ASHLEY SPENCER MA ALERGIĘ JEDYNIE NA SŁABOŚĆ
Hm, hm. Panienko Ashley, mama prosi, żeby przypomnieć panience o jej EpiPen.
– Pamiętam, pamiętam. Co za nudziara! – Ashley Spencer podziękowała grzecznie wiekowemu kamerdynerowi, który służył w rodzinie jej matki od stuleci, i razem z błyszczykiem do ust o smaku truskawkowym wcisnęła do skrytki w rączce pękatej torby Efendiego Moncler Spy, srebrzystą, cienką strzykawkę zawierającą potężną dawkę adrenaliny. Tylko EpiPen, i nic innego, mógł uratować ją przed niechybną śmiercią, gdyby jakimś trafem zdarzyło jej się poczuć zapach orzechów, nie mówiąc o ich przypadkowym zjedzeniu. Jej matka była w kwestii tej przeklętej alergii totalnie zasadnicza. Była taka od chwili, gdy osobiście omal nie ukatrupiła Ashley w dniu jej czwartych urodzin, serwując wyborny francuski tort czekoladowy podczas kinderbalu; okazało się, że w cieście znajdowała się śladowa ilość aromatu orzechów laskowych.
Od tej pory Ashley nie brała do ust niczego, co nie zostało przyrządzone przez zatrudnionego w rodzinie Spencerów kuchmistrza. Dziś jej bezorzechowy lunch znajdował się już oczywiście w słodkim japońskim pudełeczku, które wyczaiła tego lata w Tokio. Zrobione ze strasznie fajnego białego plastiku, przyozdobione było postaciami anime o wielgachnych oczach. Tokio było dla niej prawdziwym objawieniem, z panującym tam stylem tak bardzo très niebanalnym. Ashley kupiła to pudełeczko, oddając w ten sposób hołd ogólnoświatowej modzie na Harajuku Girls. Jednak teraz, gdy spoglądała na ten uroczy pojemniczek, zastanowiła się przez chwilę, czy jej nowy lunchbox nie jest trochę zbyt wieśniacki. Obiecała sobie, na wszelki wypadek, że sprawdzi w wolnej chwili, czy nie dałoby się zdobyć jakiegoś pudełka na lunch na przykład od Chanel.
Wyłączyła plazmowy telewizor (gdy obraz znikł, przeistoczył się on w lśniące zwierciadło) po czym odstawiła na bok miseczkę po płatkach oraz szklankę po soku, do wnęki pokoju śniadaniowego, gdzie zostawiało się służącej naczynia przeznaczone do zmywania. Cyferki zegara na wyświetlaczu kuchenki oznajmiły jej, że do pierwszego dzwonka ma dwadzieścia pięć minut. Ashley nie miała jednak zamiaru się spieszyć. Co to to nie. Z puzderka, które zawsze miała w kieszeni, wyjęła odświeżający oddech płatek i zaczęła delektować się ulotnym smakiem kleistego, zielonego smakołyku, całkiem spokojnie zbierając przy tym swoje rzeczy. W zasadzie powinna być już w Fillmore Starbucks, gdzie obie laski pewnie już na nią czekają, ale to bez znaczenia. Niech sobie czekają. Przecież bez niej chyba nie pójdą do szkoły, no nie?
– Dostanę buziaka? – spytała mama, wychodząc ze swojego buduaru. Ashley szczotkowała właśnie włosy przed wiszącym w hallu lustrem w stylu Ludwika XV. – Czy Darby przypomniał ci o strzykawce?
– Ależ tak, mamo, sto razy. Uważaj na moje włosy – zażądała Ashley, po czym odłożyła szczotkę i pozwoliła pocałować się w oba policzki. Zmarszczyła nosek, czując zapach paczuli, bo przecież, na litość boską, mama mogłaby raczej pachnieć czymś w rodzaju Chanel 5. Zerknęła na strój swojej matki. Sprawdzian nie wypadł pomyślnie: – Mam nadzieję, że nie będziesz miała tego na sobie dziś po południu – stwierdziła, tonem głosu dając wyraźnie do zrozumienia, że to bardzo niedobry pomysł.
Matilda Spencer skrzyżowała ramiona i popatrzyła na córkę z rozbawieniem.
– Chyba nie, ale właściwie co ci nie pasuje?
– Mamo, proszę cię. To przecież jakieś lata dziewięćdziesiąte. Nie mogłabyś włożyć tych dżinsów, które kupiłyśmy w sobotę u Saksa?
Ashley pokręciła głową. Jej matka była najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziała, i to wcale nie tylko dlatego, że obie wyglądały tak niesamowicie podobnie, jakby były siostrami. Obie miały długie, fantastyczne złote włosy, oczy błękitne jak bławatki i jasnobladą skórę bez ani śladu piegów. O ile mama była kimś w typie Gwyneth Paltrow, Ashley z pewnością stanowiła jej młodszą i subtelniejszą wersję. Reprezentowały typ delikatnej blondynki o budzących szczerą zawiść szczupłych ramionach i szybkim metabolizmie.
Jednak podobieństwa kończyły się tam, gdzie zaczynała się moda. Ashley zawsze nosiła się tak, że spokojnie mogłaby pojawić się na jakiejś oscarowej gali; nawet kiedy szła do szkoły. Potrafiła znaleźć niezliczone sposoby, by dodać do szkolnego mundurka stosowne akcesoria – na przykład wkładając zamiast puchatych skarpet grube czarne pończochy, które tak skutecznie wylansowała w ubiegłym roku. Wpadła też wtedy na pomysł, żeby nosić te buty od Mary Janes, bezbłędnie odpowiadające regulaminowym wymaganiom półbuty z częścią sznurowaną wykonaną ze skóry w kontrastującym kolorze, po prostu super do pledowej spódniczki, a w dodatku na wysokich obcasach, oraz T-shirty Jamesa Perse’a pod sweterki w serek – zamiast bluzek z koszulowym kołnierzykiem. Ale niestety, niestety.
Jej mama uwzięła się po prostu na luzackie ciuchy, jakieś peruwiańskie robótki na drutach, plastikowe saboty Crocs i dżinsy, które jakimś cudem zachowała jeszcze z czasów, kiedy była w koledżu UCE Berkeley. Matilda nigdy specjalnie nie przejmowała się strojem. Jaka szkoda!
W tym roku jej matka razem z matką Lili urządzała po południu pierwszego dnia szkoły – czyli właśnie dziś – doroczny wieczorek „matczyno-córczany”. Miejsce wydarzenia – oranżeria ich rezydencji. Otóż, o ile normalnie
Ashley kompletnie nie przejmowała się tym, co ktokolwiek sobie pomyśli, skoro i tak jej matka zawsze była najpiękniejszą kobietą w zasięgu wzroku, to jednak czasem życzyłaby sobie, żeby Matilda postarała się choć trochę i zadbała o modny wygląd. Mama Lili zawsze wyłaziła ze skóry, żeby mieć na sobie najnowsze dizajnerskie ciuchy, najbardziej szpanerską fryzurę, perfekcyjne paznokcie i makeup, i dzięki temu prezentowała się jak perfekcyjna maman dziewczyny z prywatnej szkoły. Comme il faut.
Podczas tych rozmyślań Ashley na temat lekceważącego stosunku jej mamy do obowiązującej mody na schodach rozległy się kroki ojca; zbiegał właśnie na dół w dziurawym T-shircie i spodenkach, w których uprawiał jogę, a za nim podążał jego guru.
– Do szkoły, skarbie? – spytał, wykonując pozdrowienie słońca. Bodhi pomagał mu utrzymać przy tym równowagę. – Gotowa na nowy rok? Jestem pewny, że dasz czadu! Prawda, kochanie? – spytał, zwracając się do żony i całując ją w czubek nosa.
Matilda zachichotała i objęła męża ramionami; przez krótką przerażającą chwilę wyglądało na to, że oboje zaczną naprawdę obściskiwać się przy własnej córce, ale na szczęście ich trener powiedział coś do ojca, odwracając jego uwagę, dzięki czemu Ashley nie musiała oglądać żenującego pokazu nagłego wybuchu uczyć. Odetchnęła z ulgą.
Kiedy była mała, cieszyło ją, że rodzice zawsze są w domu, ale teraz stawało się to uciążliwe. Żadne z nich tak naprawdę nie pracowało – tata „zarządzał” finansami rodziny, a mama uprawiała swoją „sztukę”, ale przede wszystkim każde z nich odziedziczyło niezły kawał grosza. W praktyce oznaczało to, że oboje mieli nadmiar czasu na rozpieszczanie jedynaczki… Zamiast dać jej święty spokój. Jasne, starali się być „fajnymi” rodzicami. W weekendy nie musiała chodzić wcześnie do łóżka, nie suszyli jej głowy szkołą i stopniami, a mama nie pchała nosa w nie swoje sprawy i nie usiłowała ingerować w to, jak wyglądają jej profile na portalach, co innym mamom zdarzało się nader często.
– Ale nie przyjdziesz na podwieczorek, prawda? – zwróciła się do ojca. – Proszę, nie rób tego.
Nie chciała, żeby kręcił się po domu boso i w dresie albo żeby brzdąkał na gitarze na oczach całej siódmej klasy. Serio, rodzice potrafią być tak obciachowi. „Nob Hill Gazette” swego czasu przyznała jej rodzicom tytuł pary roku San Francisco, lecz było to dawno temu, zanim jeszcze przyszła na świat. Teraz porobiły się z nich takie straszne wapniaki, że trudno było sobie wyobrazić, jak kiedyś mogli być na topie.
Ashley pozwoliła im się wyściskać, najpierw jednemu, potem drugiemu, a potem odprowadzić za drzwi, kiedy to raz jeszcze sprawdzili, czy na pewno umieściła w torebce swój przeciwalergiczny zastrzyk. Musiała przyznać, że i ona czuła się pewniej, mając przy sobie ten niezbędny specyfik. Szczególnie, że prawie nikt nie zdawał sobie sprawy z tej jej dolegliwości, co Ashley zdecydowanie odpowiadało.
Za żadne skarby nie zamierzała pozwolić, by wciśnięto ją do jednego worka z Cass Franklin, tym dziwadłem, które musiało spożywać posiłki samotnie, w oddzielonej
części stołówki, z dala od innych dziewczyn. Ashley od niepamiętnych czasów wmawiała wszystkim, że po prostu uwielbia odżywiać się wyłącznie jogurtem, chlebem orkiszowym oraz surowymi jarzynami; właściwie sama prawie już w to uwierzyła.
Ona, Ashley Spencer, niekwestionowana liderka i przywódczyni Kliki. Nikt nie będzie jej mówił, co ma jeść, a czego się wystrzegać!
Upublicznienie alergii oznaczałoby przyznanie się do słabości. Tymczasem siódma klasa to dżungla rządząca się bezlitosnymi prawami. Ashley Spencer dołoży wszelkich starań, by wszystko rozgrywało się tam zgodnie z rytmem jej własnego iPoda!
NPNW (NAJLEPSZA PRZYJACIÓŁKA NA WIEKI) CZY NAJGORSZY WRÓG? Z PUNKTU WIDZENIA ASHLEY LI NA JEDNO WYCHODZI
Jak długo będzie jeszcze musiała czekać? Kolejne pięć minut? Dziesięć? Piętnaście? Matka dostanie szału, kiedy się dowie, że pierwszego dnia szkoły oberwała uwagę za spóźnienie. Trzy takie uwagi i trzeba było tłumaczyć się przed Radą Rodzicielską, co było nie do pomyślenia, bo przecież jej mama właśnie w tej radzie zasiadała.
Ashley Li sprawdziła godzinę, otwierając złote wieczko zegarka Hermès Kelly oprawionego w jasną skórę; w zasadzie zaprojektowany był jako wisior, ale ona nosiła go na nadgarstku, zapętlając na nim rzemyk niczym arkan. Jeżeli nie będą w szkole za piętnaście minut, panna Moos, budząca powszechny strach sekretarka, nosząca fryzurę z dziwacznie karbowanych włosów, o oddechu cuchnącym cebulowymi bajglami, zaraz zacznie wydzwaniać do rodziców i wypytywać tym swoim drżącym głosikiem, czemuż to dziewczynki nie pojawiły się tego ranka w szkole.
Upiła łyczek z kartonowego kubka. Bezkofeinowa latte zaprawiona herbatą – pardon – czajem. Świństwo jak cholera, ale udawała, że uwielbia ten napój, bowiem Ashley Spencer za nim przepadała, a jeśli chciało się być przyjaciółką Ashley Spencer i w ogóle należeć do ich Kliki, najważniejsze było właśnie to, że wszystkie lubią i robią to samo.
Już w czwartej klasie stwierdziły, że być po prostu jedną z dziewczyn imieniem Ashley nie znaczy nic i wszystko się myli, więc zamiast tego przybiorą sobie bardzo fajne ksywki. Wszystkie, to znaczy obydwie prócz Ashley Spencer, rzecz jasna, która jakimś sposobem zdołała zachować prawo do posługiwania się swoim własnym imieniem Ashley.
Ale tak czy inaczej, „Lili” brzmi o wiele bardziej chic – stwierdziła Lili.
Tylko gdzie ta małpa się podziewa? Ashley zawsze doprowadzała Lili do szału swoim brakiem poczucia czasu.
Co by się stało, gdyby laska przyszła punktualnie przynajmniej pierwszego dnia junior high?! Lili ciężko westchnęła. Znów będzie musiała łgać, tłumacząc się matce z uwagi
o spóźnieniu.
Gdy tylko Lili zdarzyło się coś nabroić w szkole, gniew Dżyngis Chana (Nancy Khan) dosięgał jej niechybnie. Matka, która zachowała panieńskie nazwisko i była swego czasu najlepiej opłacaną kobietą zatrudnioną przez firmę Willbanks, Eliot i Dumforth (a jeszcze przedtem redaktorką „Harvard Law Review”), spełniała się teraz w roli pełnoetatowej kury domowej, z tym że kury wiodącej niesłychanie ożywione życie towarzyskie, zasiadającej we wszystkich możliwych komitetach i radach, a zwłaszcza tych powiązanych ze szkołą panny Gamble. Od swej córki oczekiwała ni mniej, ni więcej, jak absolutnej perfekcji w spełnianiu szkolnych obowiązków.
Powinna iść i już. Olać Ashley. No, jasne, jasne. Tak jakby mogła puścić kantem swoją najlepszą przyjaciółkę.
I na tym właśnie polegał problem. Ashley posiadała niezwykłą zdolność czynienia wszystkiego lepiej, zabawniej i w lepszym tonie niż ktokolwiek inny z rzeszy zwykłych śmiertelników. To ona wykombinowała w zeszłym roku te nalepki, które zamówiły, by nakleić je następnie na szafki starannie wyselekcjonowanych koleżanek. Wydrukowane zostały na srebrzystej folii i głosiły: „Klika to klika” fontem przypominającym ręczne pismo, jak podpis na czeku.
Tylko one trzy wiedziały, co to tak naprawdę znaczy, a cała klasa wyłaziła ze skóry, próbując się domyślić. A tymczasem to przecież takie proste: ich oficjalny certyfikat. Klika, czyli one trzy, a określenie „to klika” oznaczało, że wszystko jest we właściwym guście, stosownym tonie, zgodne z kanonami elegancji. Zresztą chyba nie trzeba było tak strasznie się wysilać, żeby zrozumieć, skoro tylko i wyłącznie fajne laski zostały zaszczycone tą nalepką?
Lili zacisnęła lekko dłoń na swoim kubeczku, znów upiła łyk, zdesperowana, po czym zgniotła nerwowo puste naczynie i cisnęła je do kosza. Z powodu tych nalepek był potem zresztą niezły dym, to znaczy kiedy szkolne władze skumały wreszcie, o co chodzi. Klice oberwało się za „usiłowanie tworzenia elity”. Usiłowanie, dobre sobie. Ha, ha. Niezgodne z zasadami szkoły. Ha, ha.
Ashley miała mieć dla nich jakąś niespodziankę, toteż Lili znalazła się w sytuacji bez wyjścia, musiała czekać, bo w przeciwnym razie ominęłaby ją cała zabawa. Druga z jej najlepszych przyjaciółek, Ashley Alioto, znalazła sobie tymczasem lepsze zajęcie niż nudne wyczekiwanie na Ashley Spencer. A. A. zjawiła się punktualnie, tak samo jak Lili, ale natychmiast odjechała, gdy tylko obie zapatrzyły się w swoje latte. Nie wpadła jednak na szaloną myśl, by zlekceważyć Ashley. Zajęła się po prostu czatowaniem przez telefon z tym swoim „chłopakiem”. Znowu. Chłopakiem zdecydowanie w cudzysłowie, nawiasem mówiąc.
Lili ziewnęła i przeciągnęła się na drewnianym krześle. Sięgnęła ręką za siebie, by upewnić się, że jej nowa torebka Fendi, model Moncler Spy wciąż wisi na oparciu. Taką samą workowatą torbę miała mieć Ashley. A. A. zawiesiła niedbale identyczną na oparciu sąsiedniego krzesła. Kupiły je razem kilka tygodni wcześniej. Lili miała straszną ochotę na wersję w kolorze strażacko czerwonym, ale Ashley przekonała ją, że beż będzie praktyczniejszy. Rzecz jasna, A. A. zgodziła się na beżyk bez słowa sprzeciwu.
Lili dostrzegła starą Chinkę, która posłała jej uśmiech. Stare Chinki zawsze posyłały jej uśmiechy. Pewnie przywodziła im na myśl ich wnuczki albo coś w tym rodzaju. Zawsze poklepywały ją po głowie i mówiły piao liang, piao liang (ładna, ładna). Lili zawsze odpowiadała im uśmiechem. Potrafiła docenić komplement, a jakże.
Jej kruczoczarne włosy, sięgające nieco za ramiona, dziś poukładane były w subtelne pukle. Miała z lekka skośne oczy i trójkątną twarzyczkę oraz nieskazitelną, karmelową cerę. Wszyscy powtarzali, że wygląda jak Ziyi Zhang, ta aktorka występująca w zwariowanych filmach o sztukach walki. Ale może tylko dlatego, że nie znali żadnych innych aktorek z Azji, żeby móc ją z nimi porównywać. Wcale nie uważała, że jest do niej podobna, ale i tak miło było coś takiego słyszeć. A co do rzeczy, które miło było słyszeć...