''Kobiety to też ludzie''. Z Julią Fiedorczuk rozmawia Bartosz Czartoryski
Julia Fiedorczuk jest poetką, pisarką, tłumaczką i krytyczką – można rzec, że poznała już chyba każdą stronę literackiej wypowiedzi. Od lat bada „ekopoetykę”, ale, jak sama twierdzi, jeszcze dłużej pisze prozę. „Nieważkość” to historia trzech wychowanych w tym samym miasteczku kobiet, których drogi się rozeszły; historia, jak pisze wydawca, „bolesna, zmysłowa, pełna tajemnic i mrocznego erotyzmu”. To jej druga powieść.
* Julia Fiedorczuk jest poetką, pisarką, tłumaczką i krytyczką – można rzec, że poznała już chyba każdą stronę literackiej wypowiedzi. Od lat bada „ekopoetykę”, ale, jak sama twierdzi, jeszcze dłużej pisze prozę. „Nieważkość” to historia trzech wychowanych w tym samym miasteczku kobiet, których drogi się rozeszły; historia, jak pisze wydawca, „bolesna, zmysłowa, pełna tajemnic i mrocznego erotyzmu”. To jej druga powieść.*
Bartosz Czartoryski: Długo nosiła się pani z zamiarem napisania dzieła prozatorskiego?
Julia Fiedorczuk: Długo. Już w dzieciństwie opowiadałam samej sobie rozmaite historie i tam właśnie dopatruję się źródeł mojego pisania. Bruno Schulz mówił, że dzieciństwo to „matecznik wyobraźni”, zgadzam się z nim. Każdy, kto widział samotnie bawiące się dzieci z pewnością zauważył, że często coś sobie na głos opowiadają. Sama robiłam to bez ustanku. Odbijałam się od bezpośredniego otoczenia, od zabawy, w fikcję. Z czasem stało się to pasją, ale oczywiście musiały upłynąć długie lata zanim te moje narracje dojrzały na tyle, abym mogła nazwać je „literaturą”.
Planowała pani „Nieważkość” jako swoistą powieść pokoleniową?
Nigdy nie zaczynam pisania od projektu. Zawsze od historii lub obrazu, w tym przypadku od historii Mirka, zresztą opartej na faktach; przeczytałam reportaż o chłopcu, który zaginął, a po wielu miesiącach okazało się, że popełnił samobójstwo. Nosiłam w sobie ból tej historii, myślałam o niewinnym dziecięcym okrucieństwie (niewinnym w tym sensie, że dzieci nie zdają sobie sprawy, iż bywają okrutne). To nie są łatwe sprawy, uważam jednak, że jeśli chcemy w pełni realizować swoje człowieczeństwo, to nie możemy nie skonfrontować się z podstawową, fundamentalną przemocą wpisaną w życie. Tak więc myślałam o Mirku – imię jest moje, „Mirosław” znaczy dosłownie: „miłujący pokój” – oraz o innych zaszczutych dzieciach. Chyba wszyscy pamiętają je z podstawówki, dzieci, które śmierdziały, miały brzydkie ubrania, „obciachem” było usiąść obok nich. Tak to się zaczęło, zastanawiałam się, jak dochodzi w takich sytuacjach do tragedii, kiedy pozornie nikt nie jest odpowiedzialny, ale tak naprawdę odpowiedzialni są wszyscy.
Kolejno pojawiały się moje bohaterki, pisałam tę opowieść z różnych perspektyw, chciałam, aby postać milczącego Mirka wyłoniła się jako bolesne, pulsujące centrum powieściowego świata. Taki był mój kierunek, moje pragnienie. Jednak nigdy nie wiem, co osiągnę, pisząc, tego nie można wiedzieć „z góry”.
Jak bardzo istotny jest fakt, że pani bohaterki to kobiety, na ile ważna jest ich płeć?
Ta kwestia ciągle powraca. Są powieści, których bohaterami są mężczyźni, a przecież kobiety również je czytają, a skoro tak, to mężczyźni mogą czytać powieści, których bohaterami są kobiety, bo jeśli nie, sugerowałoby to, iż faceci są wybrakowani, czyż nie? Mam nadzieję, że tak nie jest, wierzę, że mężczyźni potrafią wyjść poza swój świat, że oni także są ciekawi inności. Owszem, moje opowiadaczki to przeważnie kobiety. Czy zmienia to egzystencjalną, duchową wymowę książki? Myślę, że nie. Kobiety to też ludzie.
„Nieważkość” jest tytułem ambiwalentnym, można go odczytywać zarówno jako wyraz bezsilności, jak i błogości.
Myślałam o obu tych aspektach, ale chciałabym, żeby ten tytuł pozostał tajemniczy; wydaje mi się, że w literaturze ważne jest też niedopowiedzenie, moment, kiedy dotykamy kwestii niewyrażalnych, docieramy do tego, co jest już poza językiem. Słowo „nieważkość” wywołuje różne skojarzenia, ale nigdy się nie domyka. Agnieszka Wolny-Hamkało zaproponowała świetną interpretację tego tytułu; jej zdaniem nawiązuje on do „Nieznośnej lekkości bytu” Kundery . Sama o tym nie pomyślałam, ale tak, to jest ten sam egzystencjalny temperament.
(img|564169|center)
A powie mi pani, czym właściwie jest „ekopoetyka”?
Etykietką krytycznoliteracką. Nie mamy dość czasu, aby gruntownie wyjaśnić pochodzenie tego pojęcia – zainteresowanych odsyłam do mojej książki „Cyborg w ogrodzie: wprowadzenie do ekokrytyki”. Z grubsza rzecz biorąc chodzi o refleksję na temat związków między poezją a ekologią, która pojawiła się na gruncie literaturoznawstwa angloamerykańskiego w latach dziewięćdziesiątych. Mnie osobiście najbardziej interesują związki między poezją a nauką, w tym także ekologią.
Terminu tego można używać, jak rozumiem, w odniesieniu do dzieł powstałych jeszcze przed jego faktycznym pojawieniem się?
Jednak trzeba uważać. Pozaludzka przyroda pojawiała się w poezji od zawsze, o deforestacji mówi się już na przykład w Gilgameszu, choć wątki ściśle ekologiczne dobitniej zaistniały w literaturze dopiero w XIX wieku, kiedy ludzie zaczęli zdawać sobie sprawę z zagrożeń wynikających z bezdusznego, instrumentalnego podejścia do pozaludzkiego świata. Pod koniec XX wieku zaczęliśmy rozumieć, że Ziemia jest w niebezpieczeństwie – a w każdym razie Ziemianie. Ta nowa świadomość musiała odbić się zarówno na sposobach pisania poezji, jak i na jej odczytaniach, stąd nowe terminy krytycznoliterackie takie jak „ekopoezja”. Można oczywiście spojrzeć wstecz i ogłosić, że – dajmy na to - Emily Dickinson była „ekopoetką”, ale rozdawanie etykietek niczemu nie służy. Tematyczne podejście do poezji niezbyt mnie interesuje, zajmuje mnie bardziej problem poetyki, czyli sposobu pisania, pracy z językiem. Termin ekologia pochodzi od greckiego słowa oíkos, czyli
domostwo, poezja - od poíesis, tworzyć. Ekopoetyka to zatem „tworzenie domu”. Przedsięwzięcie egzystencjalne. Heidegger mówił o zamieszkiwaniu Ziemi za pomocą wiersza; ciekawi mnie rola poezji w tworzeniu wspólnego domu na Ziemi dla wszystkich Ziemian – ludzi i nieludzi.
Powiedziała pani kiedyś, że jedną z naczelnych zasad sztuki jest „nie ściemniać”; zastanawia mnie, co pani myśli o szczerości – lub hochsztaplerstwie – dzisiejszej kultury popularnej.
Nie mam żadnych skłonności do moralizowania, nie lubię mówić o upadku wartości, upadku kultury. Bywam niekiedy atakowana za to, że moje książki są – rzekomo - „smutne”: wtedy jestem gotowa bronić tego, co robię, co uznaję za konieczne i słuszne z literackiego punktu widzenia. Ale to nie przekłada się na poczucie wyższości wobec kogokolwiek. Podział na kulturę niską i kulturę wysoką jest staroświecki, anarchistka we mnie buntuje się przeciwko takiej hierarchii. Rozrywka też jest czymś wartościowym i potrzebnym, i trudno określić, co okaże się dla ludzi ważne. Nie mam prawa oceniać, jakie przeżycia są dla kogoś istotne. Nigdy nie powiedziałabym komuś, kto dobrze bawi się na filmie hollywoodzkim, że jest powierzchowny, a „prawdziwe” przeżycie artystyczne wymaga czytania poważnych książek (najlepiej moich). Jednak z drugiej strony irytuje mnie konsumpcyjne podejście ludzi do sztuki, oczekiwanie, że zostaną zaspokojeni, żądanie, aby literatura była łatwo przyswajalnym towarem. Z tym się nie zgadzam. Co nie
znaczy, że moje książki są zarezerwowane dla intelektualistów. Wiem z doświadczenia, że istnieje grupa czytelników znajdujących zwykłe, ludzkie emocje w tym, co robię. Nie piszę dla elit, ale też z pewnością nie dla osób o roszczeniowej postawie wobec literatury.