elementy przemawiające za niewinnością oskarżonych, z satysfakcją zabawiał się omijaniem i obalaniem ustaleń dowodzących ich winy.
Według Rogasa we wszystkich ośmiu przypadkach elementy, które mogły skłonić sędziów do uznania niewinności oskarżonych, przeważały nad tymi, które posłużyły do umotywowania winy i wyroku.Wysoce niesprawiedliwa wydawała mu się, użyta w pięciu wyrokach na osiem, formuła „precedensu”, która posłużyła za argument bezsporny i definitywny „udowodnionej zdolności do przestępstwa”.
Jeśli ktoś w wieku dwunastu lat kradł śliwki w ogrodzie sąsiada, to mając trzydzieści lat, mógł z pewnością zabić w celu rabunkowym. Jeśli zaś śliwki kradł w ogrodzie plebanii, wszystko wskazywało na to, że dziesięć lat później będzie zdolny zabić swoją matkę. I tak bez końca, precedensy zawsze były pod ręką, i to w kraju posiadającym bogatą literaturę na temat niedających się przewidzieć nastrojów, sprzeczności charakteru, czynów nieumotywowanych i gwałtownych zmian w ludzkiej psychice. I choć uważał, że przecenianie precedensów zaprzecza idei sprawiedliwości i tylko powoduje zwłokę, Rogas zatrzymał się na dłużej przy trzech przypadkach, których protagoniści precedensów nie mieli, i od nich zaczął bezpośrednie śledztwo.
Wszystkie trzy osoby zamieszkiwały okręg Algo. Ich procesy przechodziły z jednej instancji do drugiej dzięki apelacjom wnoszonym przez obronę albo oskarżenie i po kilku latach – raczej długich, jeśli je mierzyć z perspektywy celi więziennej, krótkich zaś jak podmuch wiatru, jeśli wziąć pod uwagę bieg, jaki administracja resortu sprawiedliwości nadawała sprawom w tym kraju – dotarły w końcu do Sądu Najwyższego: tu wyszły na jaw wątpliwości sędziów, lecz nie na temat czynów, za które delikwenci zostali skazani, ale zastosowania paragrafu jako podstawy wyroku. Dla trzech oskarżonych zarządzono ponowne procesy. Rezultat? Jeden otrzymał ten sam wymiar kary; drugiemu podwyższono ją o dwa lata; trzeci został uniewinniony. Rogas zaczął od tego ostatniego, ponieważ zdawało mu się, iż ze względu zarówno na charakter tego człowieka rysujący się w aktach procesu, jak i na jego ostateczne uniewinnienie, można będzie od razu wykluczyć go ze śledztwa.
Mężczyzna nie miał ani domu, ani zajęcia. Nie dlatego, że zrujnował go proces i cztery lata więzienia: jego kłopoty wynikały ze szczególnego umiłowania próżniactwa, z którym się ostentacyjnie obnosił, tworząc na ten temat swoje teorie. A ponieważ wiadomo, że z próżnowania rodzi się wszelkie zło, policja i sędziowie pierwszej instancji uznali, iż można mu przypisać zabójstwo w celu rabunkowym. Nie było precedensów, ale było próżniactwo.
Siedział sobie na placu w słońcu, u stóp pomnika owego generała Carco, który sto lat temu odebrał tamtejsze ziemie jednemu tyranowi, by je oddać drugiemu. Opuścił na oczy baskijski beret. Nieruchomy, w pozie całkowitego odprężenia. Pewnie spał. Rogas stanął przed nim, przysłaniając go swoim cieniem. Jakby dla żartu odchylił mu nieco beret. Przeszyło go spojrzenie pełne niesmaku i pytające. A więc nie spał. Po chwili w jego wzroku mignął cień podejrzenia. Rogas poczuł się jak przed obiektywem i zrozumiał, że rozpoznano w nim tego, kim był. Nie zmieniając pozycji, pozornie odprężony, mężczyzna był teraz napięty, czujny.
– Jak leci? – spytał inspektor. Ton miał być serdeczny, a jednak było to pytanie, początek przesłuchania.
– Wcale nie leci – powiedział mężczyzna.
– Co nie leci?
– Nic.
– A przedtem?
– Przed czym?
– Przedtem, mówię, jakoś szło?
– Nigdy.
– No więc?
– No więc siedzę tu.
– Zawsze?
– Nie zawsze, czasami siedzę na rynku, czasami w kafejce.
– Jakieś podróże?
– Żeby to! Ostatni raz byłem w Rus: dwanaście kilometrów, pieszo. Trzy lata temu. – Co myślisz o tych zabójstwach sędziów?
Rogas zwrócił się do niego per ty, ponieważ taki typ spodziewa się, że władza potraktuje go po starej znajomości, choćby nawet bezwzględnie.
– Paskudna sprawa – rzekł mężczyzna, jak ktoś, kto wie, że udziela odpowiedzi niezadowalającej, a jednocześnie gorączkowo szuka bardziej zadowalających na pytania, które nastąpią. Napięcie przeradzało się w strach.
– Prokurator Varga... – zaczął Rogas.
– Chyba naprawdę wierzył, że zabiłem tego sklepikarza. Dobrze mówił, przekonująco. Chciał, żeby mi dali trzydzieści lat. Mówił, że żałuje, że nie ma już kary śmierci.
– A sędzia Azar?
– Dał mi dwadzieścia siedem lat. Nie sam jednak: było jeszcze dwóch innych sędziów.
– Wiem. Oni jeszcze żyją. A co ty na to?
– A cóż ja mogłem? Wziąłem, co dawali. Miałem szczęście, że mnie bronił z urzędu młody adwokat, który chciał sobie wyrobić nazwisko. Wnosił apelacje i doprowadził mój proces do Sądu Najwyższego. I teraz jestem tu.
– A te cztery lata więzienia?
– Zleciały.
– Zleciały, zgoda. Ale odsiedziałeś je niesłusznie, tak?
– Niesłusznie odbębniłem pięćdziesiąt dwa lata życia. A te cztery w więzieniu nie ciążą mi znów tak bardzo. Więzienie jest pewne.
– Jak to pewne?
– Jedzenie, spanie. Wszystko uregulowane.
– A wolność?
– Wolność jest tu – rzekł mężczyzna, celując palcem w środek czoła.
– Jednak powiedziałeś, że miałeś szczęście z tym adwokatem, który wyciągnął cię z więzienia.
– Bo tak się mówi. Pewnie, nie było nieszczęścia. Mówili, że zabiłem człowieka, żeby mu zabrać pieniądze; adwokat udowodnił, że byłem niewinny: miałem szczęście. A co do reszty... – niedbale machnął ręką.
Rogas na pożegnanie położył mu dłoń na ramieniu i odszedł. Na końcu placu odwrócił się i zobaczył, że mężczyzna na nowo opuścił beret na oczy i rozluźniony przybrał poprzednią pozycję. Wypoczynek, próżnowanie. Godność wypoczynku, kultura próżnowania. Luis Cernuda, Variaciones sobre tema mexicano. Piękne stronice. „Wolność jest tu”. A jednak nie, koniec końców i tę ci zabiorą.
Temu drugiemu natomiast układało się bardzo dobrze, przynajmniej na miarę pospolitego osądu: prowadził warsztat mechaniczny, pracował bez wytchnienia, robił pieniądze, pieniądze pakował w znakomicie rozwijający się handel samochodami, starymi i nowymi. Może jednak lepiej jest temu pierwszemu, pomyślał Rogas, widząc, jak ten wychodzi spod samochodu, który reperował, wysmarowany i oblany potem.
Nie wiedział, że Rogas jest z policji. Mówił, że jest zajęty, musi natychmiast naprawić samochód amerykańskich turystów, i nie rozumie, dlaczego ktoś tak pilnie chce z nim rozmawiać.
– Policja. Inspektor Rogas.
Smar i pot stały się maską na pobladłej nagle twarzy.
– Dobrze – rzekł człowiek. – Chodźmy tędy.
Weszli do oszklonej izdebki. Mężczyzna wskazał Rogasowi jedno z dwóch krzeseł, a sam osunął się na drugie jak kukła, której podcięto sznurki, bezwładnie, bez życia. Potem, dysząc, poszukał na stole papierosów, zapalił jednego i spojrzał na inspektora jakby zza muru, z wnętrza jakiejś nory. Ręce mu drżały.
– Przyszedłem tu tylko coś sprawdzić, i z pewnością niepotrzebnie, ale w naszej pracy, żeby posunąć się naprzód, trzeba koniecznie najpierw oczyścić teren z rzeczy zbędnych, nieużytecznych; w przeciwnym razie zaczną się plątać pod nogami w najmniej oczekiwanym momencie. Na przykład, wchodząc tu, zorientowałem się od razu, że trudno byłoby panu zostawić na jeden dzień czy choćby kilka godzin ten warsztat, bo robotnicy i klienci nie tylko by spostrzegli pańską nieobecność i zapamiętali ją, ale i zażądaliby wyjaśnienia, zapytali o powód. „Szefa nie ma?” „Jest chory... Ma zaproszenie na ślub... Wezwali go do urzędu podatkowego...” „A kiedy wraca?” Krótko mówiąc, pańska nieobecność nie może pozostać niezauważona.
– Nie może – rzekł mechanik nieco uspokojony.
– Pan się domyśla, dlaczego do pana przyszedłem? – zapytał Rogas.
– Myślę, że tak.
– Proszę mi więc powiedzieć, czy ostatnio oddalał się pan z tego miejsca na kilka godzin lub dni, tyle, ile potrzeba na dotarcie do takich miejscowości jak Ales, Chiro... – Absolutnie nie.
– A w związku z zabójstwami prokuratora Vargi, sędziów Sanzy, Azara, Rasty...? – kontynuował Rogas
– Powtarzam: absolutnie nie.
– Ale pamięta pan prokuratora Vargę, sędziego Azara?
– Po nocach mi się śnią. – Przeciągnął ręką po twarzy jak ktoś, kto budzi się z koszmarnego snu i chce zaraz o nim zapomnieć.
– Uważa się pan za ich ofiarę?
– Nie tyle ich ofiarę. Ofiarę.
– Jakie wrażenie zrobiła na panu ich śmierć?
– Żadnego. To była wprawiona w ruch machina, a ja wpadłem w jej tryby. Mogło mnie zmiażdżyć. Tymczasem wyszedłem z tego żywy.
– Ale pan był niewinny.
– Wierzy pan w to naprawdę?
– Dlatego tu jestem, że wierzę.
– Tak, byłem niewinny... Ale co to znaczy być niewinnym, jeśli się wplączesz w tryby? Nic nie znaczy, zapewniam pana. W końcu nawet dla mnie. To tak, jakbyś przechodził przez ulicę i przejechał cię samochód. Niewinny, a przejechał go samochód; jaki sens ma takie powiedzenie?
– Ale nie wszyscy są niewinni – rzekł Rogas. – Mam na myśli tych, którzy wpadają w tryby machiny.
– Sądząc z tego, jak się te tryby kręcą, wszyscy mogliby być niewinni.
– W takim razie można także powiedzieć: wiedząc, jakimi drogami chodzi niewinność, moglibyśmy wszyscy wpadać w te tryby.
– Może. Za mną nikt nie stoi, dlatego inaczej na to patrzę.
Rogas pomyślał: umie rozwinąć myśl, szybko wyciągać wnioski. A cynicznie: więzienie dobrze mu zrobiło. Powiedział: – Rozumiem. – I powrócił do tonu służbowego. – Zatem ostatnio nie przerwał pan pracy ani na jeden dzień, nie ruszył się pan z miasteczka...
– W niedzielę, rzecz jasna, warsztat jest zamknięty, ale ja tu siedzę, robię rachunki, doprowadzam wszystko do porządku, a jeśli ktoś potrzebuje drobnej naprawy, nie odmawiam.
– W niedzielę... – rzekł Rogas. Żadne z zabójstw, o które mu chodziło, nie zostało popełnione w niedzielę.
– A wieczory w dni robocze, jak pan spędza wieczory?
– Zamykam zawsze po dziesiątej i idę do restauracji.
– Której?
– „Myśliwskiej”.
– Co wieczór?
– Co wieczór; jestem samotny.
– Dlaczego?
– Czytał pan akta procesu?
– Tak, czytałem. Rozumiem. – Rogas wstał. – Uprzedzam, że muszę sprawdzić pańskie wieczory w „Myśliwskiej”.
– Przykro mi, bo ludzie znów zaczną o mnie mówić, o całej sprawie, o nowych podejrzeniach policji. Ale co mogę poradzić? Koła zębate wciąż się kręcą.
– Postaram się zrobić to dyskretnie, ostrożnie.
– Dziękuję panu.
Rogas wyszedł z „Myśliwskiej” o trzeciej po południu; zjadł wyśmienity obiad: pół dzikiego królika w słodkowinnym sosie i butelka czerwonego wina, bardzo mocnego, o subtelnym bukiecie jakby jaśminu. Sprawdził też ponad wszelką wątpliwość alibi mechanika. Był zadowolony, pewny swego: zarówno dlatego, że należał do coraz liczniejszej kategorii ludzi, którzy dziczyzną, kurczakiem od chłopa, wiejskim chlebem i winem z beczki delektują się niczym przechowanym darem złotego wieku, jak i dlatego, że w osobie, na której poszukiwanie teraz się udawał, skrystalizowały się, jego zdaniem, cechy, jeśli można tak rzec, doskonale uzasadniające skłonność do typu przestępstwa, też w pewnym sensie doskonałego. Proces krystalizacji, wcale nie odmienny od miłosnego (Stendhal, O miłości), odbył się w umyśle Rogasa w trakcie ślęczenia nad aktami sądowymi, w rozmowach ze wszystkimi, którzy mieli z tym przypadkiem do czynienia, oraz w wyniku zebranych na temat protagonisty najdrobniejszych i najbardziej ogólnikowych informacji.
Przebieg wydarzeń, tak jak je przedstawił Rogasowi jego kolega Contrera, który wówczas kierował inspektoratem policji w Algo, wyglądał następująco (zresztą nie były to wyłącznie wydarzenia, bo wybiegały nieraz w sferę wrażeń, opinii). Dwudziestego piątego października 1958 po południu pani Cres zjawia się w inspektoracie policji. Prosi o rozmowę z inspektorem. Dyżurny policjant, a potem inspektor zauważają, że jest poruszona, wstrząśnięta, wylękniona. Trzyma w ręku zawiniątko o cylindrycznym kształcie. Rozwija je i ukazuje się emaliowany rondelek, odkrywa go i podsuwa inspektorowi. Inspektor patrzy: granulowata masa koloru czekolady.
– Ryż na słodko – mówi pani Cres.
– Co, proszę? – pyta inspektor.
– Ryż w czekoladzie – wyjaśnia aptekarzowa. – Nigdy pan tego nie jadł?
– Nigdy.
– A ja tak to lubię.
– Pewnie smaczny – mówi inspektor i budzi się w nim jakiś niepokój.
– Tak, ale nie ten.
– Dlaczego? – pyta inspektor, udając zainteresowanie, jak w rozmowie z dzieckiem. – Czy w tym jest coś niedobrego?
– Jest trucizna – mówi pani Cres uroczyście i z przerażeniem.
– O, trucizna – powiada inspektor, kontynuując niby-zabawę, przekonany, że ma do czynienia z wariatką. – A któż ją tam włożył?
– Nie wiem, ale kot zdechł.
– O, kot... A komu zależało na śmierci kota?
– Myślę, że nikomu; tylko że to ja dałam kotu tego ryżu.
– Więc pani to zrobiła. Ale dlaczego?
– Bo nie wiedziałam, że w nim jest trucizna.
– Proszę mi opowiedzieć wszystko po kolei – mówi inspektor i myśli, że trzeba będzie albo zaprotokołować jej opowieść, albo wezwać karetkę pogotowia. Lecz od ostatniej odpowiedzi pani Cres począwszy, zachwiewa się jego przekonanie, że jest obłąkana. Istotnie, dama opowiada po kolei.
Mąż jest aptekarzem, a ona mu w aptece pomaga. Nawet obsługują na zmianę, jako że dzisiaj rzadko kiedy lekarze wypisują recepty dawnym zwyczajem, tyle i tyle tego, tyle i tyle tamtego, a to proszki, a to ziółka do naparów; a z lekami specjalistycznymi ona sobie lepiej radzi od męża, bo ma lepszą pamięć. Gdy ona schodzi do apteki, mąż idzie na górę do domu albo urywa się do klubu na partię bilardu. Częściej idzie do domu, ponieważ ma bzika na punkcie gotowania i prawdę mówiąc, niektóre rzeczy przyrządza doskonale. Na przykład ryż na słodko w jego wykonaniu... A ona za tym przepada. Akurat tego dnia aptekarz zrobił ryż na słodko. Kiedy wrócił do sklepu, nic jej nie powiedział, więc gdy znalazła w kuchni ten ryż, była to niespodzianka: w kształcie piramidy, ciemny, błyszczący, na półmisku w kwiatuszki. I pachniał cynamonem, może zanadto. Ona zazwyczaj natychmiast go próbuje, po czym nakłada sobie porcję. Ale tego dnia Pan Bóg ją chyba natchnął: z apteki, gdzie zawsze przesiaduje, przyszedł za nią kot; miauczał,
poruszał wąsami podrażniony zapachem cynamonu; a ona, ot tak, odruchowo, wzięła łyżkę tego ryżu i rzuciła mu na podłogę.
– Dlaczego? – zapytał inspektor. – I dlaczego na podłogę? – Jego żona nigdy by tego nie zrobiła, gniewała się, jeśli dzieci upuściły kawałeczek mięsa dla kota siedzącego pod stołem. (Dzięki żonie, zauważył Rogas, jego kolega Contrera zadał jedyne sensowne pytanie w całym dochodzeniu.)
– Przecież panu powiedziałam: odruchowo, w jakimś przeczuciu.
– Nie wierzę w odruchy, które są sprzeczne z przyzwyczajeniami; a tym bardziej w przeczucia – rzekł inspektor. – Czy nie zdarzyło się coś, co wzbudziło w pani podejrzenia i kazało pani tak postąpić?
– Może zbyt silny zapach cynamonu.
– No... – odparł inspektor i podkreślił swoją wątpliwość, z naciskiem wymawiając literę n. – Zresztą, idźmy dalej... A kot?
– Kot zjadł z apetytem tę łyżkę ryżu, wylizał dokładnie podłogę, podniósł oczy w oczekiwaniu na drugą porcję, zamiauczał prosząco; potem nagle się skurczył, jak harmonijka, z której wyszło całe powietrze... Ale z harmonijką skojarzyło mi się teraz, wtedy miałam wrażenie, że to pusty futrzany rękaw, który sam się chce wywrócić na lewą stronę... Potem zerwał się jak sprężyna i upadł bokiem na podłogę, wyciągnięty i sztywny.
– A pani?
– Ja zdrętwiałam ze strachu. Ale powstrzymałam się od krzyku.
– Dlaczego?
– Właściwie nie wiem, ale teraz, ochłonąwszy, mogę powiedzieć, że może był to cień podejrzenia.
– Podejrzenia, że tylko pani mąż mógł włożyć truciznę do tego czegoś...?
– Do ryżu na słodko – dokończyła aptekarzowa i nie odpowiedziała na pytanie. Była już zupełnie spokojna. Piękna kobieta, między trzydziestką a czterdziestką, zauważył inspektor; ciało pełne wewnętrznego drżenia, nerwowe.
– Dlaczego pomyślała pani o truciźnie?
– A o czym mogłam pomyśleć?
– Koty umierają czasem tak jak i ludzie: na drodze, przy jedzeniu, zapalając papierosa... – Kot, który pali... – rzekła aptekarzowa z lekkim uśmiechem. – Pan wybaczy, przypomniał mi się szyld paryskiej kawiarni.
– Tamten to pies, pies, który pali – odparł inspektor, urażony. – W każdym razie, kot także może zdechnąć nagle: kończy jeść ryż na słodko i umiera. Dlaczego nie pomyślała pani, że jej kota spotkała nagła śmierć?
– Nie wiem, może dlatego, że już wtedy wątpiłam w uczucie mojego męża.
– W uczucie? Ale między powątpiewaniem w uczucie a zyskaniem pewności, w ułamku sekundy, że mąż zgotował pani śmierć w ryżu na słodko, jest niemała różnica.
– Ja nie mówiłam o pewności. Ja mam tylko wrażenie, przeczucia, obawy. Pewność dadzą analizy. Przywiozłam ten ryż: a także kota, jest w bagażniku samochodu w plastikowej torebce. Nie ma co mówić w dalszym ciągu o moich wrażeniach, dopóki nie poznamy wyników analiz. Mogę powiedzieć jedno: przypuszczam, że ktoś nastawał na moje życie, ale nie wiem kto. Jeśli kot zdechł od trucizny, jeśli w ryżu jest trucizna...
Kot zdechł od trucizny, a w ryżu była jej ilość wystarczająca do uśmiercenia co najmniej dziesięciu osób. Aptekarz nie zaprzeczył temu, że przyrządził leguminę; wykluczył, żeby ktokolwiek, poza jego żoną, mógł dosypać trucizny do leguminy. Badanie wykazało, że ilość trucizny znajdująca się w leguminie odpowiada dokładnie tej, której, wedle rejestru, brakowało w aptece; na szklanym słoju zaś wykryto tylko odciski palców aptekarza. Papierek, do którego została wsypana trucizna, znaleziono w kieszeni jego bonżurki (do zajęć kuchennych wkładał bonżurkę); w jego portfelu zaś znaleziono poważny dowód – króciutki list, jak się zdawało, od żony (ekspertyzy stwierdziły dobrą imitację jej pisma, ale zaprzeczyły autentyczności): „Nie mogę dłużej żyć. Nie masz z tym nic wspólnego. Nie jesteś winny i nie miej wyrzutów sumienia. Żyj w spokoju”.
Brakowało motywu, poza ogólnikowymi wrażeniami aptekarzowej co do wygasania uczuć męża (nigdy nie pozwoliła sobie na inne wyrażenie i z niezmienną skromnością odrzucała wszelkie aluzje do spraw seksu); lecz czego brakuje, to Pan Bóg zsyła: w samą porę nadszedł anonimowy list, dostarczający bezcennej wiadomości. Dziesięć, piętnaście dni przedtem aptekarz spotkał się z kobietą lekkich obyczajów, zwierzał się jej nawet. Kobiecie wezwanej na posterunek policji bez trudu wydarto sekret powierzony jej przez aptekarza: że jego żona jest „zimna”. Żeby mąż chciał pozbyć się żony, bo jest zimna, nie wydało się inspektorowi powodem dosyć poważnym i motywem godnym uwagi: wszystkie kobiety są zimne. Odnotował jednak to poufne zeznanie i w niczym go nie upiększając, przekazał sędziemu śledczemu, którego marzenia, u boku kobiety zimnej, wypełnione były kobietami gorącymi: i dlatego skutki chłodu, jaki pani Cres okazywała małżonkowi, stały się podstawą, na której prokurator Varga, sędzia Azar i spółka oparli wyrok skazujący
aptekarza na pięć lat za usiłowanie zabójstwa, zatwierdzony następnie w sądzie apelacyjnym pod przewodnictwem sędziego Richesa, który wspiął się później do prezesury Sądu Najwyższego.
W czasie procesu pan Cres, broniony przez adwokata niezupełnie przekonanego o jego niewinności, zachował postawę uznaną za pogardliwą. Powiedział, że w świetle zdrowego rozsądku oskarżyciele i sędziowie mogli równie dobrze wziąć pod uwagę, że wszystko zostało ukartowane przez jego żonę. Te słowa zirytowały sędziów. Prokurator zapytał go, czy żona była przywiązana do kota. Aptekarz odparł, że owszem. „Bardzo przywiązana?” – nalegał Varga. Cres odrzekł, że nie może określić stopnia tego przywiązania; i ironicznie dodał: „Wydawała się przywiązana także do mnie”. Odwołanie się do zdrowego rozsądku, ironia: na takie rzeczy oskarżony nie powinien sobie nigdy pozwalać. Varga wygłosił tyradę na temat cynizmu oskarżonego i zakończył:
– Czy zatem, przyjąwszy nawet, że pani Cres byłaby zdolna obmyślić i zrealizować tak diaboliczny zamiar (zresztą dlaczego, jeśli jej mąż nie potrafi wskazać motywu czy ewentualnej korzyści?), jest do pomyślenia, aby zdobyła się na poświęcenie niewinnego zwierzątka, do którego, jak twierdzi oskarżony, pragnący ją obciążyć, była tak przywiązana?
– Przez salę przeszedł szmer oburzenia, niedowierzania; przewodnicząca Towarzystwa Ochrony Zwierząt, obecna na wszystkich posiedzeniach z urzędu, a także jako przyjaciółka aptekarzowej, zakrzyknęła: „Niemożliwe!” – i adwokat zrobił w stronę Cresa gest, który oznaczał, że sprawa jest beznadziejnie przegrana.
Po procesie apelacyjnym pani Cres znikła. Nagle, nie pożegnawszy się nawet z przyjaciółkami, które tak ją wspierały w trudnych chwilach. W inspektoracie policji nic o niej nie wiedziano, mogła nawet umrzeć. Lecz inspektor Contrera miał na ten temat swoją teorię. Już w trakcie dochodzenia nękało go jakieś podejrzenie; nieoparte na żadnym fakcie, ma się rozumieć; podejrzewał, że w tym łańcuchu poszlak było coś sztucznego i że z tych dwojga, w ich wspólnym życiu bez miłości, nuda, rozpaczliwa i świadoma nuda, bardziej doskwierała żonie niż mężowi. Kiedy się potem dowiedział, że pani Cres znikła, podejrzenia wsparły teorię: kobieta uknuła tę zbrodnię, pozostawiając carte blanche, czyli wykonanie, policji i sędziom, aby uwolnić się od męża na czas potrzebny jej do zniknięcia; a ponieważ, zdaniem Contrery, kobieta nigdy nie znika sama, musiał być ktoś, kogo aptekarzowa potrafiła utrzymać, przedtem i potem, w najgłębszym i nieprzeniknionym cieniu. Contrera próbował wprawdzie odkryć jakiś dowód przeciwko niej,
lecz... bezskutecznie.
Odsiedziawszy pięć lat, aptekarz wrócił do domu. Naturalnie, nie spodziewał się, że zastanie żonę przy ognisku, ani nie usiłował się dowiedzieć, co się z nią dzieje. Sprzedał aptekę, sprzedał wszystko, co miał, z wyjątkiem domu, w którym mieszkał i który był mu drogi mimo smutnych wspomnień ryżu na słodko, kota i lat spędzonych tu z żoną; zapewne minione lata ukazywały mu się teraz w pamięci w ponurym i lodowatym świetle zdrady. Rzadko kiedy wychodził i rzadko kiedy szukał towarzystwa owych dwu czy trzech przyjaciół, z którymi niegdyś grał w bilard i którzy wieczorem niezmiennie wstępowali do apteki na omówienie wydarzeń dnia.
Rogas przed wyjściem z restauracji upewnił się, że Cres jest u siebie w domu. Od trzech dni, z dyskrecją, na jaką pozwalała znajdująca się naprzeciw kafejka, ruiny średniowiecznego zamku z jednej strony i mieszkanie brygadiera policji z drugiej, dom Cresa był pilnie obserwowany. On sam był w domu. Do wczorajszego wieczoru przed zapadnięciem zmroku widywano go zbliżającego się do drzwi balkonu w bonżurce (może przyrządza ryż na słodko, pomyślał Rogas). Światło paliło się jeszcze po północy. Potem zaś nie odnotowano żadnego znaku jego obecności w domu. Ale był.
Kiedy Rogas nadszedł, posterunkowy dał mu niepostrzeżenie znak, że Cres jest u siebie. Rogas poszukał na drzwiach guziczka dzwonka. Nie znalazł. Podniósł kołatkę w kształcie lwiej głowy i opuścił. Głuchy pogłos z sieni i fala głębokiej ciszy zaskoczyły Rogasa i tknęło go przeczucie, że Cres uciekł. Ale dalej tłukł kołatką, coraz mocniej. Potem odwrócił się do człowieka na warcie i przywołał go ruchem ręki. Mężczyzna przybiegł, dzierżąc szklankę lemoniady, którą się orzeźwiał; zdumiony i wściekły rzekł: „Musi tam być” – i zaczął walić nerwowo i coraz silniej. „Dosyć” – rzucił Rogas, ponieważ sytuacja zakrawała już na komedię w oczach bywalców kafejki, którzy teraz zrozumieli, skąd ta ciągła obecność policjantów zamawiających taniutkie napoje migdałowe.
– Należało się tego spodziewać – rzekł Rogas; nie miał na myśli Cresa, lecz tych, którzy go od trzech dni nadzorowali i mieli nakaz zatrzymania, gdyby próbował się wymknąć. Nie pierwszy raz się to zdarzyło i nie ostatni.
– Musi być w środku, może śpi, może udaje, że go nie ma – powiedział policjant.
– Być może – odparł Rogas z czystej uprzejmości wobec tego człowieka, wzburzonego, bez tchu, łapiącego ustami powietrze jak sprinter na mecie.
– Co robić? – spytał policjant.
– Wracaj do kafejki – odpowiedział Rogas. – Przyjdę tu w nocy z nakazem rewizji i ślusarzem. – Odszedł, nie patrząc na gapiów.