Trwa ładowanie...
fragment
18-07-2011 11:13

Klaudyna 2. Klaudyna w Paryżu

Klaudyna 2. Klaudyna w ParyżuŹródło: Inne
d4czpsa
d4czpsa

Ile to jeszcze dni do niedzieli? Cztery. W niedzielę pójdę do teatru z Marcelem i z wujkiem. Na teatrze mi nie zależy, ale na wujku tak. Wujek, wujek... Co za idiotyczny pomysł, żeby go tak nazwać! Ty głupia Klaudynko! „Wujek” – to mi przywodzi na myśl tę okropną Łuśkę. Jej nie przeszkadza, że nazywa wujkiem pewnego starszego pana, który... Ale Renaud to nie jest wujek, tylko mąż mojej ciotecznej siostry, która nie żyje i której nigdy nie widziałam na oczy. W przyzwoitej francuszczyźnie nazywa się to „kuzyn”. Nie „wujek”, tylko „Renaud”, tak jest lepiej, to go odmładza, tak jest dobrze... Renaud!

Jak szybko poskromił moje humory przy spotkaniu na ulicy! Ustąpiłam przez zwykłe tchórzostwo, a nie przez uprzejmość. Słuchać, słuchać – upokorzenie, którego nigdy jeszcze dotąd nie zaznałam; miałam już napisać: którym się jeszcze nigdy dotąd nie rozkoszowałam. Tak, rozkoszowałam. Mam wrażenie, że w mojej uległości jest coś z perwersji. W Montigny prędzej dałabym się posiekać na kawałki, niżbym miała pozamiatać klasę wtedy, gdy przypadała na mnie kolej, a ja nie miałam ochoty. Być może jednak, gdyby pani popatrzyła na mnie szaroniebieskimi oczami barwy oczu Renauda, słuchałabym jej częściej, tak jak posłuchałam jego, przejęta nieznanym mi uczuciem bezwładu w całym ciele.

Po raz pierwszy uśmiechnęłam się na myśl o Łusi. Dobry znak; zaczynam oddalać się od tej smarkuli, która podskakując na jednej nodze, mówiła, że pozwoliłaby zdechnąć z głodu własnej matce... Ona nie wie, to nie jej wina. To tylko małe, jedwabiste zwierzątko.

Jeszcze dwa dni. Marcel też pójdzie z nami do teatru. Nie zachwyca mnie to specjalnie; w obecności ojca robi się z niego zwykły głuptas, białoróżowy i trochę najeżony. Wolę ich osobno, Renauda i jego.

d4czpsa

Mój stan ducha – dlaczego niby i ja nie miałabym pozwolić sobie na „stany ducha”? – trudno byłoby sprecyzować. Jest to stan ducha osoby, której niedługo ma spaść na głowę dachówka. Rozdrażniona, żyję w oczekiwaniu tego nieuniknionego wydarzenia. Kiedy otwieram szafę albo skręcam w inną ulicę, albo kiedy przychodzi poranna poczta, w której nigdy nic dla mnie nie ma, przed każdą z tych czynności bez znaczenia wzdrygam się lekko. „Czy to już?” Na próżno spoglądam w mordkę mego małego Ślimaczka – będzie się nazywał Ślimaczek, żeby zrobić przyjemność tatusiowi, i z racji ślicznej, pręgowanej sierści – na próżno wypytuję wzrokiem tę małą zamkniętą buzię poznaczoną delikatnymi prążkami zbiegającymi się ku noskowi, jak na powierzchni źółto-czarnego bratka, oczki otworzą się dopiero po upływie dziewięciu dni. Kiedy z mnóstwem komplementów oddaję białej Fanszetce jej ślicznego synka, wylizuje go dokładnie. Chociaż kocha mnie do szaleństwa, w głębi duszy uważa jednak, że czuć mnie pachnącym mydłem.

Wydarzenie, epokowe wydarzenie! Czyżby to była dachówka, której się bałam? Na pewno, ale w takim razie powinnam czuć ulgę i spokój, a tymczasem nadal „ściska mnie w dołku”, jak mówią w naszych stronach. A oto, jak się rzecz miała:

Dziś rano, o dziesiątej, kiedy z uporem usiłowałam nakłonić Ślimaczka, żeby ssał także i drugą sutkę Fanszetki (ssie ciągle jedną i tę samą i mimo perswazji Melanii boję się, że zdeformuje mi moją ślicznotkę), zjawia się w moim pokoju tatuś, bardzo uroczysty. Przeraziło mnie nie to, że uroczysty, lecz to, że przyszedł do mego pokoju. Zjawia się w nim tylko wtedy, gdy jestem chora.

– Chodź na chwilę do mnie.

d4czpsa

Idę do biblioteki z uległością córki zaciekawionej. Zastaję tam pana Marię. Jego obecność również wydaje mi się zupełnie naturalna. Lecz pan Maria w nowym surducie i w rękawiczkach, o dziesiątej rano – to przechodzi wszelkie pojęcie!

– Moje dziecko – zaczyna mój szlachetny rodzic z namaszczeniem – ten oto zacny chłopiec chciałby ożenić się z tobą. Muszę powiedzieć ci od razu, że jestem mu jak najbardziej przychylny.

Nastawiwszy uszu, wysłuchałam wszystkiego z uwagą, ale w osłupieniu. Kiedy tatuś skończył, wydaję ze siebie jedno tylko słowo, idiotyczne i szczere:

d4czpsa

– Co?

Przysięgam wam, że nie zrozumiałam. Tatuś przestaje być już tak uroczysty, nadal jednak jest bardzo godny:

– Tam do licha, mam chyba dość wyraźną wymowę, żebyś mogła zrozumieć od razu! Nasz zacny pan Maria chce się z tobą ożenić, mimo że jesteś jeszcze taka młoda. Ja, rozumiesz, zapominam jakoś ostatnio (!), ile ty masz lat. Powiedziałem mu, że chyba jakieś czternaście i pół, ale on twierdzi, że ci już idzie na osiemnasty; on na pewno wie lepiej niż ja. To tyle. Musiałabyś być bardzo wybredna, do kroćset!, gdybyś go nie chciała!

d4czpsa

Co za wspaniała historia! Spoglądam na pana Marię, który blednie i wpatruje się we mnie swymi zwierzęcymi oczami o długich rzęsach. Sama nie wiem, dlaczego robi mi się nagle bardzo wesoło, i rzucam się w jego stronę.

– Jak to, naprawdę, proszę pana? Naprawdę chce się pan ze mną ożenić? Bez żartów?

– Och! Bez żartów! – jęknął.

– Boże! Jaki pan jest miły!

Biorę go za obie ręce i potrząsam nimi, rozradowana. Pan Maria oblewa się purpurą, wygląda to tak, jakby zachodzące słońce przezierało przez gęstwinę.

d4czpsa

– Więc zgadza się pani?

– Ja? Ależ nigdy w życiu!

Ach, ta moja subtelność dynamitu! Pan Maria otwiera usta i wydaje się bliski obłędu.

Tatuś uznaje, że jego obowiązkiem jest interweniować:

– Moja droga, długo nas tak będziesz zwodzić? Cóż to ma znaczyć? Rzucasz mu się na szyję, a później odmawiasz? Cóż to za maniery!

– Ależ, tatuśku, ja wcale nie chcę wychodzić za mąż za pana Marię, to jasne. Uważam tylko, że to strasznie, och! strasznie miło z jego strony, że uznał mnie za godną względów równie... poważnych, i za to mu dziękowałam. Ale wychodzić za mąż ani mi się śni!

d4czpsa

Pan Maria robi błagalny gest i nie mówi nic – żal mi go.

– I dlaczegóż to, u Boga Ojca, ani ci się śni? – sierdzi się tatuś.

Dlaczego? Rozkładam ręce i wzruszam ramionami. Czy ja wiem dlaczego? To tak, jakby mi ktoś zaproponował, żebym wyszła za mąż za Rabastensa, pięknego nauczyciela z Montigny. Dlaczego? Dla tej jedynej przyczyny, jaka się liczy – nie kocham go.

Tatuś, wyprowadzony z równowagi, grzmi tak, że wolę nie powtarzać przekleństw, jakie echem odbijają się od ścian. Czekam końca litanii.

– Och! Tatusiu! Więc chcesz, żebym się zamartwiła?!

To wystarcza, by poruszyć ów głaz:

– Zamartwiła? A to co znowu! Wcale nie chcę. Zresztą zastanowisz się jeszcze, może zmienisz zdanie. Co, prawda, że może zmienić zdanie? Ogromnie by mi to było na rękę, żeby zmieniła zdanie! Miałbym pana tutaj cały czas, to by nam szła robota! Ale dzisiaj powiadasz nie, co? No to zmykaj, zabieramy się do pracy.

Pan Maria wie, że nie zmienię zdania. Machinalnym ruchem dotyka swojej safianowej teczki, szuka obsadki, ale jej nie widzi. Podchodzę do niego:

– Ma pan żal do mnie?

– Och! Nie, panno Klaudynko, to nie to...

Głos mu nagle chrypnie i nie może dokończyć. Wychodzę na palcach i, sama w salonie, zaczynam tańczyć z radości. Ktoś chciał się ze mną ożenić! O-że-nić! Uznał, że mimo krótkich włosów jestem dostatecznie ładna, by poprosić o moją rękę, i to chłopiec rozsądny, stateczny, nie żaden tam przypadek patologiczny! A więc i inni... Dosyć tańców, rozważmy rzecz spokojnie.

Byłoby dziecinadą przeczyć, że moja życiowa sytuacja staje się coraz bardziej napięta. Moment spadnięcia dachówki się zbliża. Spadnie na moją rozgorączkowaną głowę przerażająca lub rozkoszna, ale spadnie. Nie odczuwam najmniejszej potrzeby, by zwierzać się komukolwiek, w jakim znajduję się stanie. Nie napiszę do Klary, do szczęśliwej Klary: „O droga przyjaciółko z lat dziecinnych, chwila nieunikniona nadchodzi, czuję, iż serce moje i życie rozkwitną jednocześnie...”. Nie, nic do niej nie napiszę. Nie zapytam tatusia: „Ojcze mój, cóż to takiego ugniata pierś moją i wprawia ją wraz w zachwycenie! Młoda jestem i nie wiem, rozprosz niewiedzę moją...”. To by dopiero biedny tatuś zrobił minę! Szarpałby swoją trójkolorową brodę, mrucząc: „To jakiś gatunek zupełnie mi nieznany”.

„Klituś-bajduś, klituś-bajduś...” W gruncie rzeczy, Klaudynko, wcale nie jesteś z siebie zadowolona. Błąkasz się po obszernym mieszkaniu, zaniedbujesz poczciwego starego Balzaka, przystajesz i nieobecnym wzrokiem spoglądasz w lustro, które ukazuje ci wysoką, smukłą dziewuszkę z rękami skrzyżowanymi z tyłu, w czerwonej jedwabnej bluzce z zakładkami i w spódnicy z ciemnoniebieskiej serży. Włosy ma krótkie, w lokach, buzię szczupłą o matowych policzkach i podłużne oczy. Uważasz, że jest ładna z tą swoją kpiącą minką. Nie jest to piękność, za którą szalałyby tłumy, ale... rozumiem: ci, którzy jej nie dostrzegają, są głupi lub krótkowzroczni.

Obym jutro wyglądała jak najładniej! Włożę niebieską spódnicę od kostiumu i wielki czarny kapelusz, ciemnoniebieską jedwabną szmizetkę – w ciemnych kolorach jest mi bardziej do twarzy – do której przypnę dwie herbaciane róże, ponieważ wieczorem mają ten sam odcień co moje ciało.

A gdybym tak przyznała się Melanii, że poproszono o moją rękę? Nie. Nie warto. Powiedziałaby mi: „Ja ci radzę, serdeńko, zrób tak jak u nas. Najpierw popróbuj, a potem dopiero się namyśl; wtedy chociaż targ jest uczciwy i nikt kota w worku nie bierze”. Gdyż dziewictwo tak mało znaczy w jej oczach! Znam jej teorie: „Kłamstwo, córuchno moja, kłamstwo wierutne! Doktorskie zawracanie głowy, i tyle. Przedtem, potem – jeden pies! Cóż ty myślisz, że «im» to inaczej smakuje?”. W dobrych jestem rękach, co? Lecz nad uczciwymi dziewczętami ciąży fatum; pozostaną uczciwe wbrew wszystkim Melaniom świata!

Zasypiam późno w parną noc i wspomnienia z Montigny nawiedzają mój niespokojny sen; marzy mi się szmer liści, chłodny świt i skowronki wzbijające się w niebo ze śpiewem, który naśladujemy w szkole, trąc o siebie garść szklanych kulek. Jutro... jutro, czy spodobam się jutro? Fanszetka mruczy cichutko, trzymając w łapkach pręgowanego Ślimaczka. Ile to już razy zasypiałam, uspokojona jednostajnym mruczeniem mojej najśliczniejszej...

Tej nocy miałam sny. I kiedy ociężała Melania zjawia się u mnie o ósmej, by otworzyć okiennice, zastaje mnie z kolanami pod brodą, z włosami opadającymi na twarz, pochłoniętą myślami i milczącą.

– Dzień dobry, rybeńko moja najmilsza.

– ...dobry.

– Nie choraś aby?

– Nie.

– Dokucza coś, gnębi?

– Nie. Śniło mi się coś.

– A, to już gorzej! Ale byle nie dziecko i nie rodzina królewska (sic), to nie ma się co martwić. Żeby ci się tak przyśniło ludzkie łajno!

Jej przepowiednie, które powtarza mi z powagą, od kiedy tylko zaczęłam rozumieć jej słowa, nie śmieszą mnie już. Do mego snu nie przyznam się przed nikim, nawet przed tym dzienniczkiem. Za bardzo bym się wstydziła, widząc to napisane...

Poprosiłam, żeby obiad był o szóstej, i pan Maria wychodzi o godzinę wcześniej, cichy i usuwający się w cień, krzaczasty, przygnębiony. Nie unikam go od tamtego wydarzenia; wcale mi nie przeszkadza. Jestem nawet jeszcze bardziej dla niego uprzejma, prawię banały:

– Jaką śliczną dziś mamy pogodę, prawda?

– Tak pani sądzi? Parno jest i niebo się od zachodu bardzo zachmurzyło...

– Ach! Nie zauważyłam. Śmieszne, od samego rana wydaje mi się, że dziś śliczna pogoda.

Przy obiedzie, w trakcie którego ledwo dziobnęłam trochę mięsa i zatrzymuję się dopiero przy suflecie z konfiturami, pytam tatusia:

– Tato, czy ja mam posag?

– A na cóż ci to do wiadomości?

– No wiesz, jesteś doskonały! Wczoraj znalazł się jeden, co prosił o moją rękę, jutro może się znaleźć drugi. Tylko pierwsza rekuza jest trudna. A z prośbą o rękę, wiesz, to jest tak jak z mrówkami i ze słoikiem konfitur: zjawi się jedna, to już potem za nią przyjdzie trzy tysiące.

– Trzy tysiące! Szczęście, że nie utrzymujemy zbyt rozległych stosunków. Oczywiście, mój słoiku konfitur, że masz posag! Kiedy przystępowałaś do pierwszej komunii, odłożyłem dla ciebie u Meuniera, notariusza z Montigny, sto pięćdziesiąt tysięcy franków, które zostawiła ci matka, kobieta bardzo niemiła. Lepiej, żeby to było u niego, bo, rozumiesz, ze mną nigdy nie wiadomo...

Potrafi czasem powiedzieć coś tak rozczulającego, że mam ochotę go ucałować; całuję go więc. A potem wracam do swego pokoju, podenerwowana, bo robi się późno, z nastawionym uchem i bijącym sercem wyczekuję dzwonka.

Wpół do ósmej. Nie spieszy się zbytnio! Stracimy pierwszy akt. A jeżeli w ogóle nie przyjdzie? Za kwadrans ósma. Oburzające! Ten nieuchwytny wujek mógł mnie chociaż zawiadomić pneumatykiem czy przez Marcela...

Lecz w tej chwili słyszę dojmujące drrr, zrywam się i widzę w lustrze, że tak jestem blada, iż odwracam się ze wstydem. Od jakiegoś czasu moje oczy wyglądają tak, jakby wiedziały o czymś, o czym ja nie wiem.

Słyszę głosy w przedpokoju i uśmiecham się nerwowo; to znaczy, jeden tylko głos, mego kuzyna-wujka – mego kuzyna Renauda, chciałam powiedzieć. Melania wprowadza go bez pukania. Wodzi za nim przymilnym wzrokiem posłusznego psa. Renaud także jest blady, wyraźnie zdenerwowany, oczy mu błyszczą. W świetle jego srebrzysty wąs wydaje się jeszcze jaśniejszy... śliczny wąs podkręcony ku górze... gdybym śmiała, dotknęłabym, żeby się przekonać, jaki jest jedwabisty...

– Jesteś sama, moja miła Klaudynko? Dlaczego nic nie mówisz? Hej tam, jest tu kto? Czy panienka wyszła?

Panienka myśli, że może wraca akurat od którejś ze „swoich kobiet”, i uśmiecha się bez wesela.

– Nie, panienka dopiero wychodzi, z panem, mam nadzieję. Chodźmy pożegnać się z tatusiem.

Tatuś jest czarujący dla mego kuzyna-wujka, który podoba się tylko kobietom.

– Niech się pan opiekuje moją małą; to kruche stworzonko. A klucze do domu pan ma?

– Mam swój.

– Nasz da Melania. Ja zdążyłem zgubić już cztery razy i dałem za wygraną. A gdzież pana mały?

– Marcel? Marcela... Marcel spotka się z nami dopiero w teatrze, mam wrażenie.

Schodzimy po schodach bez słowa; czuję dziecinną radość na widok czekającego na dole powozu klubowego. Nawet wspaniały zaprzęg od Bindera nie mógłby zachwycić mnie bardziej.

– Wygodnie? Może podnieść szybę, żeby nie było przeciągu? Albo nie, podniosę obydwie do połowy, jest tak gorąco.

Nie wiem, czy jest gorąco, ale wiem, że mnie ściska w dołku. Zęby dygocą mi nerwowo; wreszcie mówię z trudem:

– Więc Marcel przyjdzie wprost do teatru?

Nie ma odpowiedzi. Renaud – jak to ładnie brzmi, samo tylko Renaud – patrzy przed siebie spod nawisłych brwi. Nagle zwraca się w moją stronę i ujmuje mnie za nadgarstki; ten siwiejący mężczyzna miewa odruchy tak młodzieńcze!

– Posłuchaj, Klaudynko, skłamałem przed chwilą, to nieładnie: Marcel nie przyjdzie. Twemu ojcu powiedziałem co innego i teraz nie daje mi to spokoju.

– Jak to? Nie przyjdzie? Dlaczego?

– Przykro ci, prawda? To moja wina. Jego także. Nie wiem, jak ci to wytłumaczyć. Pomyślisz, że nie było o co... Przyszedł do mnie na ulicę Bassano, czarujący, nie tak sztywny i zamknięty jak zawsze. Ale w jakim krawacie! Krepdeszynowy, udrapowany wokół szyi jak wykończenie bluzki, to tu, to tam jakaś szpilka z perłą... no, niemożliwy. Mówię mu: „Mój chłopcze, bądź... bądź tak dobry i zmień krawat, pożyczę ci któryś ze swoich”. Na to on staje okoniem, odpowiada mi sucho, wyzywająco, wdajemy się w dysputę trochę... trochę, jak dla ciebie, skomplikowaną, i wreszcie Marcel oświadcza: „Albo pójdę w tym krawacie, albo nie pójdę wcale”. Trzasnąłem za nim drzwiami, i tyle. Wielki masz żal do mnie?

– Ale przecież – mówię, nie odpowiadając mu na pytanie – pan go już widział w tym krawacie; miał go wtedy, jak spotkaliśmy pana z Maugisem na bulwarze koło Wodewilu.

Podnosi brwi z wyrazem zdumienia:

– Nie? Jesteś tego pewna?

– Zupełnie pewna; takiego krawata nie sposób zapomnieć. Jak mógł go pan nie zauważyć?

Renaud opada na oparcie, potrząsa głową i mówi półgłosem:

– Nie wiem. Zauważyłem, że miałaś podbite oczy, spłoszoną minkę sarny, którą skrzywdzono, niebieską szmizetkę i że jeden zwiewny lok łaskotał ci prawą brew...

Nie odpowiadam nic. Brak mi trochę tchu. A on urywa w środku zdania i nasuwa kapelusz na oczy oschłym gestem człowieka, który za późno się spostrzegł, że mówi głupstwa.

– Ja wiem, moje towarzystwo to nic zabawnego. Jeżeli chcesz, mała moja przyjaciółeczko, mogę jeszcze odwieźć cię z powrotem do domu.

Skąd i przeciwko komu ten ton agresywny? Śmieję się cichutko, kładę mu na rękawie dłoń w rękawiczce i zostawiam ją tam.

– Nie, niech mnie pan nie odwozi. Jestem bardzo zadowolona. Nie pasujecie do siebie z Marcelem i wolę każdego z was osobno niż obu razem. Ale dlaczego nie powiedział pan tego przy tatusiu?

Ujmuje moją rękę i wsuwa ją sobie pod ramię.

– To proste. Byłem zgnębiony, wyprowadzony z równowagi, balem się, by twój ojciec nie pozbawił mnie ciebie, miła moja kompensato... Może na ciebie nie zasługuję, ale cię przecież zdobyłem...

– Tatusia nie było się co bać. Puściłby mnie i tak, on robi wszystko, co ja zechcę...

– Och! Wiem o tym – mówi z odrobiną irytacji, szarpiąc srebrzystego wąsa. – Obiecaj mi chociaż, że nie zechce ci się żadnych głupstw.

– Kto wie! Kto wie! Chciałabym na przykład... ale czy pan się zgodzi na to, czego ja bym chciała?

– Jakież drzewo bananowe mam obłupić? Jakiego karczocha z bajki mam, gorzkiego, obrać? Wystarczy jedno słówko, jeden gest, jeden jedyny... a nadziewane czekoladki same wlecą do gąbki... Te wąskie klubowe powoziki krępują rozmach mego gestu, Klaudynko, lecz nic nie jest w stanie skrępować rozmachu moich uczuć!

Literaci zawsze lubią trochę poblagować i wszyscy mniej więcej w ten sam sposób, ale o ileż ten jest bardziej subtelny od Maugisa, i nie ma tego okropnego akcentu paryskiego przedmieścia...

– Pralinek w czekoladzie nigdy się nie odmawia. Ale... no, więc ja chciałabym nie nazywać pana „wujkiem”.

W przelotnym blasku padającym od jakiegoś sklepu Renaud pochyla głowę z udaną rezygnacją.

– Stało się. Będzie mnie teraz nazywać „dziadziusiem”. Godzina, której się lękałem, wybiła...

– Nie, niech pan nie żartuje. Pomyślałam sobie, że przecież jest pan moim kuzynem, a nie wujkiem, i że gdyby się pan zgodził, mogłabym mówić do pana... Renaud. To chyba nie jest takie straszne?

Jedziemy ulicą słabo oświetloną; Renaud pochyla się nade mną, by na mnie popatrzeć; lojalnie powstrzymuję się od trzepotania rzęsami.

– To wszystko? – odpowiada wreszcie. – Ależ proszę cię, zacznij jak najprędzej. Odmładzasz mnie; nie tyle jeszcze, ile bym chciał, ale o jakieś pięć lat co najmniej. Spójrz tylko na moje skronie; czy nie są znowu blond jak niegdyś?

Pochylam się, by sprawdzić, lecz niemal natychmiast się cofam. Gdy patrzę na niego z tak bliska, czuję, jak żołądek jeszcze bardziej mi się kurczy.

Milczymy. Od czasu do czasu, w świetle, zerkam ukradkiem na jego krótki profil i oczy szeroko otwarte, uważne.

– Gdzie pan mieszka... Renaud?

– Mówiłem ci już, na ulicy Bassano.

– Ładnie tam jest u pana?

– Dla mnie tak.

– A mogłabym pójść kiedy zobaczyć?

– Skądże!

– Dlaczego?

– Dlatego, że... że jak dla ciebie to trochę za bardzo w stylu osiemnastowiecznych sztychów.

– Phi, to co!

– Pozwól mi wierzyć, że jednak „coś” ... Klaudynko, jesteśmy na miejscu.

Szkoda!

Przed Blanszetką raczę się sumiennie Rudzielcem. Chłopięcy wdzięk, powściągliwość gestu Zuzanny Després zachwycają mnie: spod rudej peruczki spoglądają oczy zielone jak oczy Łusi. A precyzyjna, jak biczem tnąca proza Juliusza Renarda jest dla mnie drugim źródłem zachwytu.

Nieruchoma, zasłuchana, z brodą podaną do przodu, czuję nagle, że Renaud na mnie patrzy. Odwracam się szybko: oczy ma zwrócone na scenę i minę najniewinniejszą w świecie. Ale to niczego nie dowodzi.

Kiedy przechadzamy się w czasie antraktu, Renaud pyta mnie:

– Uspokoiło się trochę nerwowe stworzonko?

– Wcale nie byłam zdenerwowana – odpowiadam zjeżona.

– Nie? A skąd ten chłód i ta nieruchomość delikatnej łapki na moim rękawie, jak jechaliśmy tutaj? To może ja byłem zdenerwowany?

– Pan... też.

Powiedziałam to zupełnie cicho, lecz lekkie drgnienie jego ramienia upewnia mnie, że usłyszał.

W trakcie gdy na scenie rozgrywa się akcja Blanszetki, wspominam – tak już odległe – wyrzekania dyrektorczynej Aimée. W początkach naszej zażyłości, w sposób o wiele bardziej dosadny niż ta Blanszetka, zwierzała mi się, jakie przerażenie i jaką odrazę budzi w niej, malutkiej nauczycielce przywykłej już do względnego dobrobytu życia w szkole, ojcowskie domostwo ubogie, pełne wrzasku i brudu. Stałyśmy w progu dusznej klasy, na przeciągu, za naszymi plecami przesuwała się panna Sergent, zazdrosna i milcząca, a Aimée wyliczała swoje obawy spragnionej ciepła kotki...

Mój sąsiad, jakby czytając w moich myślach, pyta szeptem:

– Tak było w Montigny?

– Tak, i jeszcze gorzej!

Nie dopytuje się więcej. Wsparci o siebie ramieniem milczymy; odprężam się powoli, czując tę dobrą, pokrzepiającą bliskość. W pewnej chwili podnoszę ku niemu głowę, on spogląda w dół ku mnie i uśmiecham się z całego serca. Widzę tego człowieka piąty raz, ale znamy się od zawsze.

Podczas ostatniego aktu opieram się na aksamitnej poręczy fotela, zostawiając trochę miejsca. Jego ramię w lot chwyta zaproszenie i przysuwa się do mojego. Nie czuję już najmniejszego ucisku w żołądku.

Wychodzimy za kwadrans dwunasta. Niebo jest czarne, wiatr prawie rześki.

– Renaud, czy moglibyśmy nie wsiadać od razu, tylko przejść się najpierw po bulwarach? Ma pan czas?

– Choćby i przez całe życie – odpowiada z uśmiechem.

Trzyma mnie pod rękę, mocno, i idziemy równym krokiem, bo ja mam nogi długie. Zobaczyłam nas w świetle lamp; Klaudynka wznosi ku gwiazdom pyszczek dziwnie natchniony; wiatr rozwiewa długie wąsy Renauda.

– Opowiedz mi o Montigny, Klaudynko, i o sobie.

Lecz ja potrząsam głową. Tak jest dobrze. Nie trzeba nic mówić. Idziemy szybko: stąpam dziś jak Fanszetka, a ziemia jest jak trampolina.

Błyski świateł, żywe błyski, kolorowe szyby, ludzie przy stolikach na tarasie...

– Co to?

– Piwiarnia Logre.

– Och, ja chcę się czegoś napić!

– Doskonale. Ale nie tutaj...

– Właśnie tutaj! Tu jest jasno, głośno, wesoło.

– Ale trochę za literacko, za kokotliwie i za hałaśliwie...

– To jeszcze lepiej!! Ja chcę tutaj.

Renaud szarpie przez chwilę wąsa, a potem robi ręką ruch, który mówi: „Ostatecznie, dlaczego nie?”, i wprowadza mnie do głównej sali. Wcale nie jest tak pełno; mimo że to sezon, jest czym odetchnąć. Okładane zielonymi kafelkami filary przywodzą mi na myśl łazienkę i dzbany z chłodnym płynem.

– Pić! Pić!

– Zaraz, zaraz będzie coś do picia! Cóż za niebezpieczne stworzenie! Nie radziłbym nikomu sprzeciwiać ci się w wyborze męża...

– I ja też bym nie radziła – mówię bez uśmiechu.

Siedzimy przy stoliku koło filaru. Po prawej stronie, pod malowidłem obfitującym w nagie bachantki, wisi lustro, które upewnia mnie, że nie jestem poplamiona na policzkach atramentem, nie mam przekrzywionego kapelusza, powieki mi trzepoczą, a usta są czerwone od pragnienia, a trochę może i od gorączki. Renaud, naprzeciw mnie, nie może opanować rąk i ma wilgotne skronie.

Woń raków, które kelner niesie na półmisku, wyrywa mi cichy jęk pożądania.

– I raki też? Proszę, proszę! Ile?

– Ile? Nigdy nie liczyłam, ile mogę zjeść. Tuzin, na początek, potem zobaczymy.

– A do picia? Piwo?

Krzywię się.

– Wino? Nie. Szampan? Asti, moscato spumante?

Czerwienieję z łakomstwa.

– O tak!

Czekam niecierpliwie i przyglądam się wchodzącym pięknym kobietom w lekkich wieczorowych płaszczykach naszywanych pajetkami. Bardzo to ładnie wygląda: oszałamiające kapelusze, włosy nazbyt złote, pierścionki... Mój przyjaciel, któremu wskazuję każdą z nadchodzących, okazuje nieprzyzwoitą obojętność. Czyżby te „jego” były jeszcze ładniejsze? Pochmurnieję i siedzę naburmuszona. Zdziwiony, cytuje dobrych autorów:

– Cóż to? Wiatr się odwrócił? „Hildo, skąd ten smutek na twej twarzy?”

Ale ja milczę.

Kelner przynosi asti. By przepędzić smutek i ugasić pragnienie, wychylam duszkiem całą szklaneczkę. Kobieciarz naprzeciw mnie usprawiedliwia się, że umiera z głodu, i rzuca się łapczywie na krwisty rostbef. Muszkatelowy i zdradliwy płomień asti obejmuje mi piekącym obrąbkiem uszy, podsyca pragnienie. Podsuwam szklankę i piję teraz wolniej, z oczami wpółzamkniętymi z rozkoszy. Mój przyjaciel śmieje się:

– Pijesz tak, jakbyś ssała. Cóż za zwierzęcy wdzięk jest w tobie, Klaudynko.

– A wie pan, Fanszetka ma synka.

– Nie, nie wiem. Trzeba mi go było pokazać! Założę się, że śliczny jest jak marzenie.

– O, jeszcze śliczniejszy... Och, te raki! A wie pan, Renaud (za każdym razem gdy wymawiam jego imię, podnosi na mnie oczy), u nas, w Montigny, są takie całkiem malutkie raki, łowiłam je zawsze rękami w Gué-Ricard, brodząc po wodzie. Te są cudownie pieprzne.

– Przyrzekasz, że się nie pochorujesz?

– Pewno, że nie! Ale mam panu jeszcze coś do powiedzenia, i to coś bardzo ważnego. Czy nie uważa pan, że ja dziś jestem jakaś niezwykła?

Wyciągam ku niemu twarz poróżowiałą od asti; pochyla się, spogląda na mnie z tak bliska, że dostrzegam wyraźnie fałdki na jego ciemnych powiekach, a potem odwraca się i mówi:

– Nie, nie bardziej niż zawsze.

– Paskudny! A tymczasem, drogi panie, nie dalej jak przedwczoraj, o jedenastej przed południem po-pro-szo-no o mo-ją rę-kę.

– Sakrr... Któż to był ten dureń...

Uradowana wrażeniem, jakie zrobiły moje słowa, śmieję się wstępującą gamą, głośno, lecz urywam nagle, gdyż wiele głów odwraca się w naszą stronę. Renaud nie jest zachwycony.

– Czy to ładnie tak nabierać ludzi... Zresztą w głębi duszy ani słówka z tego nie wziąłem na serio!

– Splunąć nie mogę, ale daję panu słowo, że poproszono mnie o rękę!

– Kto?

Jest to „kto” całkiem pozbawione życzliwości!

– Pewien młody człowiek bardzo stateczny, pan Maria, sekretarz tatusia.

– Odmówiłaś mu... oczywiście?

– Odmówiłam mu... oczywiście.

Renaud nalewa sobie pełną szklankę tego asti, którego wcale nie lubi, i przeczesuje ręką włosy.

Ja zaś (w domu pijam tylko wodę) doświadczam teraz rzeczy niesłychanych: jakiś opar unosi się sponad stołu, otacza świeczniki, na przemian to oddala, to przybliża ku sobie przedmioty.

Zastanawiam się właśnie, co się ze mną dzieje, gdy jakiś znajomy głos woła od progu:

– Kelner! Niechże zjawi się na naszym stole bigosik z kiszonej kapusty, która jest matką zgagi, i ta lura zaprawiana salicylem, którą w swej bezczelności zowią tu monachijskim piwem. O płynny aksamicie, woniejąca obfitości włosów boskich Rheintöchter, wybacz im, albowiem nie wiedzą, co piją. Weia, Waga, Waga la weia...

To Maugis, liryczny i spocony, wagneryzuje, w rozpiętej kamizelce i w cylindrze zsuniętym na potylicę. Holuje za sobą trzech przyjaciół. Renaud nie może powstrzymać gestu najwyższej irytacji, szarpie wąsa i burczy coś pod nosem.

Znalazłszy się koło nas, Maugis przerywa raptownie pienia ze Złota Renu, spogląda wyłupiastym okiem pookrąglałym ze zdziwienia, waha się, podnosi dłoń i wreszcie mija nas bez ukłonu.

– No proszę! – pieni się szeptem Renaud.

– Co takiego?

– To twoja wina, malutka, a przede wszystkim moja własna. To nie jest właściwe dla ciebie miejsce sam na sam ze mną. Ten dureń Maugis... zresztą każdy na jego miejscu zrobiłby tak samo. Czy uważasz, że musimy dawać powód do plotek na nasz temat?

Ostygła najpierw pod jego wzrokiem zatroskanym i niezadowolonym, odzyskuję zaraz werwę.

– Ach, tylko tyle? I o to takie larum, zmarszczone brwi i nauki moralne? Cóż mnie mogą obchodzić jakieś plotki? Proszę mi nalać!

– Nie rozumiesz. Na ogół nie pokazuję się z panienkami z towarzystwa, a tu ty z twoją urodą, sam na sam – cóż innego mogą o tobie pomyśleć?

– No to co?

Widzi mój pijany uśmiech, błędne oczy i nagle pojmuje.

– Klaudynko! Czy ty przypadkiem nie jesteś troszkę... za wesoła? Pociągasz dziś zdrowo, a nie wiem, czy w domu?...

– W domu raczę się obficie wodą Évian – odpowiadam przyjaźnie i uspokajająco.

– Ładna historia! Co ja teraz powiem twemu ojcu?

– Nic, już śpi.

– Klaudynko, nie pij więcej, oddaj mi zaraz tę szklankę!

– Chce pan dostać po łapie?

Uchroniwszy szklankę przed jego rozważnymi dłońmi, piję i wsłuchuję się w swoją szczęśliwość. Nie idzie to tak zupełnie gładko. Świecznik spowija mgła coraz gęściejsza, jak księżyc przed deszczem. „Księżyc pije” – mówili u nas. Może w Paryżu to też wróży deszcz, jak świeczniki piją... To ty piłaś, Klaudynko. Trzy pełne szklaneczki asti, moje dziecko! Ach, jak to przyjemnie!... W uszach słychać pszsz, pszsz... Czy te dwa grubasy zajadające przy sąsiednim stoliku istnieją naprawdę? Nie ruszają się z miejsca, a przybliżają się do nas coraz bardziej; założę się, że jak wyciągnę rękę, to ich dotknę... Nie, okazuje się, że są bardzo daleko. Zresztą między przedmiotami brak zupełnie przestrzeni: świeczniki przytykają do sufitu, stoły do ścian, a dwa grubasy do jasnych, przybranych pajetkami płaszczyków siedzących nieco dalej.

– Ach, rozumiem! – wykrzykuję. – Wszystko jest w japońskiej perspektywie!

Renaud, zgnębiony, podnosi rękę, a później ociera czoło. Jaka dziwna ta Klaudynka w lustrze po prawej stronie, włosy ma jak piórka wiatrem roztrącone, podłużne oczy rozkosznie nieprzytomne, usta wilgotne! A naprzeciw niej ten pan połyskujący srebrem patrzy na nią, patrzy, tylko na nią patrzy i nie je. Och, ja wiem! To nie asti ani nie pieprzne raki, to jego obecność, jego spojrzenie niemal czarne i roziskrzone spoiły małą dziewczynkę...

Rozdwojona, widzę i słyszę siebie, słyszę własny głos dobiegający z pewnej oddali i ta roztropna Klaudynka, spętana, zamknięta w szklanej wieży przysłuchuje się paplaninie Klaudynki szalonej i nic nie może dla niej zrobić. Nie może i nie chce. Kominek, którego zawalenia się bałam, runął z wielkim hukiem i wzbijający się w powietrze pył obejmuje złocistą otoczką elektryczne lampy. Patrz, roztropna Klaudynko, i nie wtrącaj się! Klaudynka szalona idzie przeznaczoną sobie drogą z nieomylną pewnością obłąkanych i ślepców...

Klaudynka spogląda na Renauda; trzepocze powiekami jak w rażącym świetle. Zrezygnowany, ujarzmiony, wciągnięty w ten wir, milczy i patrzy na nią bardziej chyba zatroskany niż zadowolony. A Klaudynka wybucha:

– Och, jak mi jest dobrze! Och! a pan nie chciał tu wejść! Ach, jak ja czegoś chcę... Nie wyjdziemy stąd nigdy, prawda? Gdyby pan wiedział... posłuchałam pana wtedy, ja, Klaudynka – ja nigdy nie słuchałam nikogo, chyba że sama chciałam... ale żeby słuchać wbrew sobie z takim dziwnym uczuciem w kolanach – och! To dlatego Łusia tak lubiła, jak ją biłam, wie pan, Łusia. Tak ją tłukłam i wcale nie wiedziałam, że ona ma rację, a ona tylko tarzała głową po parapecie, tam gdzie jest taki poharatany, bo na przerwach rozłupujemy tam kotewki... Pan wie, prawda, co to są kotewki? Któregoś dnia chciałam ich nazbierać, poszłam do Barres nad staw i potem dostałam gorączki; miałam wtedy dwanaście lat i śliczne długie włosy... Pan by mnie wolał z długimi włosami, prawda?... Mam „mrówki” w czubkach palców, całe mrowisko. Czuje pan? Czy to absynt? Ten grubas wlał sobie do szampana. W szkole jadałyśmy cukier jęczmienny barwiony na zielono, z absyntem; każda starała się lizać jak najdłużej, aż się robił cieniutki i ostry na
końcu. Wielka Anais była taka łakoma i cierpliwa i ona zlizywała najlepiej, jak nikt, i te z młodszej klasy przychodziły do niej i przynosiły swoje laseczki. „Zaostrz mi”, mówiły. Obrzydliwość, prawda? Śnił mi się pan. Miałam się panu do tego nie przyznawać. Taki niedobry sen, nazbyt piękny... Ale teraz, jak jestem „gdzie indziej” mogę już panu powiedzieć...

– Klaudynko! – błaga szeptem Renaud.

Klaudynka szalona, podana ku niemu, z dłońmi leżącymi na płask na obrusie wpatruje się weń. Oczy ma nieprzytomne i bez tajemnic; pasemko włosów, leciuchne i wijące, muska jej prawą brew. Ona, milcząca i zamknięta, mówi tak, jakby była naczyniem, z którego się przelewa. Widzi, jak mężczyzna naprzeciw niej czerwienieje i blednie, i oddycha przyspieszonym oddechem; wydaje się jej to zupełnie naturalne. Dlaczego jednak nie widać, by czuł się równie jak ona wyzwolony, pełen uniesienia? Zadaje sobie to mgliste pytanie i odpowiada na nie głośno, z westchnieniem:

– Teraz nie może mnie już spotkać nic smutnego.

Renaud daje gwałtownie znak w stronę maitre d’hôtel, jak człowiek, który powiedział sobie: „Tak dalej być nie może”.

Klaudynka, z wypiekami na twarzy, skubie herbaciane róże i sama już nie wie, co mówi:

– Jaki pan jest niemądry.

– Tak?

– Tak. Okłamał mnie pan. Pan tak naumyślnie zrobił, żeby Marcel nie był z nami dziś wieczorem.

– Nie, Klaudynko.

To „nie”, bardzo łagodne, przejmuje ją chłodem i przygasza trochę. Pozwala, mała somnambuliczka, dyrygować sobą, wstaje i kieruje się ku wyjściu. Podłoga ugina się pod jej stopami, jak ciepły jeszcze asfalt... Renaud ledwo zdążył chwycić ją pod łokieć, prowadzi, zanosi niemal do fiakra z opuszczoną budą i siada koło niej. Pojazd rusza. Klaudynka wspiera na opiekuńczym ramieniu głowę pełną szumu i prawie pustą. Renaud niepokoi się:

– Źle się czujesz?

Brak odpowiedzi.

– Nie. Ale niech mnie pan trzyma, bo ja płynę. Wszystko zresztą płynie. Czy pan też?

Renaud obejmuje ją wpół i wzdycha trwożnie. Klaudynka tuli się do niego, lecz kapelusz jej przeszkadza. Ściąga go więc niepewną ręką, kładzie na kolanach, a potem znów skłania głowę na zbawcze ramię w poczuciu bezpieczeństwa, jak ktoś, kto po długim wędrowaniu dotarł wreszcie do celu. Klaudynka roztropna asystuje temu, notuje w pamięci, przysuwa się chwilami bliziutko... I cóż z tego! Ta roztropna jest niemal równie szalona jak tamta druga...

Jej towarzysz, jej najmilszy przyjaciel, ściska lekko tę malutką bezwładną postać... Natychmiast jednak opanowuje się i potrząsa nią lekko:

– Klaudynko, Klaudynko, dojeżdżamy. Wejdziesz sama na górę?

– Na jaką górę?

– Do mieszkania przy ulicy Jacob.

– Pan chce mnie zostawić?

Wyprostowuje się sztywno jak żmija i z włosami w nieładzie pyta go całą swą wstrząśniętą twarzą.

– Ależ, maleńka... musisz przyjść do siebie. Zachowujemy się dziś idiotycznie. To wszystko z mojej winy...

– Pan chce mnie zostawić! – woła Klaudynka, nie zważając na czujne plecy dorożkarza. – Gdzie ja się podzieję? Ja chcę być z panem, z panem...

Oczy jej czerwienieją, usta się zaciskają, krzyczy niemal:

– Och, ja wiem, ja wiem dlaczego! Pan pójdzie do „swoich” kobiet, do tych pana ukochanych. Marcel mi mówił, że ma ich pan przynajmniej ze sześć! One wcale pana nie kochają, są stare, opuszczą pana, są brzydkie! A pan pójdzie z nimi spać, ze wszystkimi! I będzie je pan całował, całował w usta! A mnie kto będzie całował! Och! Dlaczego pan nie chce, żebym była choć tylko pana córką? Powinnam być pana córką, pana przyjaciółką, pana żoną, wszystkim, wszystkim!

Rzuca mu się na szyję i czepia kurczowo, rozełkana, we łzach.

– Tylko pana mam na świecie, tylko pana i pan mnie zostawia!

Renaud otula ją ramionami, jego usta błądzą po ukrytym pod wijącymi się włosami karczku, po ciepłej szyi, po słonych od lez policzkach.

– Opuścić ciebie, szczęście moje!...

Zamilkła nagle, podnosi swą wilgotną buzię i wpatruje się w niego z niesłychanym napięciem. A on, młody pod siwiejącą czupryną, pobladł i dyszy; Klaudynka czuje, jak drżą napięte mięśnie obejmujących ją ramion. Pochyla się nad gorącymi ustami małej dziewczynki, która prostuje się wojowniczo i ulegle, by ofiarować się lub by stawić opór, sama już nie wie... Nagły wstrząs pojazdu, który staje zahaczywszy o chodnik, rozdziela ich, pijanych, poważnych i drżących.

– Do widzenia, Klaudynko.

– Do widzenia.

– Nie będę wchodził z tobą na górę; zapalę ci tylko świecę. Masz klucz?

– Klucz? Mam.

– Nie mogę przyjść do ciebie jutro, bo jutro to jest już dziś; przyjdę pojutrze, na pewno, o czwartej.

– O czwartej.

Uległa, pozwala całować się długo w rękę i wdycha leciutką woń jasnego tytoniu, potem wchodzi, śniąc na jawie, na trzecie piętro i kładzie się, Klaudynka szalona, do wąskiego łóżeczka, gdzie – czas już był najwyższy! – spotyka się z Klaudynka roztropną. Lecz Klaudynka roztropna usuwa się nieśmiało na drugi plan, pełna podziwu i szacunku dla tamtej, która poszła prosto tam, dokąd pchało ją Przeznaczenie, nie oglądając się, jak zdobywca lub jak skazaniec.

Boli. Wszystko boli. Rozkoszna obolałość jak po razach albo po pieszczotach. Łydki drżące, dłonie zimne, kark zesztywniały. A serce bije mi prędziutko, stara się dorównać szybkością spiesznemu tik-tak małego zegarka... a potem zatrzymuje się nagle i znów rusza: Pum! Więc to prawdziwa miłość, prawdziwa? Tak, bo żadne miejsce na świecie nie jest mi równie słodkie jak jego ramię, gdzie wtulona dotykałam niemal wargami jego szyi; bo uśmiecham się z politowaniem, gdy porównuję w myśli delikatne policzki Marcela i pomarszczone skronie Renauda. Dzięki Bogu, nie, nie jest młody. Z racji mego zacnego ojczulka, raczej księżycowego, potrzeba mi ojca, potrzeba mi przyjaciela, potrzeba mi kochanka... Boże! Kochanka!... Warto było tyle czytać, tak obnosić się triumfalnie ze swoją wiedzą miłosną, czysto teoretyczną, jeżeli teraz wystarczy, bym wypowiedziała w myśli to słowo, a zęby zaciskają mi się zaraz i palce u nóg kurczą... Co robić w jego obecności, jeżeli nie mogę nie myśleć o tym?... Spostrzeże i też będzie o tym
myślał... Na pomoc, na pomoc! Umieram z pragnienia.

Otwarte okno i woda z konewki ratują mnie trochę. Świeczka, z którą szłam po schodach, pali się jeszcze na kominku, a ja patrzę w lustro i zdumiewam się, że bardziej „tego” nie widać. O czwartej nad ranem, już w biały dzień, zasypiam zmordowana.

– Niegłodna, rybeńka moja? Czekolada stoi od wpół do ósmej, a to już dziesiąta blisko... Och! Ta buzia!

– Jaką znów mam buzię?

– Odmienili mi moje dzieciąteczko!

Jej niezawodny węch kojarzycielki par delektuje się moim zmęczeniem, moją migreną, baczy chytrze na zgniecione pióra u kapelusza, który rzuciłam na fotel... Irytuje mnie.

– Przestaniesz wreszcie ważyć sobie te piersi, jak melony? Który jest dojrzalszy?

Lecz ona śmieje się cichutko i odchodzi do kuchni, śpiewając jedną ze swoich najniemożliwszych piosenek.

Panienki z Montigny

Gorące niby żar

Iżby urzekał ich czar

Kiedy...

Lepiej poprzestać na tym urywku.

Obudziło mnie przerażenie, że ta nieprawdopodobna noc tylko mi się śniła.

Więc to tak zdarzają się wielkie rzeczy? Błogosławione niech będzie asti i pieprzne raki! Bez nich na pewno zabrakłoby mi odwagi.

Zabrakłoby mi odwagi tego wieczoru, tak, lecz któregoś innego moje serce i tak podniosłoby rwetes. Ale on mnie kocha, prawda? I prawda, że był blady i tracił głowę jak zwykła Klaudynka, kiedy ten przeklęty... nie, ten błogosławiony... nie, dobrze mówię, ten przeklęty chodnik przy ulicy Jacob zatrzymał koła dorożki?... Nigdy jeszcze żaden mężczyzna nie pocałował mnie w usta. Jego są wąskie i żywe, a dolna warga jest okrągła i twarda. Och, Klaudynko, Klaudynko, jakże ty się robisz na powrót dziecinna, gdy zaczynasz być kobietą! Ujrzałam w myśli jego usta i jego oczy pomroczniałe i szalone i złożyłam ręce w rozkosznym popłochu...

Inne jeszcze myśli mnie oblegają, od których wolałabym w tej chwili uciec.

„Pewno, że boli!” – podśpiewuje we mnie głos Łusi. Lecz nie, nie: ona poszła do łóżka ze świntuchem, to niczego nie dowodzi. A zresztą, gdyby nawet! Najważniejsze, żeby był przy mnie zawsze, żeby ulubione miejsce na jego ramieniu wciąż było ciepłe i gotowe przyjąć moją głowę, żebym w każdej chwili mogła schronić się w jego objęcia... Moja wolność mi ciąży, moja niezależność mnie znużyła; od miesięcy już, i jeszcze dłużej, szukałam, sama o tym nie wiedząc, władcy. Kobiety wolne nie są kobietami! On wie wszystko, czego ja nie wiem; pogardza odrobinkę tym, co ja wiem; powie do mnie: ,,Ty moje głupiątko!”, i pogłaszcze mnie po głowie...

Tak bardzo zagalopowałam się w marzenia, że, by dosięgnąć ręki mego przyjaciela, pochylam czoło i wspinam się na palce jak Fanszetka dopominająca się, bym ją podrapała po płaskim łebku. „Cóż za zwierzęcy wdzięk jest w tobie, Klaudynko...” Godzina posiłku zaskakuje mnie, gdy pochylona z uwagą nad okrągłym lusterkiem zastanawiam się, włosy podniósłszy ku skroniom, czy spodobają mu się moje spiczaste uszy.

Szybko nasycona konfiturą z pomarańcz i frytkami zostawiam tatusia nad jego kawą, do której co dzień, metodycznie, wrzuca siedem kawałków cukru i odrobinkę popiołu z fajki. Na myśl, że mam przed sobą dwadzieścia siedem godzin oczekiwania, ogarnia mnie ślepa rozpacz. Co robić, czytać? Nie mogę, nie mogę. Srebrzące się jasne włosy omiatają stronice książki. Wyjść też nie; ulice mrowią się od mężczyzn, którym nie jest na imię Renaud i którzy mizdrzą się do mnie, głupcy – o niczym nie wiedzą.

Kłębek materiału na moim fotelu rozśmiesza mnie. To jedna z moich koszulek... zaczęta dawno już temu! Trzeba wziąć się do szycia. Klaudynce potrzebne będą koszulki. Czy ta spodoba się Renaudowi? Biała i powiewna, przybrana śliczną koronką, z ramiączkami z białej wstążki... Wieczorem, gdy lustruję się ze szczególną dokładnością, staję w koszuli przed lustrem, długa malutka madame Sans-Gêne z lokami opadającymi na nos. Nie mogę wydać mu się brzydka! Ach, Boże, będę tak blisko, zbyt blisko niego w samej tylko cieniutkiej koszulce. Dłonie mi drżą, szyję krzywo, a z daleka dobiega mnie głos ulubienicy, delikatny głosik, małej dyrektorczynej Aimée, z lekcji robót: „Klaudynko, proszę, obrębiaj staranniej, do czego to podobne! Spójrz na obrąbek Anais!”.

Dzwonek. Serce przestaje mi bić i bez tchu, z naparstkiem zawisłym w powietrzu, nasłuchuję. To on, to on, nie mógł się doczekać! W chwili kiedy mam zamiar się podnieść i wyjść mu naprzeciw, Melania puka i wprowadza Marcela.

Osłupiała, nie ruszam się z miejsca. Marcel? To on jeszcze żyje? Od wielu już godzin umarł w mojej pamięci. Jak to Marcel? Dlaczego on, a nie tamten?

Zwinny i milczący pocałował mnie w rękę i usiadł na małym krzesełku. Patrzę na niego ogłupiałym wzrokiem. Jest blady, bardzo ładny, jak zawsze trochę lalkowaty. Chłopaczek z cukru.

Poirytowany moim milczeniem, chce coś ze mnie wydobyć:

– No i jak, no i jak?

– Co i jak?

– Jak tam było wczoraj, wesoło? Co ci „powiedziano”, by wytłumaczyć moją nieobecność?

Język rozwiązuje mi się z trudem.

– Powiedział mi, że miałeś niemożliwy krawat.

Jaki ten mały jest głupi! Więc nic nie widzi? Przecież ślepy chyba by nawet zauważył! Nie spieszę się jednak z objaśnieniami. Marcel wybucha ostrym śmiechem; wzdrygam się.

– Ach! niemożliwy krawat! właśnie, cała prawda zawarta jest w tych dwóch słowach. A ty co o tym myślisz? Znasz ten krawat z krepdeszynu? To Charlie mi go dał.

– Myślę – odpowiadam mu szczerze – że miałeś rację, nie zmieniając krawatu. Jest prześliczny.

– Prawda? Co za uroczy pomysł z tym udrapowaniem i szpilkami z perłą? Byłem pewien twego dobrego smaku, Klaudynko. Co nie przeszkadza – dodaje z uprzejmym uśmiechem – że mój miły ojczulek pozbawił mnie wczoraj wieczoru w twoim towarzystwie. Byłbym cię odwiózł do domu, czyhałem już na jakąś sprzyjającą chwilę w fiakrze...

Skąd on spadł, z księżyca? Aż litość bierze nad taką ślepotą! Widocznie usłyszał wczoraj jakieś przykre słowa, gdyż na wspomnienie o nich twarz mu twardnieje, a usta się zaciskają.

– Opowiadaj, Klaudynko. Najdroższy ojczulek był uroczy i dowcipny jak zawsze? Nie nazwał cię, jak mnie, „obrzydliwcem” i „świntuchem”? Boże – warczy rozogniony urazą – co za grubianin, co za...

– Nie!

Przerywam mu tak gwałtownie, że aż podrywam się z miejsca. Nieruchomy patrzy na mnie, blednie, pojmuje i wstaje także.

Cisza – słyszę mruczenie Fanszetki, tik-tak zegarka, oddech Marcela i łomot swego serca. Cisza, która trwa może ze dwie minuty...

– Więc ty też? – mówi wreszcie szyderczo. – Nie myślałem, że tatuś uznaje takie młode dziewczątka. Zazwyczaj wolał mężatki albo ladacznice.

Milczę, nie mogę wydobyć z siebie ani słowa.

– I to... od niedawna? Może od wczoraj, co? Podziękuj mi, Klaudynko, to memu krawatowi zawdzięczasz szczęście, jakie przypadło ci w udziale.

Jego delikatne nozdrza rozdymają się, równie białe jak zęby. Milczę nadal, coś mi nie pozwala... Znów zalega niekończąca się cisza. Nagle Marcel odzywa się z wolna, szczególnym głosem:

– Zawsze uważałem cię za bardzo inteligentną, Klaudynko. To, co robisz teraz, powiększa jeszcze szacunek, jaki mam dla twojej... zręczności.

Zdumiona podnoszę głowę.

– Jesteś osobą nieprzeciętną, Klaudynko, powtarzam. I gratuluję... bez żadnych ubocznych myśli... To wymagało nie byle ręki.

Nie rozumiem. Odsuwam jednak powoli krzesło, które nas dzieli. Mam niejasne poczucie, że będzie przeszkadzać mi za chwilę.

– Ależ tak, tak, wiesz doskonale, co mam na myśli. Chociaż papcio puścił już dosyć pieniążków, stanowi jednak jeszcze, jak mówią w jego sferach, niezły kąsek...

Szybciej niż osa wbiłam mu w twarz wszystkie paznokcie: chwilę już celowałam w oczy. Z przejmującym krzykiem odchyla się do tyłu, zasłaniając się rękami, odzyskuje równowagę i rzuca się do lustra na kominku. Dolna powieka, rozdarta, krwawi; trochę krwi pobrudziło klapę marynarki. W stanie szalonego podniecenia słyszę, jak z ust dobywają mi się mimowolne głuche krzyki. Marcel odwraca się, nieprzytomny z pasji: mam wrażenie, że chce pochwycić jakąś broń, i gorączkowo grzebię w woreczku do robót. Nożyczki, moje nożyczki!... Lecz jemu przez myśl nawet nie przechodzi mnie bić, odtrąca mnie tylko i biegnie do łazienki, by zwilżyć chusteczkę... Pochyla się nad miednicą; co za bezczelność! Dopadam go, chwytam za uszy i wyrzucam do pokoju, krzycząc zachrypłym głosem, którego nigdy jeszcze u siebie nie słyszałam:

– Nie, nie tu! Leć do Charliego, niech on cię opatrzy!

Z chusteczką przy oku zbiera swoje rzeczy, chwyta kapelusz, zapomina rękawiczek, otwieram mu po kolei wszystkie drzwi i nasłuchuję jego niepewnych kroków na schodach. Później wracam do swego pokoju, i sama nie wiem jak długo stoję, o niczym nie myśląc. Dopiero zmęczenie zmusza mnie, bym usiadła. Czynność ta wprawia z powrotem w ruch maszynę do myślenia i załamuję się. Pieniądze! Pieniądze! Ośmielił się powiedzieć, że mnie chodziło o pieniądze! Ale też i oberwał; ten zwisający kawałeczek skóry... Nie trafiłam w oko, chybiłam przynajmniej o centymetr. Tchórz, nie rzucił się na mnie! Szmata, nie chłopak!... Pieniądze! Pieniądze! I po cóż mi pieniądze? Te, co mam, doskonale wystarczą dla Fanszetki i dla mnie. Mój kochany Renaud, powiem mu wszystko, przytulę się do niego i będę płakać z rozczulenia, że taki jest dla mnie dobry...

Zazdrość żarła tego smarkacza, którego podrapałam; wstrętne, podszyte strachem pannisko!

Nagle pojmuję i czuję ból w skroniach; to jego, Marcela, pieniądze wezmę, jeżeli zostanę żoną Renauda; to o „swoje” pieniądze tak drży! Co zrobić, żeby nie myślał, że Klaudynka jest chciwa? Nie on jeden tak będzie myślał i mówił, powiedzą Renaudowi, że mała się sprzedaje, że złapała nieboraka w niebezpiecznym wieku, pod czterdziestkę... Co robić? Co robić? Chcę się zobaczyć z Renaudem, nie chcę pieniędzy Marcela, ale chcę Renauda. Gdybym tak poprosiła o pomoc tatusia? Niestety!... Tak mnie boli głowa... O moje słodkie, najmilsze miejsce na ramieniu, czyż mam się go wyrzec? Nie! Wszystko, tylko nie to! Marcela uwiążę w swoim pokoju i zabiję go. Potem powiem, że chciał mi zrobić krzywdę i zabiłam go we własnej obronie. Tak zrobię!

Aż do chwili kiedy Fanszetka budzi mnie miauczeniem, że jest głodna, siedzę skulona w fotelu, zasłoniwszy palcami oczy i uszy, oddana na pastwę cudacznym snom, rozpaczy i rozczuleniu.

– Obiad? Nie, nie będę jadła obiadu. Mam migrenę. Zrób mi zimnej lemoniady, Melanio, umieram z pragnienia. Zaraz się położę.

Zaniepokojony tatuś i strwożona Melania krążą koło mego łóżka aż do dziewiątej; nie mogę już dłużej wytrzymać i błagam ich:

– Idźcie już, jestem taka znużona.

Zgasiłam lampę i słyszę teraz dobiegające z podwórza odgłosy trzaskania drzwiami i zmywania naczyń... Potrzeba mi Renauda! Dlaczego nie zadepeszowałam do niego od razu? Teraz jest za późno. Jutro nie nadejdzie nigdy. Mój przyjaciel, moje życie, ten, któremu zawierzę samą siebie jak ukochanemu ojcu, ten, w obecności którego czuję się to strwożona i zawstydzona, jakbym była jego kochanką, to znów swobodna i niewinnie bezwstydna, jakby niegdyś kołysał mnie maleńką w swych ramionach...

Po godzinach gorączkowego podniecenia, bolesnego łomotu krwi w skroniach i niemego wołania kogoś, kto jest zbyt daleko i nie słyszy, koło trzeciej nad ranem moje skłębione myśli rozświetlają się nagle i cofają kręgiem, a spośród nich wyłania się wreszcie Idea... Rozbłysła wraz z jutrzenką, z przebudzeniem wróbli, z przelotnym rześkim tchnieniem, które latem zapowiada nadejście dnia. Olśniona nią leżę nieruchomo, oczy mam szeroko otwarte. Jakież to proste i po cóż tyle niepotrzebnej udręki! Renaud przyjdzie, a ja będę miała podbite oczy i zapadnięte policzki, jak przyjdzie Renaud. A wystarczyło od razu wpaść na to!

Nie chcę, by Marcel myślał: „Klaudyna czyha na moje pieniądze”. Nie chcę powiedzieć Renaudowi: „Odejdź i nie kochaj mnie”. Och, Boże, nie, wcale nie to chcę mu powiedzieć! Ale nie chcę też zostać jego żoną i, by uspokoić swoje drażliwe sumienie, zostanę – tak! – zostanę jego kochanką.

Pokrzepiona, odświeżona, zasypiam teraz jak kamień, na brzuchu, z twarzą ukrytą w zagięciu ramienia. Deklamatorski głos mego starego klasycznego żebraka budzi mnie wypoczętą i zdziwioną. Już dziesiąta! „Melanio, rzuć cztery su staremu!”

Melania nie słyszy. Narzucam peniuar i bosa, rozczochrana biegnę do okna w salonie: „Staruszku, macie tu dziesięć su. Nie trzeba reszty”. Co za biała broda! Na pewno ma domek na wsi i ziemię, jak większość żebraków w Paryżu. Jego szczęście. Wracając do swego pokoju, spotykam pana Marię, który dopiero co przyszedł i zatrzymuje się olśniony mym porannym dezabilem.

– Czy nie myśli pan, że dzisiaj koniec świata?

– Niestety, nie!

– A ja myślę, że tak. Zobaczy pan.

Siedząc w cebrzyku z letnią wodą, przyglądam się sobie uważnie. Ten puszek na nogach nie liczy się jako owłosienie, mam nadzieję? Och, czubki mojego biuściku nie są tak różowe jak Łusi, ale za to nogi mam dłuższe i ładniejsze i dołeczki na biodrach; nie, to jeszcze nie Rubens, ale nie muszę być koniecznie w typie „pięknej rzeźniczki”. Renaudowi też na tym nie zależy.

Jego imię, wypowiedziane niemal na głos, w chwili gdy za cały przyodziewek mam tylko bukowy cebrzyk, wprawia mnie w wielkie onieśmielenie. Jedenasta. Jeszcze pięć godzin oczekiwania. Wszystko w porządku. Szczotkujmy, szczotkujmy włosy, czyśćmy zęby i paznokcie! Wszystko musi lśnić i błyszczeć! Cieniutkie pończoszki, nowa koszulka i dobrane do niej majteczki, różowy gorset i halka w paski, która robi ui-ui, jak się ruszam.

Wesoła jak w szkole, pełna werwy i ruchliwa, zabawiam się, by nie myśleć o tym, co będzie... No cóż, skoro dziś mu się ofiaruję, to może dziś zechce mnie wziąć, wszystko to jest jego... Ale mam nadzieję, że nie zechce tak prędko, mój Boże, tak od razu.... To do niego niepodobne. Liczę na niego, o tak, o wiele bardziej niż na siebie. Mnie, jak mówią w Montigny, „całkiem rozum odjęło”.

d4czpsa
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4czpsa

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj