Guildford szybko się zmieniało. Wszyscy to widzieliśmy, czuliśmy i komentowaliśmy tempo zmian. Atmosfera błyskawicznie się poprawiała. Ulice przyciągały sklepy i sklepikarzy niczym magnes. Nastąpił napływ nowej gotówki, ludzie kipieli energią, odrywali miasto od jego sennej przeszłości. Podobało mi się to.
Dotarłam na główną ulicę o wpół do jedenastej rano, a już była zatłoczona. Niedawno, ku wielkiemu poruszeniu mieszkańców, naprzeciwko Kościoła Świętej Trójcy otworzył się butik, gdzie sprzedawano płyty gramofonowe w brązowych obwolutach, a tuż obok drugi, specjalizujący się w lampach elektrycznych. Bunty i ja skwapliwie przyglądałyśmy się witrynie.
– Kupię sobie jedną – zadeklarowała Bunty.
– Nie potrzebujesz lampy.
– Wiem, skarbie, ale możliwość wyboru jest taka podniecająca.
Podczas wojny dostępne były tylko papierosy i whisky. Radziłyśmy sobie i naprawiałyśmy wszystko, wściekle, patriotycznie, nie dopuszczając do siebie żadnych myśli o kolorach, różnorodności i radości z podejmowania decyzji. Apetyt na to powrócił po wojnie, podczas nudnego, ubogiego, pozbawionego barw pokoju, kiedy ani nie było na co popatrzeć, ani czego kupować. Teraz to się zmieniło.
W Sainsbury jak zwykle była kolejka. Zabijałam czas, zastępując w myślach brązowe paczki herbaty na półce niebieskimi torbami z cukrem. Kobieta w muślinowym turbanie kroiła kręgi czedara i blok masła. Żółty, jedwabisty, bogaty, dorodny… Malarze używali tych serowych i maślanych kolorów, francuscy malarze, którzy pragnęli ukazać w nowatorski sposób to, co widzieli. Podczas wojny moja matka nosiła na głowie chustę w takim samym maślanym odcieniu, bo europejskim Żydom kazano nosić żółte gwiazdy, a ona twierdziła, że od czegoś trzeba zacząć solidaryzowanie się z nimi. Zajęta dziećmi i skoncentrowana na przetrwaniu mimo ograniczonych racji żywnościowych i bomb, podczas gdy Ryder był daleko i walczył w powietrzu, myłam włosy w płukance rumiankowej, żeby były bardziej złociste i lśniące. Nie stać mnie było na protesty.
– W porządku, moja droga – powiedziała moja matka. – Wyznawanie pewnych zasad przychodzi dopiero w pewnym wieku.
Obok, na ladzie w herbaciarni Fullera stały średni i duży tort z orzechami. Ach, luksus wahania się, rozważania wszystkich za i przeciw. Miałam nadzieję, że nigdy do tego nie przywyknę.
Sprzedawczyni z namaszczeniem owijała i wkładała do pudła tort (duży), a ja wyobrażałam sobie cienki, słodki lukier, a pod nim kruchy, lekki jak puch biszkopt. Nieco zniecierpliwiona i spocona w płaszczu mocno przewiązanym paskiem, zerknęłam na stoliki. Herbaciarnia była zatłoczona. Noże szczękały na talerzykach, zewsząd dobiegał szmer głosów, w oczekiwaniu na wolne stoliki utworzyła się kolejka. Wtedy go zobaczyłam.
Alexander Liberty siedział tuż przy oknie i rozmawiał ze znajomym, ciemnowłosym chłopcem w swoim wieku. Obaj mieli na sobie tweedowe marynarki, krawaty i pulowery, a przed sobą do połowy opróżniony talerzyk z ciastkami.
– Proszę. – Sprzedawczyni podała mi pudło z tortem.
Kiedy płaciłam, Alexander mnie zauważył. Natychmiast zerwał się na równe nogi.
– Barbaro? – Wyciągnął rękę. – Miałem nadzieję, że cię znowu spotkam. Czy na przyjęciu u pani Andrews byłem dla ciebie niegrzeczny? Albo, co gorsza, zanudziłem cię na śmierć? Jeśli tak, błagam o wybaczenie.
– Nie, nie, ależ skąd – zaprotestowałam. – Podarowałeś mi strawę duchową.
– To dobrze.
Patrzył na mnie uważnie, przenikliwie, jakby się zastanawiał, czy mówię serio, i
– Boże, miej litość – poczułam się tak, jakby kształty, przedmioty i ludzie w tym znajomym otoczeniu się przemieściły, niczym ziemia po trzęsieniu.
– Amy mówiła, że parę dni temu odprowadziłeś ją do domu po kinie. Dziękuję.
– Nerwowo kołysałam pudłem z tortem. Zapach karmelu i orzechów sprawił, że ślina napłynęła mi do ust. – Tort orzechowy. – Uniosłam pudło. – Uwielbimy go. Za dużo zjadam, a nie powinnam.
– Dlaczego nie?
– Bez powodu – odparłam. – To pewnie taki wojenny nawyk oszczędzania.
– Naturalnie – powiedział uprzejmie, a ja natychmiast pożałowałam, że wspomniałam o wojnie. To był męczący temat i sprawiał, że czułam się staro. – Dołączysz do nas? – zapytał. Wskazał towarzysza przy stole. – Mój kolega Harry będzie zachwycony, zwłaszcza że…
– Zwłaszcza że?
– Zwłaszcza że, moim zdaniem, mogą cię zainteresować niektóre rzeczy, o których rozmawiamy.
Na pewno by mnie zainteresowały. Jakże by to było wspaniałe i niezwykłe wziąć udział w takiej dyskusji. Zaintrygowana, popatrzyłam na nieszczęsne pudło z tortem i zaczęłam walczyć z wyrzutami sumienia – czekały mnie obowiązki w domu.
– To nie potrwa długo – zapewnił mnie Alexander. Zauważyłam skomplikowany szew na swoich brązowych rękawiczkach ze skóry, ale także to, że ogarnęło mnie dziwne podniecenie i że nie czułam się ani odrobinę stara.
– Dziękuję, jednak nie – odparłam. – Nie mam czasu, muszę wracać do domu. Wydawał się rozczarowany, ale nie zaskoczony.
– Harry i ja dyskutowaliśmy o teorii Freuda dotyczącej zapominania. Mogłabyś posłużyć za królika doświadczalnego. Dostarczyć nam cennych danych.
Nie zdołałam się oprzeć.
– Czyli?
– Ta teoria usiłuje wyjaśnić, dlaczego zapominamy imiona albo zamiary ludzi, a także zdarzenia, które są dla nas ważne.
– Przepraszam. – Wyminęła nas jakaś kobieta.
Alexander zerknął na Harry’ego.
– Wyjaśnienie tego trochę potrwa.
– To może przyjdziesz do nas w niedziele na lunch? Amy przyjedzie z Londynu, a ja, to znaczy ona, na pewno bardzo się ucieszy ze spotkania z tobą.
(s.40-43)
Nie było Logicznego Powodu do Niepokoju. A jednak, podobnie jak piegi czy kolor oczu, niepokój stale mi towarzyszył, był moją immanentną cechą, nieustannym, ukrytym przypomnieniem o zagrożeniu.
Czy powinnam jeszcze raz zadzwonić do Charliego? Czy się odważę? Wyjrzałam przez okno. Cysterny z paliwem sunęły to tu, to tam. Źle, źle. Było mnóstwo logicznych powodów do niepokoju. Prestiż. Osiągnięcia. Pieniądze. Energia. Wszystko osiągnęłam. Wszystko było tymczasowe, podatne na coś w rodzaju rozkładu, jak… jabłko.
Samolot ruszył z miejsca i tak oto znalazłam się w drodze.
Zerknęłam na zegarek i przyjęłam od stewardesy drugą szklankę soku pomarańczowego.
Zajmij lewą półkulę czymś w rodzaju sortowania bielizny – było to niezbędne po długotrwałym używaniu prawej półkuli. Telewizyjny psycholog Taj Bindi („Konsultacje u niego kosztują fortunę”), obok którego siedziałam na jednej z oficjalnych kolacji Dicka i Mandy, udzielił mi tej porady. Bezpłatnie. „Dla psychicznego zdrowia, Sieno, niezbędne jest ćwiczenie obu półkul mózgowych...”, delikatnie położył rękę na moim nagim ramieniu. „Żeby twoja podświadomość mogła pracować w spokoju”.
Najwyraźniej podświadomość ożywia się jedynie wtedy, gdy jej właściciel jest zajęty czymś przyziemnym, takim jak prasowanie albo czyszczenie lodówki. Wtedy przyszło mi do głowy, że porada Taja mogła być sprytnym sposobem na zmuszenie kobiety, by do swoich zajęć włączyła prace porządkowe w domu. A jednak Taj Bindi wiedział, co mówi. Te nużące, powtarzalne czynności uspokajały. Dawały przestrzeń, chwilę oddechu. I owszem, doszłam do wniosku, że skoro podświadomość potrzebuje do prawidłowego funkcjonowania myślenia lewą półkulą o praniu, to niech je ma.
Poznaj siebie, mówił jakiś kaznodzieja, a może filozof? Bezrefleksyjne życie nie jest nic warte (też nie wiem, kto to powiedział). I w ten sposób Dick, Manda, Charlie, ja i inni z naszych kręgów kręciliśmy się w kółko i próbowaliśmy zastanawiać się nad tym, co robimy.
– Sukces w pracy zależy zarówno od „wewnętrznej” wiedzy, jak i od czynników zewnętrznych – zaryzykowałam podczas jednej z nocnych pogadanek z Charliem.
– To prawda – przytaknął. – Pokonanie własnej natury to podstawa. Znalezienie równowagi między de facto i de iure.
– Prawnik w każdej sytuacji.
– Daj sobie spokój z tymi stereotypami, pani Grant, bo nie odpowiadam za to, co się za chwilę stanie.
Nigdy nie dokończyliśmy tej rozmowy.
Silniki zawyły tuż przed wzbiciem się w powietrze. Charlie, powiedziałam w duchu, de facto jest tym, co mam w sobie, to niepisane, niewymierne instynkty, za którymi podążam. De iure jest spisane jako prawo, jest tym, do czego musisz się dostosować.
Jak zatem umysł kształtuje obraz ciała? Zaraz wam powiem. Dlaczego widzicie to, co widzicie, jako swoje odbicie w lustrze? Duże biodra, małe oczy. Fuj.Oczywiście powinno być… Olbrzymie oczy, drobne biodra. Piękne. Mogę również wyjaśnić, dlaczego myślimy w taki sposób, a nie na odwrót. To mój zawód.
Kiedy spotykam kogoś po raz pierwszy, już mniej więcej po trzydziestu sekundach wiem o nim pewne rzeczy. Jest smutna. On kłamie. Chciałabym móc powiedzieć, że świadczy to o mojej niezwykłej mądrości albo wyższości, ale ja po prostu urodziłam się z tą umiejętnością. Poza tym pracuję w zawodzie, w którym na co dzień ją udoskonalam.
(s.112-113)
Telefon z Ameryki zadzwonił w poniedziałek, w pierwszych dniach maja.
– Dziesięć programów – powiedziała India z werwą. Wcześniej oznajmiła mi, że Trimester Productions zdecydowało się nakręcić „Modę z klasą Sieny”. – Nagrywane w dwóch etapach w trakcie najbliższego półrocza. Właśnie zabieram się do ciężkich negocjacji umowy i kasy, ale potrzebuję do tego twojej zgody. Posłuchaj szczegółów.
Usiadłam w swoim gabinecie, pełnym refleksów majowego słońca odbijającego się od rzeki, i wsłuchiwałam się w strumień liczb – tantiemy i udziały w zyskach – które powędrują do mojej kieszeni. Oczywiście, obwarowane twardymi warunkami, które były związane z moją dostępnością, gotowością do podbijania nowego rynku, akceptacją utraty prywatności i mieszkaniem przez wiele tygodni w Nowym Jorku.
– Dajesz mi pozwolenie na negocjacje? – chciała wiedzieć India.
– Tak – usłyszałam swój głos. – Nie, pozwól, że pogadam z Charliem.
– Odezwij się jak najszybciej. – Była nieustępliwa. – Mówię poważnie.
Zadzwoniłam do Charliego. Nie mógł rozmawiać, więc umówiliśmy się, że wyskoczy w porze lunchu do kafejki obok kancelarii.
Zjawił się w zziajany. Zdążyłam już zamówić mu tost oraz (bezwęglowodanowe) jaja z bekonem dla siebie. Tost został podany pierwszy, co wystawiło mnie na ciężką próbę – dużo bym dała, żeby zatopić w nim zęby.
– Słuchaj, wyjaśnijmy coś sobie – powiedział Charlie. – Nie chcę ci stać na drodze. – Ugryzł kawałek i dodał z pełnymi ustami: – Gdybym mógł urodzić dziecko, zrobiłbym to. To rozwiązałoby problem. Ale nie mogę, i tyle. Myślę jednak, że powinniśmy się zastanowić, dokąd zmierzamy.
W czarnej todze i białej koszuli wyglądał starzej i groźniej, i zapewne o to mu chodziło.
– Kontrakt opiewa tylko na pół roku.
– Co będzie, jeśli po tej propozycji przyjdą następne? Jeśli program odniesie sukces?
– Zawsze mogę odmówić.
Twarz Charliego była nieprzenikniona.
– To byłoby nierozsądne. – Dokończył tost. – Siena, pora na absolutną uczciwość. Nie pozostawiajmy żadnych niedomówień.
– Kontynuuj.
Charlie jednak najwyraźniej zmienił zdanie.
– Och, sam nie wiem. – Popatrzył na mnie tak, jakby widział mnie po raz pierwszy w życiu. Nie mogłam ścierpieć tej ledwie wyczuwalnej niechęci i smutku. – Chryste Panie! – wybuchnął w końcu. – Dawniej było łatwiej. Mężczyzna pracował, a kobieta siedziała w domu.
Zamknęłam oczy.
– Nie sądziłam, że kiedykolwiek usłyszę to z twoich ust.
– Wiem.
– Charlie, to ty nie jesteś szczery. No już, mów, co chcesz powiedzieć.
– Dobra, Siena. Pora na decyzję.
Do kawiarni wszedł młodszy adwokat, współpracownik Charliego, dźwigając ciężką aktówkę.
– Możemy zamienić słowo, panie Grant?
Charlie spojrzał na zegarek.
– Daj mi dziesięć minut, Roger.
– Przepraszam. – Roger najwyraźniej się speszył. – To pilne.
Charlie wyglądał na wzburzonego. Popatrzyłam na zegarek.
– I ja muszę się zbierać, Charlie.
– Nie spodziewaj się mnie dziś na kolacji – powiedział. – Jestem zajęty.
– Szkoda, że nie możesz wrócić wcześniej do domu.
Natychmiast zmiękł.
– Pewnie, że szkoda.
– Charlie, zamierzam przyjąć tę propozycję.
Wstał od stolika.
– Jasne – odparł. – Nie spodziewałem się niczego innego.
Wydawał się tak smutny i rozczarowany, że omal się nie rozpłakałam. Chciałam krzyknąć, Nie, nie zrobię tego. Ale nie krzyknęłam.
– Jesteś po mojej stronie?
– Oczywiście. – Nie patrzył na mnie.
– Wcale nie – powiedziałam.
– To, co myślę, nie ma nic do rzeczy. – Pochylił się i ucałował mnie w policzek, lekko i obojętnie. Potem mruknął: – Nie przejmuj się tym.
Patrzyłam, jak wychodzi z kawiarni. Nie obejrzał się ani nie pomachał na pożegnanie.
Byłam umówiona z Indią, która już na mnie czekała. Zaprowadziła mnie na górę do swojego pokoju, w którym dominowało wielkie puste biurko. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam jej gabinety, ogarnęły mnie wątpliwości co do kompetencji kogoś, kto robi interesy bez choćby jednej kartki papieru w zasięgu wzroku. Niepotrzebnie się martwiłam. India była geniuszem strategii i większość interesów prowadziła w swojej głowie.
Dziś ubrała się w prążkowanego Armaniego.
– Ty za to zapłaciłaś – zauważyła, kiedy zaczęłam się zachwycać kostiumem.
Wyjaśniłam jej sytuację między Charliem a mną. Słuchała uważnie, ale bez współczucia.
– Mówiłam ci Siena, w Trimester chcą jak najszybciej dostać odpowiedź. Nie będą czekać.
Rozmawiałyśmy o książce dla Caesara, a India wydrukowała tabelę, w której zaznaczyła a) mój rozkład zajęć i zarobki, jeśli umowa z Ameryką wypali, i b) my rozkład zajęć i zarobki, jeśli nie wypali.
– I jak się czujesz, Siena?
– Jak w pułapce.
Pokręciła głową.
– Nie jesteś w pułapce. Po prostu musisz podjąć decyzję. To bardzo proste. India też?
Nietypowo dla siebie, postanowiłam większość drogi do domu pokonać piechotą. Była późna wiosna, minął ten okropny czas, w którym, zmęczeni i obrzydzeni zimnem i pluchą, nie potrafimy już wyobrazić sobie słońca i ciepła. Mięsnie moich nóg kurczyły się i rozciągały. Mój oddech przyśpieszył i zaczęłam iść jeszcze szybciej, czerpiąc przyjemność z wysiłku. Zatrzymałam się, żeby kobieta ze spacerowym wózkiem mogła wyminąć przepełniony kosz na śmieci, i spojrzałam na billboard na budowie. Widniała na nim fotografia dzieci głodujących w Afryce, maleńkich, z ogromnymi głowami i oczami, które wpatrywały się błagalnie w gapiów.
W połowie drogi do domu zadrżałam na myśl o następstwach rozmowy z Charliem. Bóg – czy ktokolwiek to był – zrobił kobietom głupi dowcip. Dał im mózg, przebiegłość, długowieczność i, przy odrobinie szczęścia, urodę. Ale dał im również macicę. Co za ponury dowcip.
W swoim gabinecie byłam bezpieczna i panowałam nad sytuacją. Tu miałam kryjówkę, świątynię, przystosowaną do moich potrzeb. Było, delikatnie mówiąc, milion rzeczy do zrobienia. Notatki. Telefony. Projekty. Poczułam skurcz pod nylonem rajstop. To było znajome terytorium, musiałam tylko pracować spokojnie i systematycznie, i od czasu do czasu napiąć stopę, żeby skurcz nieco odpuścił.
Tak naprawdę to Wolter powiedział, że żeby być szczęśliwym, wystarczy podjąć taką decyzję. Po oświadczynach Charliego sprawdziłam to słowniku cytatów. Zauważyłam przy okazji, że Wolter wierzył w stworzenie najlepszego z możliwych światów, ale nie wspomniałam o tym Charliemu. Wolałam myśleć nad cytatem z Wergiliusza na sąsiedniej stronie: Miłość wszystko zwycięża. I my ulegnijmy Miłości. Jeśli w to wierzyłam, dlaczego robiłam to, co robiłam?
(s.143-147)
Sprzątanie komórki na jabłka było naszym wspólnym corocznym rytuałem. Zarówno Ryder, jak i ja nienawidziliśmy go, ale żadne z nas nie było gotowe oddać drugiemu tego obowiązku. Ryder dlatego, że nie mógł mi ufać, ani, skoro o tym mowa, Herr Schlinkerowi, który jako uchodźca odznaczał się typowo negatywnym stosunkiem do marnotrawstwa (nie mówię tego złośliwie). Żadne z nas nie usunęłoby wszystkich gnijących owoce. Ja zaś chciałam mieć pewność, że żadne jabłko nie zostanie wyrzucone bez potrzeby.
Naturalnie, spór toczył się zawsze o to samo.
– Powinniśmy powycinać dobre kawałki i je wykorzystać.
– I tak masz co robić – odpierał moje ataki Ryder. – Czy nie mamy wystarczająco dużo jabłek? Nie chcę, żeby moja żona zajmowała się wyłącznie ich obieraniem.
Wyciągnął pierwszą z drewnianych płyt. Ja posortowałam owoce i opróżniłam tacę. Wkrótce cynowe wiadra wypełniły się gnijącymi jabłkami: zielonkawo-fioletowymi, czerniejącymi brązowymi i w odcieniu niemal czarnego fioletu. Ryder zanurzył twardą szczotkę do mieszanki gorącej wody i środka dezynfekującego, po czym zaczął szorować nią płytę. Włosie hałaśliwe drapało o drewno. Popatrzyłam na dach komórki na jabłka, gdzie wapno się łuszczyło, a w kątach powyrastały pajęcze sieci. Drzwi, niczym rama obrazu, otoczyły ogród, w którym wiosna pracowała pełną parą, wyostrzając kolory, rozrzucając kwiaty i liście i zamazując kontury – co za kontrast z martwą, zatęchłą atmosferą w komórce na jabłka.
– Ostatnio jesteś bardzo milcząca. – Głos Rydera wtargnął w moje myśli. – Przejmujesz się czymś?
– Nie. Jestem zajęta, to wszystko.
– Nie bardziej zajęta niż zwykle. – Zanurzył szczotkę w wodzie i powrócił do czyszczenia. – Byłoby mi przykro, gdybyś mi nie powiedziała, jeśli dzieje się coś złego.
– Wybacz, skarbie. – Minęłam go z kolejnym naręczem odrzutów. – Oczywiście, że bym ci powiedziała, gdyby działo się coś złego.
Wiadra były już pełne, więc chwyciłam je i zaniosłam na stertę kompostu. Wcześniej padał lekki, radosny wiosenny deszczyk, moje stopy zostawiały ślady na ścieżce. Cebule i buraki Herr Schlinkera już przebiły się przez ziemię, tworząc kolorowy szmaragdowo-oliwkowy wzór. Zawsze uważałam, że nowalijki mają w sobie coś tłustego, są spulchnione od podziemnych odżywczych substancji. Kury grzebiące na wybiegu gdakały z zadowoleniem i, ku mojemu zachwytowi, pod bukiem pojawił się wstydliwy przebłysk fioletowych fiołków.
Przyklękłam, żeby przyjrzeć się uważniej i odgarnęłam warstwy liściastej ściółki. Ziemia ustępowała pod moimi palcami. Powąchałam ją, pachniała życiem i wzrostem. To był dobry, optymistyczny zapach. Poczułam się szczęśliwa.
Ryder ciężko pracował. Kiedy wróciłam, kończył czyścić ostatnią tacę.
– Zostawimy je tu, żeby wyschły. – Oparł ją o pozostałe, a potem nagle wypalił:
– Nie jesteś chyba chora? Albo… albo w ciąży? Babs, prawda?
To pytanie wstrząsnęło mną do tego stopnia, że na chwilę zabrakło mi słów. Co… Kiedy? Chyba się nie pomyliłam w rachunkach? Zaczęłam liczyć w głowie tygodnie, ustalać czas zamieszania i dyskomfortu, po którym przychodziła ulga.
– Nie. Ani jedno, ani drugie, Bogu dzięki – oznajmiłam stanowczo. – Nie w naszym wieku, Ryder. – Objęłam go i pocałowałam w policzek. – To byłoby dość kłopotliwe.
Ryder wrzucił szczotkę do wiadra, z brzękiem spadła na dno.
– Miło by było mieć jeszcze jednego syna.
– Och, Ryder, chętnie bym cię nim obdarzyła.
Był zły na siebie za to, że, jak przypuszczał, sprawił mi przykrość.
– Barbaro, dałaś mi dwoje dzieci. I o wiele więcej. Dość o tym. Podaj mi te tace, dobrze, skarbie?
Więcej o tym nie rozmawialiśmy.
Kiedy skończyliśmy obiad, zaszło słońce i rozpaliłam kominek gazowy w jadalni. To był dzień rozliczeń, rozłożyliśmy dokumenty na stole. Ryder napełnił swoje wieczne pióro i uniósł je nad kolumny księgi rachunkowej.
Ja wyciągnęłam notes, oprawiony w marokańską skórę z wytłoczonymi złotymi liśćmi. Co rok kupowałam taki notes u Biddle’a na głównej ulicy. Tu zapisywałam domowe wydatki – nudne, ale, paradoksalnie, krzepiące zajęcie. Pracowaliśmy ramię w ramię, wielokrotnie sprawdzając cyfry.
– Naprawdę wydaliśmy tyle na opał?
– Nie pamiętasz, że zamówiliśmy dodatkową dostawę po nagłym ochłodzeniu?
– Nigdy nie wiem, czy jest lato, czy zima.
W przypadku kogoś, kto regularnie odwiedzał rozmaite strefy czasowe, był to całkiem rozsądny komentarz.
– Zakupy, pięć funtów i trzy pensy. Środki czyszczące, dwa funty. Naprawa auta, cztery funty. – Po czym wyznałam: – Nowy kapelusz, dwie gwinee.
– Widziałem go?
– Jest na lato. W różowe kwiatki, bardzo szykowny.
Ryder wpisał cyfry w „wydatki”.
– Potrzebujesz więcej pieniędzy? Powinienem podnieść ci kieszonkowe?
– To bardzo hojnie z twojej strony, skarbie, ale nie ma potrzeby.
Popatrzył na mnie przenikliwie.
– Na pewno ci nie brakuje?
Pokręciłam głową. Nie znosiłam wykorzystywać hojności męża. Ta niechęć co pewien czas kończyła się brakami i niedostatkiem, ale akceptowałam taki stan rzeczy.
– Wystarczy, że poprosisz.
Słyszałam tykanie zegara w sąsiednim pokoju. Nadstawiłam wewnętrzne ucho, żeby usłyszeć ciszę popołudnia na zewnątrz, przemijanie sekund i minut życia mojego i Rydera. Cisza między nami, wymieniane półgłosem informacje, były zwyczajne, całkiem zwyczajne.
– Ryder… – Podeszłam do jego krzesła i objęłam go ramionami. – Co byś powiedział na to, żebym trochę popracowała w St. Bede? W szpitalnej opiece społecznej? Potrzebują pomocy przy transporcie rekonwalescentów i tego typu sprawami. Tylko raz w tygodniu. To byłaby dobra praca i bardzo użyteczna. Pogłaskał mnie po dłoni.
– Dlaczego nie? Po warunkiem, że nie płaciliby ci za to.
– A gdyby płacili?
Zesztywniał pod moimi palcami.
– To pewnie też byłoby w porządku, ale nie chciałbym, żeby ludzie się o tym dowiedzieli. To by wyglądało tak, jakbym nie był w stanie cię utrzymać.
– Skarbie, czy to nie staroświeckie?
– Może, ale tak właśnie czuję.
– Wszyscy wiedzą, że dobrze zarabiasz – zauważyłam. – Kapitanie.
Wyciągnęłam rękę i zakręciłam kałamarz. Uśmiechnął się do mnie.
– Wracaj, Babs. – Objął mnie w talii i przyciągnął do siebie.
Popatrzyłam z góry na dobrze znaną mi głowę. Wiedziałam, co się w niej dzieje, a jednak nie wiedziałam. Czyżbym stanowiła żywy dowód na to, że im dłużej z kimś żyjesz, tym mniej jest rzeczy, których możesz być pewna? Zastanawiałam się również, czy Ryder znika z mojego wewnętrznego pejzażu. Był tam i go nie było, stale obecny, ale coraz bardziej niewyraźny. Chyba pokonaliśmy wszystkie przeszkody typowe dla długiego związku – wojna i związane z nią smutki i okropności, dzieci, kwestię jadania bądź niejadania w kuchni. Zbadaliśmy naszą miłość do siebie i zaakceptowaliśmy ją.
– Ryder, obiecuję, że w szpitalu nie będą mi płacić.
Tego wieczoru na brydżu u Bunty pozwoliłam, żeby Ryder rozgromił mnie i mojego partnera, Jimmy’ego Petersa. Jimmy podszedł do tego z pobłażaniem, ale i tak zauważyłam u niego przebłysk zniecierpliwienia. Można się było spierać, czy Jimmy triumfował na polu golfowym na tyle często, żeby porażka w kartach go nie dotknęła, ale mężczyźni jego pokroju z pewnością widzieli to inaczej.
– Nieważne, Barbaro. – Jimmy podał mi płaszcz pod koniec wieczoru. – To była skomplikowana gra, trudno się było skoncentrować.
(s.151-155)
Panna Raith, kierowniczka szpitalnej opieki społecznej, prowadziła swój wydział gorliwie i żelazną ręką. Ubrana w praktyczną spódnicę, bluzkę i sznurowane buty, z dezaprobatą przyjrzała się mojej zielonej sukience i wysokim obcasom. Na dzień dobry usłyszałam:
– Niewiele mi pani pomoże przez najbliższe dwa miesiące, jeśli w ogóle. Mam nadzieję, że traktuje pani swoją pracę poważnie i jest pani gotowa tu zostać. W przeciwnym wypadku, szkoląc panią, stracę tylko czas. Ostrzegam, bywam niecierpliwa, ale mam nadzieję, że jest pani w stanie to znieść.
Przeczytałam dokumentację pana Clarksona. Był wdowcem, ledwie wiązał koniec z końcem na maleńkiej rencie w zatęchłej suterenie, co nie pomagało przy jego problemach ze zdrowiem.
– Najlepsze, co możemy dla niego zrobić, to zapewnić mu jak najdłuższą rekonwalescencję – oznajmiła panna Raith. – A potem odeślemy go do domu, żeby umarł od wilgoci. Przynajmniej trochę odpocznie przed śmiercią.
– Co mam zrobić?
– Zadzwonić, naturalnie – odparła, nie przerywając sprawdzania kolumn cyfr. – Porozmawiać z wydziałem odpowiedzialnym za pomoc społeczną i zdobyć trochę pieniędzy.
Trzy godziny później odłożyłam słuchawkę, kompletnie wyczerpana. Brakowało mi umiejętności negocjacji i nie przywykłam do ludzi, którzy mówią: „To nie mój problem. Nie mogę pani pomóc”.
– Czy kiedykolwiek ktoś podejmuje decyzje? – zapytałam.
Panna Raith szukała jakiegoś dokumentu w szafie na akta.
– Nie, jeśli nie musi i lepiej, żeby przywykła pani również do tego. – Z trzaskiem zamknęła szufladę i odwróciła się do mnie. – Witamy w prawdziwym świecie, pani Beeching. – Uniosła brew. – Gotowa to ciągnąć?
W biurze było ciemno i ciasno, niebo za oknem przybrało odcień intensywnego błękitu. Popatrzyłam na nie, po czym mój wzrok powędrował z powrotem ku pannie Raith.
– Oczywiście.
Spóźniłam się na lunch w stołówce dla personelu, ale przed jej zamknięciem wyłudziłam coś do jedzenia i do picia. Usiadłam przy stoliku pod oknem, zjadłam czerstwą bułkę i wypiłam kiepską kawę. W dusznym pomieszczeniu czuć było smród gotowanej kapusty i papierosów. Patrzyłam w dal pustym wzrokiem. Na ladzie, tuż obok gigantycznego imbryka, pod szklaną kopułą leżały ostatnie bułeczki. Kierowniczka stołówki popędzała niepokojąco chudą dziewczynę. Dziewczyna podniosła ciężki imbryk i niepewnym krokiem odeszła, znikając mi z pola widzenia.
O wpół do szóstej ruszyłam asfaltowym podjazdem do drogi. Puk puk, stukały obcasy moich butów, a ja próbowałam wyobrazić sobie, że to energiczny, pełen optymizmu, profesjonalny odgłos. Nagle zobaczyłam Alexandra, czekał przy wejściu. Był ubrany bardziej elegancko niż zwykle, w garnitur, a włosy zaczesane miał do tyłu.
Nerwowo zaciągał się papierosem.
– Nareszcie – powiedział na mój widok. – Nie spieszyłaś się.
– Skąd wiedziałeś, że tu jestem?
– Pani Andrews trochę za dużo mówi przy śniadaniu. Zastanawiam się, czy zdaje sobie z tego sprawę. „Barbara dziś została kobietą pracującą”, oznajmiła rano. „Długo to nie potrwa”.
Parsknęłam śmiechem.
– Zawsze mogę liczyć na wsparcie Bunty.
Alexander przydeptał niedopałek.
– Bez przerwy o tobie myślę, Barbaro, nawet na chwilę nie potrafię o tobie zapomnieć. Taka jest prawda i wcale się tego nie wstydzę. Dlatego tutaj jestem. Chcesz, żebym sobie poszedł? Tylko powiedz, a odejdę. – Uśmiechnął się szeroko. – Będę się słuchał jak pies, który aportuje patyk. „Siedź. Idź”.
Popatrzyłam mu w oczy. Krew dudniła w moim ciele. Alexander na moment uniósł brwi – co to miało sugerować? Zaproszenie? Może uznanie. Byłam wstrząśnięta, że muszę o tym myśleć, że nie mogę o tym nie myśleć i, na dodatek, że się przejmuję.
Alexander powiedział, że jestem interesująca. Zadał mi również teoretyczne pytanie, które wcale nie było teoretyczne. Gdyby milczał, żyłabym swoim życiem, trochę poruszona, trochę wzburzona, ale właściwie taka sama jak przedtem. On jednak był odważny, ujawnił swoje pragnienia i domagał się odpowiedzi.
– Wobec tego zostanę. – Ruszyliśmy drogą ku stacji. – A czy ty w ogóle o mnie myślałaś?
– Owszem. Nie chciałam, ale myślałam.
Przez cały czas patrzył przed siebie.
– Gdybyś wiedziała, jaki jestem ci wdzięczny. Jaki szczęśliwy!
Nadal zmierzaliśmy przed siebie. Alexander szedł zbyt szybko jak dla mnie, musiał zwolnić i dostosować swoje kroki do moich. Weszliśmy na most nad torami i tam się zatrzymałam.
– Muszę złapać autobus.
Ludzie powracający wieczorem z pracy wchodzili na stację kolejową i z niej wychodzili, na przystanku zebrał się już mały tłum.
– Jeszcze pięć minut – poprosił.
Nie musiał mnie długo prosić i już po chwili spacerowaliśmy po moście. Buchając parą, wieczorne pociągi odjeżdżały z peronów i na nie wjeżdżały, pożerając mężczyzn w ciemnych garniturach i melonikach. Mój autobus przyjechał i odjechał.
– Jutro będzie ładna pogoda. – Popatrzyłam na niebo.
– Barbaro, masz rower?
– Nie, ale Amy ma. Jest w szopie.
– Umiesz na nim jeździć?
– Naturalnie. Kiedyś uwielbiałam, lata temu.
– Więc musisz się jutro przejechać. Nie ma nic wspanialszego w letni dzień. Zgódź się.
– Wątpię. Jestem zajęta.
– Jesteś zbyt zajęta, żeby się cieszyć pięknym dniem? Nie wolno ci odmówić.
Drzwi pociągów otwierały i zamykały się z brzękiem. Patrzyłam na kobietę, która prowadziła dwójkę dzieci przez most na peron po przeciwnej stronie.
– Zgódź się…
– No cóż… Dobrze.
Długo czekałam na następny pociąg, zabawiając się wyobrażaniem sobie, jak muszę wyglądać w oczach przechodniów i postronnych obserwatorów: nieciekawa czterdziestodwulatka, przestępująca z nogi na nogę, jakby długie stanie w miejscu dawało się we znaki jej stopom. Jednak w ciele tej kobiety w średnim wieku szalała wiosna: jasna, przepełniona radością i słońcem.
(s.180-193)