Trwa ładowanie...
fragment
04-05-2010 22:22

Kobiety z Czerwonych Bagien

Kobiety z Czerwonych BagienŹródło: Inne
dbyulev
dbyulev

Roza ma dziewięćdziesiąt dziewięć lat jedenaście miesięcy i kilka dni. Jest moją prababką, babką Gabrieli i Joanny. No i Mimi. Ani im, ani mnie nigdy nie pozwoliła inaczej na siebie mówić, jak Roza. Od tygodni siedzi tam, gdzie się ją posadzi, i niewiele mówi. Wszyscy myślą, że to starczy paraliż umysłowy. Ja wiem, że to nieprawda.
Jej ciotka i babka ze strony matki były równie długowieczne. Jednej zabrakło do setki pół roku, drugiej dwa miesiące.
Znam Rozę tak dobrze jak siebie samą i wiem, o co jej chodzi.
– Dlaczego do nikogo się nie odzywasz? – pytam, sprawdziwszy, czy ktoś nie podsłuchuje.
– Bo mi się nie chce – odpowiada, upewniwszy się również.
Każdy poza nami dwiema w tym domu uczestniczy w mniej lub bardziej normalnym życiu (z wyraźnym akcentem na mniej). Często więc zostajemy same. Siedzimy obok siebie jak na widowni w pustym teatrze i ona pyta pięć razy na dzień:
– Kornelia, czy ja już skończyłam sto lat?
– Nie, Roza – odpowiadam za każdym razem z wielką cierpliwością. – Jeszcze nie skończyłaś.

(...)

Pewnego popołudnia, kiedy tak siedzimy na werandzie – Roza czeka na śmierć, a ja nie czekam na nic – budzi się nagle z krótkiej drzemki i pyta:
– Kornelia, czy ja jeszcze żyję?
Unoszę lekko głowę i spoglądam w jej kierunku.
– Żyjesz – odpowiadam. – Chyba że zmarli palą papierosy i zadają głupie pytania.
– To ja palę papierosy? – dziwi się.
Zawsze pamięta, że jestem zakałą tej rodziny i jednym wielkim nieporozumieniem, ale inne, nie mniej ważne sprawy uciekają z jej pamięci na dłuższe lub krótsze chwile, a ja nie mam zielonego pojęcia, według jakiego to wszystko dzieje się klucza.
– Rzeczywiście – przypomina sobie, podnosząc z popielniczki dogasającego papierosa. – Pierwszy raz zapaliłam w czterdziestym... Który to był? Zaraz, niech sobie przypomnę.
Zatykam uszy poduszkami, którymi tak hojnie obłożono mnie w fotelu, bo wiem, co to oznacza. Każdy pretekst do sięgnięcia w przeszłość jest dla Rozy dobry, by snuć wspomnienia rodzinne, nieprawdopodobne (żeby nie powiedzieć dziwaczne) historie, w które niestety muszę wierzyć, bo niejednego nieprawdopodobnego wydarzenia byłam tutaj naocznym świadkiem.
Znam je wszystkie na pamięć. Obudzona w środku nocy, jestem w stanie wyrecytować bez zająknienia każdą z opowieści, wszystko jedno od jakiego momentu. Od dziecka mnie nimi karmiono. Nie słyszałam nic innego. Zastępowały mi bajki na dobranoc, historyjki, które zazwyczaj opowiada się dzieciom. Modyfikowane na najrozmaitsze sposoby, w zależności od nastroju Rozy czy też jej starań o poszerzanie horyzontów mojej wyobraźni, przypominały czasem horrorki.
Kiedy poszłam do szkoły i pani na pierwszej lekcji kazała opowiedzieć swoją ulubioną bajkę, wytrzeszczyłam oczy.
– Jak to? Nie znasz żadnej? – Pani była nie mniej zdumiona.
– Nawet o Czerwonym Kapturku? – dobił mnie jakiś lizusowaty bachor.
O Czerwonym Kapturku, Jasiu i Małgosi, królewnach czy księżniczkach – nie! Nie znałam żadnej bajki. Pani popatrzyła na mnie z wielką troską i zapytała, skąd jestem, a kiedy usłyszała, że z Czerwonych Bagien, pokiwała ze zrozumieniem głową.
Kiedy po powrocie ze szkoły ze łzami w oczach zapytałam Rozę, dlaczego nie opowiadała mi bajek, odparła bez zająknienia:
– A na diabła ci takie głupoty?
Rzeczywiście. Na niewiele by mi się zdały. Chcąc się jednak o tym przekonać, czytałam je namiętnie i po kryjomu do szóstej klasy. Toteż do skończenia podstawówki byłam dziecinna jak w chwili, gdy ją zaczynałam. Nie zrównoważyły tego nawet szczegóły porodu praprababki – w chwilę potem jak prapradziadek, spadając z kalenicy, skręcił sobie kark – którymi to Roza od wczesnego dzieciństwa mnie raczyła.

– Posłuchaj Kornelio – zaczynała każdą opowieść, sadzając mnie sobie na kolanach – bo to ważne. Bo to także twoja historia.
– Moja? – zadzierałam do góry głowę, pakując palec do buzi.
– Twoja, moja, Gabrieli, Joanny... No i Mimi.
Jakżeby mogło coś obyć się bez Mimi. Nawet historia bezwstydnej miłości praprababki.
Równo sto lat temu (właściwie bez dwudziestu kilku dni) prapradziadek, ojciec Rozy, tak się pokłócił ze swoim teściem, u którego z matką Rozy i ciotką Amelią, mieszkali kątem, że w godzinę zapakował na wóz wszystko, co do niego należało (łącznie z żoną), zaciął konia batem i ruszył. Przed siebie. Zważywszy, że praprababka była w ostatnich dniach ciąży, wykazał się dużą odwagą.
Żeby nie powiedzieć głupotą. Nim opuścili podwórko, z chałupy wyleciała ciotka Amelia i rwąc włosy z głowy, wrzeszczała na całą okolicę, że jak ona tu sama zostanie z tym chamem, moczymordą i draniem, jakiego świat nie widział, który pochował już trzy żony i tylko patrzeć, jak się za nią weźmie, nawet nie zdążą za bramę wyjechać, a może jeszcze wcześniej, i śpi w walonkach. Amelia dobiegała czterdziestki i nie grzeszyła urodą, więc niektóre jej obawy co do zachowania szwagra mogły być trochę wyolbrzymione. Prapradziadek jednak w tym biegnącym
za nimi nieustającym jazgocie nie miał za bardzo warunków, żeby się zastanowić. Ściągnął lejce tak mocno, że koń stanął dęba.
– Niech ciotka wsiada! – wrzasnął. – I mnie nie wkurwia! Liczę do dwudziestu!
Amelia wpadła do chałupy i nim doliczył do dziesięciu, wypadła z tobołkiem ubrań, derką na siedzenie i małym kuferkiem, w którym był cały majątek jej życia: maszyna do szycia marki Singer, jedwabna chustka i książeczka do nabożeństwa. Największy skarb – kilkanaście cennych banknotów, które przed śmiercią wręczyła jej babka ze słowami: „Masz. Jaśka z Helką są ładne, to se i bez piniędzy poradzą” – trzymała zawsze pod biustem. Siedząc już na wozie, chciała wrócić po szalinówkę, ale prapradziadek nie wykazał tak daleko idącej wyrozumiałości. Już i tak żałował chwilowej słabości i byłby Amelię w tej samej chwili zrzucił z wozu, gdyby nie kuferek, który kurczowo ściskała pod bujną piersią. Warknął więc na nią, zamierzył się na praprababkę (taki miał zwyczaj), zaciął kobyłę batem i pomknęli. Przed siebie. Amelia podskakiwała na deskach przy każdym dołku, ale nie poskarżyła się ani słowem. Z rozwianym na wietrze włosem dbała tylko o wygodę Julianny, swojej siostrzenicy, i o kuferek. Prapradziadek, przemierzając z
zaciętymi ustami wertepy, pola i lasy, co jakiś czas oglądał się za siebie, by sprawdzić, czy go nie zgubiła.
Przed wieczorem zatrzymali się przy rachitycznym mostku, pod którym rześko płynęła rzeka. W chwili gdy prapradziadek się zastanawiał, czy most wytrzyma ciężar wozu z całym dobytkiem, jakby przy okazji przyszła inna myśl: dokąd właściwie jadą? Rozejrzeli się wszyscy troje. Za ledwie trzymającym się kupy mostem, po którym dawno chyba nikt w stanie trzeźwym nie ośmielił się przejść, zaczynał się inny świat. Zarośnięte szuwarami brzegi rzeki, zarośnięte łąki, krzaki i nieprzenikniona ściana olszyny, wskazująca na podmokły teren, nie zachęcały do przekroczenia pewnej granicy. Prapradziadek jednak zaryzykował. I wcale nie dlatego, że odznaczał się jakąś szczególną odwagą. Po prostu musiał w końcu zrobić jakiś ruch, a łatwiej było mu ruszyć wóz do przodu. W chwili gdy przekroczyli rzekę i zaczęli się rozglądać, gdzie by tu się na noc rozłożyć, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ujrzeli od strony parujących wilgotnym zmierzchem bagien jeźdźca zbliżającego się na białym koniu.
Praprababka westchnęła na jego widok, a prapradziadek w swoim naturalnym odruchu zamierzył się na nią. Byłby ją i szturchnął, ale potrafił się zachować przy obcych.
Jeździec okazał się właścicielem pobliskiego dworu i wszystkich, jak okiem sięgnąć, włości, w tym także tej zdziczałej, żeby nie powiedzieć koszmarnej, okolicy. Powitał ich w Czerwonych Bagnach i nie spuszczając oczu z Julianny, spytał, co ich tu sprowadza i jak zamierzają wydostać się stąd wozem zapakowanym do granic możliwości. Mostek drugi raz takiej odpowiedzialności na siebie już nie weźmie, a skrajem bagien, którędy on tu przyjechał, też raczej będzie trudno.
– Ja, jaśnie panie – prapradziadek schylił się uniżenie – tobym nawet w tej dziczy zamieszkał, jakby tu stał mój dom.
Jaśnie pan roześmiał się na te bezczelne słowa, pokazując rząd białych zębów, podkręcił bujny, czarny wąs i rzucając zalotne spojrzenie Juliannie (na co prapradziadek zsiniał ze złości), odezwał się w te słowa:
– Jeśli do końca tego tygodnia postawisz tu dom, możesz zamieszkać.
– Do końca tego tygodnia? – jęknął bez tchu prapradziadek.
– Słowo dziedzica Kotkowskiego!
Klepnął konia, ściągnął lejce, aż ten wierzgnął w powietrze i śmiejąc się mocnym, dźwięcznym głosem, przejechał brodem rzekę.
Ledwie zniknął im z oczu, prapradziadek splunął dwa razy: na lewą i prawą stronę, po czym wyprzągł kobyłę, wdrapał się na nią i groźnie patrząc na Amelię, zawołał:
– Niech ciotka daje kuferek!
– Na co ci? – jęknęła Amelia.
– Na dom! – odparł z dumą.
– Na jaki dom, głupku? – odważyła się spytać Julianna.
– Na ten, który mijaliśmy we wsi.
Kobiety spojrzały na siebie i już wiedziały, o co chodzi. Postukały się po głowie, ale rozumiały, że decyzja zapadła. Amelia wyciągnęła spod biustu banknoty, które prapradziadek bez ceregieli wyrwał jak swoje, schował za pazuchę i odjechał.
Mijając dopiero co wieś, na skraju której stała samotna chałupa, zatrzymali wóz, by przy studni napić się wody. Pod chałupą, na progu siedział starzec z tobołkiem na kolanach.
– A pijcie, pijcie... – Zamachał do nich gościnnie.
– Wody tu nie brakuje. Jakby były jabłka, tobym wam dał. Ale jabłek teraz ni ma. Za wcześno.
– Co tak siedzicie? – odwzajemnił się ludzkim głosem prapradziadek. – Jakbyście się gdzie wybierali.
– A bo sie wybirom – tamten na to. – Do córki. Tylko jak tu chałupe samom zostawić, to nie wiem. Jak zacząłem gadać, żeby chate rozebrać i do nij przenieść, powiedziała, że mnie z dziadostwem brać do siebie nie bendzie, tylko niech sam przyjde.
– To idźcie – doradził prapradziadek. – Na co czekacie?
– Jakby tak kto chałupe przyszedł i zabrał, żeby sama nie stała... Od razu bym poszed...
Prapradziadek objechał najpierw wszystkie karczmy w okolicy, poświecił parobkom po oczach groszem, umówił ich na rano, wrócił do wozu i oznajmił przerażonym kobietom:
– Żebym tak miał skonać – chałupa do końca tygodnia stanie!
Był wtorek.
W sobotę przed zmierzchem chata ze skraju wsi, rozebrana deska po desce, krokiew po krokwi, przewleczona wozami płytkim brodem, pokryta świeżą słomą, stała na wykarczowanej z zarośli łące.
Dziedzic Kotkowski, gnając skrótem do sąsiedniego dworu na karty, o mało nie spadł z konia. Ale że był już spóźniony, a ostatnim razem przegrał tartak i teraz zamierzał się z nawiązką odegrać, ledwie zwolnił na chwilę, po czym pomknął skrajem bagien.
Julianna, podtrzymując ręką dół brzucha, robiła właśnie próbę pieca (z tego wszystkiego zdun kosztował najwięcej). Jej mąż, sprawdzając na szczycie dachu szczelność poszycia, z satysfakcją pomachał ręką do Kotkowskiego, zdziwiony, że ten się nawet nie zatrzymał.
Prapradziadek, według Rozy, której z kolei wiele razy powtarzała to ciotka Amelia, był jaki był, ale słów na wiatr nie rzucał. Schodząc z dachu, zawadził o jakieś niezbyt starannie dociągnięte powrósło i stoczył się jak bela w dół. Złamał kark i zanim zdążyły dobiec, rzeczywiście skonał.
Julianna zaczęła tak głośno krzyczeć, że jej wrzaski słychać było w karczmie, oddalonej o wiele kilometrów, gdzie parobki przepijały wypłacone przez prapradziadka za wyrobienie się w terminie pieniądze.
Amelia stanęła jak wryta, nie podejrzewając siostrzenicy o tak wielką rozpacz po mężu. Dziewięć miesięcy mijało, jak wbrew woli wydali biedactwo za tego ordynusa, nie bacząc na łzy, żale ani ciche labiedzenie, że ona by wolała z miłości. Już po kilku dniach zresztą przekonała się, co to miłość, gdy poturbowana przez męża przybiegła do ojca, a ten jej powiedział, że powinna się cieszyć, bo jak bije, to znaczy, że kocha. Przestała się więc skarżyć za każdym razem, gdy małżonek jej tę miłość okazywał. Z wyraźną ulgą jednak przyjęła fakt, że odkąd była w widocznej ciąży, jakby trochę mniej ją zaczął kochać.
Dopiero po jakimś czasie Amelia się zorientowała, że to nie są krzyki rozpaczy, lecz bólu.
Julianna zaczęła rodzić.
Prapradziadek jak spadł, tak leżał. Dopiero po trwającym wiele godzin porodzie (oszczędzę sobie szczegółów) ciotka wyszła z chałupy, pochyliła się nad nim i orzekła:
– Nie żyje.

dbyulev
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
dbyulev

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj