Trwa ładowanie...
fragment
15-04-2010 09:59

Klub Mało Używanych Dziewic

Klub Mało Używanych DziewicŹródło: Inne
d33y9pz
d33y9pz

– Tatatatata! Tatatataata! – Karabiny maszynowe na skrzydłach myśliwskiego samolotu zaterkotały wściekle i do talerza Michaliny Hart posypał się deszcz pocisków. Ściślej mówiąc, obfity deszcz pieprzu i soli.
Pieprzniczka i solniczka (w tym przypadku groźna broń) spoczywały w pewnych dłoniach Jasia Narębskiego, w cywilu dyrektora poważnej państwowej firmy o dużym znaczeniu dla gospodarki kraju, chwilowo pełniącego obowiązki pilota samolotu i jednocześnie strzelca pokładowego. Właściwie nie spoczywały, bo odkąd Jasio został myśliwcem, to jest od jakichś dziesięciu minut, nie dawał sobie ani chwili luzu. Kursował między stolikami i obfi cie ostrzeliwał kolejne cele, niezależnie czy były to porcje pikantnych sałatek, czy solidne kawały tortu orzechowego. Ponieważ o tej porze w sali gimnastycznej, zamienionej na bankietową, nie było już ani jednego trzeźwego, nikt Jasiowi specjalnie nie przeszkadzał, tylko właściciele tortu starali się usunąć talerzyki spod ostrzału solniczkowego. Pieprz w nazbyt słodkim kremie był nawet interesującym dodatkiem.
– Jasiek, zwariowałeś kompletnie! – Agnieszka Borowska, śmiejąc się, zamachała gwałtownie rękami. – Nie syp mi tego świństwa do oczu!
– Opp, przepraszam! Cele cywilne są dla nas święte!
– Jasio cmoknął ją w czubek głowy i hojnie sypnął soli do jej sałatki śledziowej. – Tatatata! Tylko wojskowe! Tatata! Jestem messerschmittem. Bombardującym! – zawiadomił koleżanki, posunął serią gdzie popadnie i wziął kurs na północny zachód, na stolik pod przeciwległym oknem, zajęty przez dawne ciało profesorskie i zarządy klasowe.

Cały ten nalot miał miejsce na powtórce ze studniówki, zorganizowanej przez cztery dawne klasy maturalne jednego ze szczecińskich liceów w dwudziestolecie tej pierwszej i zasadniczej.
Studniówka główna odbyła się w roku 1986 czyli „w stanie powojennym”, jak go nazywał szkolny historyk i była raczej ponura.
Dziewiętnaście lat później dawna gospodyni klasy „c”, Agnieszka Borowska, demon organizacji, a obecnie dyrektorka nowiutkiego prywatnego liceum spotkała przypadkowo w centrum zakupowym Krzysztofa Łosia, gospodarza klasy „a” – oboje bardzo ucieszeni, poszli na kawę i na tej kawie synchronicznie wpadli na pomysł zorganizowania ripleja ponurej studniówki. Zastanawiali się przez chwilę nad balem maturalnym, ale doszli do wniosku, że studniówka lepsza, bo w karnawale.
No i tym razem absolutnie nie ma prawa być smętna.
Co najmniej równie dobrą zabawą jak przewidywane balety, stały się comiesięczne posiedzenia komitetu organizacyjnego, w którego skład Agnieszka i Krzysztof powołali czołówkę intelektualno- -rozrywkową swojego rocznika. W rezultacie powstał plan balu, na który wstęp przysługiwał wyłącznie dawnym abiturientom, bez żadnych współmałżonków i innych osób postronnych, plus, oczywiście, wybranym osobom spośród ciała profesorskiego. Namiętne dyskusje wzbudził wybór miejsca balu: komitet podzielił się na zwolenników wypasionej knajpy (ostatecznie maturzyści dorośli i też się trochę wypaśli) oraz entuzjastów klimatycznej potańcówki w sali gimnastycznej z prowiantem przygotowanym przez troskliwe mamy.
Zwyciężył kompromis – prawdopodobnie z powodu braku entuzjazmu troskliwych mam co do przygotowania furażu. Posta- nowiono wykorzystać salę gimnastyczną – dla klimatu udekorowaną w stylu lat minionych, z portretem towarzysza Pierwszego Sekretarza włącznie – oraz zamówić profesjonalny catering. Klimat miała stworzyć Marylka Wąsik, absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Krakowie i ceniona scenografka teatralna. Szeroko pojętą wyżerkę wraz z wytworną zastawą i kelnerami obiecał załatwić Mirek Lipko, dyrektor orbisowskiego hotelu.
Oboje sprawili się znakomicie, podobnie jak cała reszta komitetu, odpowiedzialna za odnalezienie wszystkich absolwentów i ulubionych nauczycieli, pozbieranie pieniędzy i tak dalej. Kurtuazyjnie zaproszono obecną dyrekcję, która wprawdzie miała w nosie hulanki i swawole dawnych uczniów i najchętniej nie dałaby zezwolenia na cały ten bałagan w murach szkoły – tylko bała się podskoczyć aktualnemu wicekuratorowi… niestety, jednemu z fi larów komitetu organizacyjnego. Nie tylko więc zezwoliła, ale poszła na całość i jako jedna z pierwszych strąbiła się pokazowo… a nawet zatańczyła kankana na chwiejącym się stole – ku radości wicekuratora, który jej szczerze nie lubił.

Generalnie jednak na balu panowała atmosfera szczęścia i słodyczy, ogólnej radości ze spotkania, życzliwości, pogody i wesela. Odnalazły się dawne sympatie, odżyły zapomniane przyjaźnie, odkurzono liczne nieśmiertelne anegdoty z życia uczniowskiego, a środek sali zaroił się od par, grupek i solistów tańczących dynamiczne tańce młodzieżowe sprzed lat dwudziestu.
Pod jednym z wysokich, zakratowanych okien mieściła się kwatera główna, czyli obszerny i doskonale wyposażony we wszystkie dobra stolik komitetu. Skład osobowy zmieniał się tu jak w kalejdoskopie, a od mniej więcej kwadransa siedziały przy nim cztery interesujące damy, dostatecznie już wytańczone i uchachane, żeby wreszcie móc nieco odpocząć i pogadać o życiu.
Agnieszka Borowska, zadowolona z wyniku swoich wielomiesięcznych trudów – o ile trudami można nazwać radosne posiedzenia komitetu – stanowczym ruchem (na ogół ruchy miewała stanowcze) sięgnęła po butelkę szampana.
– Dajcie jeszcze trochę tych bąbelków, dziewczyny. Głupi Jasiek dosolił mi śledzia, muszę go czymś zapić. To co, Marcysia, kiedy wychodzisz za ten mąż?
– Tylko nie Marcysia! – Marcelina Heska, ładnie zarumieniona, podstawiła jej własny kieliszek. – Podobno na wiosnę. Tak twierdzi mój narzeczony. Słuchajcie, czy były w ogóle messerschmitty bombardujące?
– Matko święta, a kto wie takie rzeczy! Lepiej powiedz, jak on się nazywa, ten twój narzeczony, bo zapomniałam – Alina Grosik, dla odmiany bez śladu wypieków, które zawsze uważała za okropnie niewytworne, sięgnęła po tort. – Jakoś tak bardziej ślicznie, Korkociąg… czy Grajcarek?
Misia Hart, skora dziś do nieopanowanych chichotów, rozchichotała się po raz kolejny.
– Korkociąg… nie mogę! Alka, kobieto, on się nazywa Firlej! Marcela mówiła dziesięć razy! Albo sto. To jest piękne, szlacheckie, staropolskie nazwisko! Trzeba było czytać „Paziów Króla Zygmunta”!…
– Nie było w lekturze – wzruszyła ramionami Alina. – Słuchajcie, dziewczynki, to nawet fajnie będzie: Marcelina Heska-Firlej! Cesia, nie zmarnujesz swojego nazwiska, co? Będziesz miała podwójne?
– Moja mama na taką drewnianą bełtaczkę do jajek mówiła „fi rlejka” – powiedziała z zastanowieniem Agnieszka. – To może nie tak głupio ci się skojarzyło z korkociągiem, Alcia?
– No widzisz. – Ala była zadowolona. – Ty słuchaj, Celiakio. Z takim nazwiskiem, a właściwie z takimi dwoma nazwiskami powinnaś mieć piękny ślub. Z ekstra wypasem. Z wielkim tortem, koniecznie różowym. Z limuzyną. I z druhnami. Chcesz, będziemy twoimi druhnami, co, dziewczynki?
– Kiedy to ma być skromny ślub – próbowała protestować Marcelina, ale oczka jej świeżo odzyskanych koleżanek już zdążyły zabłysnąć blaskiem zdrowego, damskiego podniecenia.
– Genialne! – Michalina znowu była cała rozradowana.
– Będziemy sypać kwiatki!
– Urżnęłaś się – wyprowadziła ją z błędu Agnieszka. – Kwiatki to na procesji. Będziemy miały różowe sukienki i bukiety. Jak na tych debilnych fi lmach amerykańskich.
Michalina zamachała rękami.
– Tylko nie różowe! Ja nie mogę różowego! Zielone…
– Faktycznie – zmartwiła się Alina. – Pożresz się. A może się przefarbuj… tylko na ten ślub? Druhny powinny być różowe…
Michalina z oburzeniem potrząsnęła rudą czupryną.
– Na pewno nie! Wiesz, co to jest kicz? Wiesz! To, co w owalu. A co jest tandeta? Różowe. No.
Agnieszka dolała wszystkim rosyjskiego szampana.

d33y9pz
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d33y9pz