Siedziałam w pokoju Janka na fotelu przy małym stoliku. Patrzyłam na stos zadrukowanych kartek. Kawa. Z głośników muzyka. Jaka? Wszystko jedno. Pal licho. Przez otwarte okno niebo, słońce, ptaki. Skrzypnęły drzwi. Muzyka urwała się w pół taktu. Janek.
– Tutaj jesteś – mruknął.
Usiadł na drugim fotelu. Bardzo mocno nieogolony. Podkrążone oczy. Wymięta niebieska koszula. Ruina. Prawdopodobnie wyglądałam niewiele lepiej. Być może gorzej. Na pewno.
– Maciek? – zapytał, wskazując dłonią na papiery.
– Tak. Maciek.
– Będziesz czytała?
– Setny raz.
– Tak. Setki szczegółów.
– Tak. Tysiące.
– Myślisz, że coś znajdziesz?
– Muszę. Musi być odpowiedź.
– Tak sądzisz?
– Jestem przekonana. On wiedział. Napisał ostatnie zdanie, wysłał do mnie i dopiero wtedy poszedł na rynek.
– Z pełną świadomością, po co idzie?
– Tak. Z najpełniejszą.
– Ewa? Muszę iść.
– Tak.
– Ewa? Trzymaj się.
– Tak.
Wyszedł. Posiedziałam jeszcze chwilę, zebrałam plik i przeszłam do swojego pokoju. Wyłączyłam komputer. Klucze, kluczyki, drobiazgi, wydruk do teczki, wszystko do plecaka. Drzwi. Jedne, drugie. Furtka. Kluczyki. Otworzyłam bagażnik małego sportowego czarnego samochodu, wrzuciłam plecak. Usiadłam, ze schowka po prawej stronie wyjęłam niebieskiego koguta, przykleiłam światło do dachu nad sobą, zatrzasnęłam drzwi, włączyłam przeraźliwy, wibrujący sygnał. Ruszyłam z piskiem. Chciałam być jak najszybciej w domu. Samochody pryskały. Dziesięć minut. W domu prysznic, dzbanek kawy. Wyjęłam z plecaka teczkę z wydrukiem, położyłam na stoliku obok kanapy. Wyłączyłam wszystkie telefony. Złamałam wszystkie przepisy. Nic to. Znają adres. Poduszka pod głowę, pled na wszelki wypadek, choć ciepło. Sięgnęłam po pierwszą kartkę. Zaczęłam czytać. Setny raz. Ale tym razem musiałam znaleźć odpowiedź.
Na biurku leżało kilka listów. Rachunki. Tak. Zaraz. Nie tylko. Beżowa, stara koperta ze złotym nadrukiem „Hotel President Zamalek – Cairo”. Wysłana z Warszawy dwudziestego siódmego marca. Dwa znaczki [dwór w Lipkowie k. Warszawy (10 gr) i Toruń (1,20 gr)]. Na pierwszy rzut oka widać było, że nadawca mocno pracował nad tym, aby zmienić charakter pisma. Czarny mazak – narysowane litery. Wielkie „M” przypominały ostre górskie szczyty albo piramidy. Po drugiej stronie koperty, tym samym charakterem, ten sam ktoś napisał OPEN.
To otworzyłem srebrnym nożem do rozcinania kopert. Ma piękny, cyzelowany uchwyt. Po jednej stronie owalnej rękojeści płaskorzeźba przedstawiająca pięć końskich pysków, po drugiej – psich. Też pięć. Stary nożyk. W latach pięćdziesiątych leżał zawsze na swoim miejscu – przy krawędzi blatu rzeźbionego dębowego biurka w gabinecie plebanii w Radości. W gabinecie księdza Biernackiego. Blat był pokryty zielonym suknem gęsto poplamionym różnokolorowymi atramentowymi kleksami. Nożyk odziedziczyłem wraz z biurkiem. Biurko w latach siedemdziesiątych porąbałem i spaliłem w ogrodzie pod leszczyną.
Wyjąłem z koperty pocztówkę. Reklamową pocztówkę, jakich wiele poniewiera się w kawiarniach, pubach i restauracjach. Na miejscu pod znaczek widniał napis: „Nie do sprzedaży”. Ta reklamowała nową kolekcję wielkiego koncernu produkującego sprzęt i ubiory sportowe. Na zdjęciu byłem ja. To znaczy mogłoby to być z powodzeniem moje zdjęcie. Trzy czwarte nagiej czaszki sfotografowanej od tyłu. Na kołnierzu kurtki widać znak firmowy koncernu. Tak.
Od pewnego czasu chodziłem w mysiej czapce z takim samym znaczkiem. Kupiłem ją w Katowicach. Nieopodal dworca kolejowego Katowice Główne. Na rynku – jak mówią. [Konsultowałem katowickie topografie z A. – oto co napisała: [...] rynek jest nieco dalej, wychodząc z dworca trzeba iść w prawo ulicą z torami tramwajowymi. Najpaskudniejszy rynek, jaki znam. Za komuny zburzono stare kamienice pod PSS-owskie domy towarowe]. W tym samym sklepie kupiłem okulary. Zielone. Ale po tygodniu się połamały. Oj, oj.
Pocztówka była zaadresowana: „Pan Maciej Malicki – pisarz” [Nie przezywaj mnie]. Tym razem charakter pisma był normalny i coś, kogoś mi przypominał. W miejscu na korespondencję widniało zdanie: „A On był cały czas odwrócony”... [„On” – z wielkiej litery]. Poniżej data: „Marzec 2006”. Tak. Włożyłem pocztówkę do koperty i wsunąłem ją pod stos kartek leżących naprzeciwko mnie, na biurku. Biurko jest nowoczesne, tak zwane ładowskie.
Właśnie wróciłem znad morza. Kilka dni. Przedostatniego poczułem nagłą potrzebę wysłania karty pocztowej ze zdjęciem foki pod pewien warszawski adres. Ale go nie znałem. To zadzwoniłem i poprosiłem. Zaadresowałem, napisałem kilka zdań, przykleiłem znaczek [nie pamiętam]. Dopisało się kilka osób, tak się składało – wspólnych znajomych. Od rana ostro piliśmy, przenosząc się co jakiś czas z knajpy do knajpy. W końcu wylądowaliśmy w portowej tawernie. Znałem ją z poprzednich wizyt w tym miasteczku. Zapamiętałem, że wśród sieci rozpostartych nad kominkiem wisiała strzelba. Tym razem jej nie było. Nie wisiała. Zapytałem barmana.
– Tak, była – powiedział. – Ale kilka dni temu włamano się tutaj i użyto jej jako łomu do rozpierdolenia automatu do gry – dodał.
Poszedł na zaplecze i po chwili, na dowód, przyniósł połamaną strzelbę. W sierpniu obserwowałem siedzącego przed automatem mężczyznę na wózku inwalidzkim. Nie miał nóg, a ręce były kikutami amputowanymi [obciętymi?] powyżej łokci. Świetnie sobie radził. Wygrywał. Następnego dnia mężczyzna siedział w ogródku kawiarni przy głównej ulicy miasteczka. Jadł lody i obsługiwał małe, przenośne radio. Antenę wyciągnął wargami. Też świetnie sobie radził.