Trwa ładowanie...
fragment
11-11-2010 14:43

Klątwa Imperium 1. Cień Araratu

Klątwa Imperium 1. Cień AraratuŹródło: Inne
d4czpsa
d4czpsa

ROMA MATER, ITALIA

Cienka smuga światła przebiła się przez chmury, okrywając bladoszarym blaskiem twarz młodej kobiety w poplamionej, niebieskiej szacie. Nie zważając na gęsty tłum wypełniający wąską alejkę, przepychała się między żebrakami, woźnicami, rzeźnikami niosącymi przewieszone przez ramiona świńskie łby, i edylami po służbie, by wreszcie dotrzeć na drugi koniec alejki. Kichnęła, wciągnąwszy kurz szerszej ulicy, potem szybko przeszła między dwiema grupami rozmodlonych kapłanów. Nieśli mnóstwo chorągiewek i figurek, a do tego czynili ogromny hałas za pomocą trąbek, bębnów i grzechotek. Wierni postępowali powoli ulicą, śpiewając i modląc się na wzór swych kapłanów. Dotarłszy na drugą stronę traktu, pod daszek sklepu z ciastami, wsunęła pod połatany kaptur niesforny kosmyk złotych włosów i rozejrzała się dokoła.

Pół przecznicy dalej stał Nikos, skrywając pokrytą kilkudniowym zarostem twarz pod szerokim rondem słomkowego kapelusza. Pochwyciwszy jej spojrzenie, skinął głową, a potem dotknął kciukiem ronda.

Nieprzeciętny wzrost – miała prawie sześć stóp – pozwalał jej śledzić go wzrokiem, kiedy wmieszał się w tłum i przepychał powoli w jej stronę. Z dala doleciał głos trąb i gongów. W dzielnicy Subura panował zaduch, powietrze przesycone było aż nazbyt znajomym smrodem. Thyatis odwróciła głowę, spoglądając na drugą stronę alei. Do tłumu dołączały wciąż kolejne grupy wiernych, blokując ruch i zmuszając dziewczynę do ciągłego lawirowania między ludźmi.

d4czpsa

Tłum przerzedził się, kiedy droga skręciła w brudną dzielnicę farbiarzy. Cienkie nozdrza dziewczyny zadrżały, kiedy uderzył w nie smród skwaśniałego moczu. Wzdrygnęła się, jakby pod wpływem chłodu, gdy wróciły do niej na moment gorzkie wspomnienia. Prychnęła zdegustowana i odsunęła od siebie złe myśli. Jej przejrzyste, szaroniebieskie oczy otworzyły się szerzej, kiedy dojrzała Persa. Stał w wejściu do garbarni, jakby zupełnie nieczuły na straszliwy odór bijący z łukowatych okien nad drzwiami. Był niezbyt wysoki, miał trochę ponad cztery stopy wzrostu. Zdobiona paciorkami czapka przylegała ciasno do jego głowy, na ramionach leżała starannie udrapowana turkusowa szata obwiedziona karmazynową taśmą. Rozmawiał ze śniadolicym, ponurym mężczyzną w brązowym skórzanym fartuchu i brązowych butach z cielęcej skóry. Przemawiając, Pers raz po raz wskazywał na drugą stronę ulicy, na ciąg zamkniętych sklepów z tkaninami. Jego nadgarstki oplatały złote bransolety, o które opierały się mankiety dziewiczo białej koszuli.

Brwi Rzymianki powędrowały mimowolnie do góry, kiedy spojrzała na jego bufiaste jedwabne spodnie. Była zaskoczona, że garbarz, pochodzący z pewnością ze starej rzymskiej rodziny, w ogóle chciał rozmawiać z tym zepsutym bogaczem ze Wschodu. Odwróciła się i naciągnęła kaptur na głowę. Na jej plecy opadła kaskada gęstych złotych włosów, przytrzymywanych tylko przez dwie bawełniane tasiemki. Spoglądając w prawo, by nie wzbudzić podejrzeń Persa stojącego po jej lewej ręce, przeszła przez ulicę. Prawą ręką rozpięła klamrę peleryny. Peleryna zsunęła się nieco z jej opalonych ramion, co przyciągnęło wzrok garbarzy pracujących w pobliżu. Rzymianka uśmiechnęła się do najbliższego, lecz przelotny grymas pełnych czerwonych ust nie sięgnął zimnych oczu, toteż młody robotnik odwrócił wzrok. Dłonią skrytą pod ubraniem wyjęła krótki miecz z pochwy przywiązanej do prawej nogi. Lewą ręką pochwyciła połę peleryny i naciągnęła ją na siebie. Prawa strona ubrania przesunęła się do tyłu, odsłaniając krótką, bawełnianą tunikę,
fragment gładkiej, opalonej na złoty odcień nogi, buty z irchy sięgające niemal do kolan oraz miecz, który trzymała jakby od niechcenia między kciukiem i palcem wskazującym prawej dłoni. Niespiesznym krokiem szła wąskim, wyłożonym cegłami chodnikiem prowadzącym do garbarni. Pers, żywo gestykulujący i wykrzykujący coś do garbarza, w ogóle jej nie widział. Gdy od ofiary dzieliło ją ledwie parę kroków, kątem oka dojrzała jakiś ruch.

Thyatis odskoczyła w lewo i wpadła na dwóch niewolników niosących dwie wielkie bele egipskiej bawełny. W ścianę garbarni, tuż obok Rzymianki, uderzyła włócznia. Pers i garbarz odwrócili się w jej stronę zdumieni. Rozwścieczona Thyatis odrzuciła pelerynę i wysunęła miecz przed siebie niczym stalowy język. Pers otworzył szeroko oczy i usta, ozdobione eleganckim wąsikiem i kozią bródką, a potem wrzasnął przeraźliwie i rzucił się do wnętrza budynku. Nie tracąc czasu na rozglądanie się za Nikosem czy którymkolwiek innym z jej partnerów, Thyatis skoczyła za nim. Przez moment biegła na oślep, ale wkrótce jej oczy przywykły do półmroku i dojrzała turkusową szatę Persa znikającą za rogiem na półpiętrze, przy końcu wąskiego holu. Trzema susami pokonała schody i wybiegła zza rogu, wpadając do bielonego pokoju pełnego stołów i zdumionych urzędników. Okiennice po drugiej stronie pokoju trzasnęły głośno, kiedy Pers wyskoczył na zewnątrz przez okno.

Za oknem znajdował się wąski ceglany balkon wychodzący na podwórze garbarni. Przestrzeń między budynkami wypełniały ciasno stoły i wielkie kadzie, z których muskularni, półnadzy mężczyźni wyciągali mokre, śmierdzące skóry, używając do tego kołków zakończonych hakami. Z kadzi buchał gęsty gryzący dym. Thyatis przebiegła przez balkon, pochylając lekko głowę, by nie zahaczyć o sznury, na których wisiały mokre prześcieradła i koce. Pers, który dotarł na drugą stronę balkonu, przystanął na moment, rozejrzał się dokoła, a potem skoczył do przodu, rozkładając szeroko ręce. Rzymianka dotarła na skraj balkonu i wskoczyła w wąską smugę światła przedzielającą chaotycznie rozstawione budynki dzielnicy grabarzy. Podobnie jak Pers chwyciła się grubego sznura, podtrzymującego szyld rozwieszony między garbarnią i budynkiem po drugiej stronie alejki. Przez moment widziała pod sobą rzekę zdumionych twarzy, potem uderzyła w okno zasłonięte owczą skórą i przy akompaniamencie trzasku łamanej futryny wylądowała we wnętrzu pokoju.

d4czpsa

Wpadła prosto w stertę brudnej pościeli, potem uderzyła w połamane resztki łóżka. Błyskawicznie przetoczyła się na plecy, wykonując jednocześnie szerokie cięcie mieczem, jej ostrze nie natrafiło jednak na żaden przedmiot. Ogromny, czarny mężczyzna, który musiał wcześniej wyskoczyć z rozbitego łóżka, krzyknął ze strachu i cofnął się pod ścianę, przewracając nocny stolik i wazę z wodą. Thyatis zerwała się na równe nogi i bez chwili namysłu dopadła do wyjścia; zasłona, która pełniła tu niegdyś funkcję drzwi, leżała teraz zerwana i zdeptana na podłodze. Thyatis nawet na nią nie spojrzała, podobnie jak na brudne ściany i pokrytą matami podłogę, które natychmiast zniknęły z pola jej widzenia. Twarz Rzymianki wykrzywiał wściekły grymas, choć ta nie zdawała sobie nawet z tego sprawy. Biegła przez wąski korytarz, mijając szereg niskich otworów drzwiowych. Na końcu korytarza znajdowały się schody niknące w ciemności wypełnionej dymem. Thyatis wbiegła na wyszczerbione stopnie, okazało się jednak, że przejście blokują
jakieś stare szafy i puste słoje. Przeklinając głośno, zeskoczyła ze schodów i pobiegła w stronę wejścia, w którym zasłona odsunięta była na bok. Pokój zajęty przez nagiego legionistę i poirytowaną prostytutkę przemknął przed oczami Thyatis, kiedy dopadła jednym susem okna i schowawszy miecz do pochwy, pochwyciła otwarte skrzydła okna, podciągnęła się i wysunęła na zewnątrz. Stopy Thyatis uderzyły w pochyły dach, kryty dachówką. Próbowała zachować równowagę, lecz dachówki zatrzeszczały niczym pękająca pokrywa lodu, a Rzymianka się po nich zsunęła. Wymachując dziko rękoma, zdołała w ostatniej chwili pochwycić się gzymsu. Przez moment wisiała na jednej ręce, piętnaście stóp nad namiotami biedaków zamieszkujących tę okolicę, potem zdołała zaczepić nogę o krawędź dachu i wciągnąć się na górę. Gdy tylko poczuła się bezpiecznie, rozejrzała się dokoła, lecz nigdzie nie dostrzegła Persa. Stare wdowy i przybysze z obcych krajów mieszkający na podwórzu budynku przyglądali jej się z dołu ze zdumieniem.
–Na Hekate! – zaklęła.
Chwiejąc się nieco, stanęła na stromym dachu i przebiegła spojrzeniem po oknach i dachach najbliższych budynków. Nic. Odwróciła się do okna, z którego patrzył na nią rozbawiony, młody legionista i jeszcze młodsza prostytutka. Thyatis skrzywiła się ze złością.

Odwróciła się błyskawicznie, kiedy z tyłu dobiegło ją trzeszczenie dachówek. Po drugiej stronie dachu, obok muru okalającego ogród, znajdowało się podobne okno, z którego wygramolił się właśnie Pers, pozbawiony już czapki i drogiej jedwabnej szaty. Zbiegł ciężko po dachu i zeskoczył na krawędź muru. Thyatis gwizdnęła głośno, przyciągając uwagę wszystkich zgromadzonych w ogrodzie.
–Garść denarów za jego głowę! – krzyknęła Rzymianka, przysiadając na piętach i szykując się do skoku. – Oszukiwał mnie w kości!

W ogrodzie podniósł się krzyk i zamieszanie, kiedy bezrobotni poskramiacze zwierząt, płatne płaczki i ich leniwi mężowie zerwali się do biegu, skuszeni obietnicą zapłaty. Thyatis zeskoczyła na ziemię i ruszyła sprintem przez ogród. Pers, nie zważając na ścigający go tłum, szedł po murze z kruszących się, lepionych z błota cegieł, mając przy tym szeroko rozłożone ręce, co pomagało mu utrzymać równowagę. Thyatis dotarła na skraj ogrodu tuż za Persem. Wdrapała się szybko na stertę nawozu i dziurawych garnków. Próbowała dosięgnąć ręką stopy Persa, ten jednak odsunął się na bok i przeszedł za róg budynku, przytrzymując się etruskich płaskorzeźb zdobiących ścianę pomiędzy piętrami. Thyatis syknęła rozwścieczona i wskoczyła na mur, kalecząc się przy tym w nogę. Lewą ręką wyciągnęła zza paska płaski, pozbawiony rękojeści sztylet i wychyliła się na moment nad wąską alejką biegnącą między ścianą ogrodu i sąsiednim magazynem, oceniając odległość i przygotowując się do rzutu. Krzyk, który rozległ się za jej plecami,
kazał jej się obejrzeć do tyłu.

d4czpsa

Na mur wdrapał się właśnie muskularny mężczyzna w prążkowanej, żółto-czarnej szacie. Thyatis uświadomiła sobie z przerażeniem, że to jeden z towarzyszy Persa. Mężczyzna rzucił się na nią, wymachując pięściami owiniętymi w skórę, w której osadzone były metalowe ćwieki. Thyatis obróciła się na pięcie i zawisła nad alejką, opierając lewą stopę o ścianę, a lewą ręką przytrzymując się otworu strzelniczego. Cios mężczyzny, spóźniony o mgnienie oka, trafił w pustkę. Tymczasem Thyatis uderzyła prawą nogą o przeciwległą ścianę i odepchnęła się od niej, wykonując szerokie kopnięcie z półobrotu. Okuty brązową blachą czubek jej buta wbił się z nieprzyjemnym chrzęstem w gardło mężczyzny. Thyatis pozwoliła, by jej noga odskoczyła do tyłu, a potem kopnęła go ponownie, tym razem w brzuch. Napastnik zgiął się powoli wpół i runął do tyłu, prosto na stertę gnoju. Gdy Thyatis wreszcie się odwróciła, Pers dotarł już niemal do drugiego końca wąskiej alejki. Rzymianka zmełła w ustach przekleństwo i sięgnęła do kolejnej
płaskorzeźby, modląc się, by tania, betonowa figurka utrzymała ciężar jej ciała.

Dwie ulice dalej krępy łysy Ilir, Nikos, wrzucił ciało oszczepnika za wielką stertę pustych skrzynek i innych śmieci. Wytarłszy poplamione krwią ręce o nogawice, wyjrzał ponownie na zatłoczoną ulicę. Widział przedtem, jak Thyatis znika we wnętrzu garbarni, choć zajęty był unieszkodliwianiem gladiatora, który próbował zajść ją od tyłu. Upewniwszy się, że nic mu nie grozi, wyszedł z ukrycia i wmieszał się w tłum. W ciągu kilku minut zdążył dobiec do wąskiej alejki ciągnącej się za garbarnią, sprawdzić, że nie ma tam ani jego dowódcy, ani też ofiary, i dołączyć ponownie do pochodu wiernych. Uciekinierzy biegną w linii prostej, myślał, przepychając się przez tłum. Mam nadzieję, że ten wie, co powinien robić.

Ulica prowadziła do okrągłego placu, gdzie łączyła się z dwiema innymi. Ogromna procesja religijna całkowicie zablokowała skrzyżowanie, próbując dotrzeć do świątyni Heliosa, znajdującej się ponad trzy przecznice dalej, na wzgórzu. Nikos syknął ze złości: drogę blokowały mu setki pielgrzymów i kapłanów, a do tego kawalkada mułów, koni ze źrebakami i co najmniej trzy słonie. Na ulicy panował straszliwy hałas: porykiwały muły i trąbiły niezadowolone słonie, a do tego dochodził brzęk gongów i cymbałów, w które bez opamiętania walili kapłani. Tłum ruszył nagle do przodu, a Nikos został przyciśnięty do muru przez kłębowisko ciał. Z trudem łapiąc oddech, pochwycił się słupka podpierającego daszek przed sklepem z winem i wciągnął się na sztywne, napięte płótno. Pot ciekł strumieniami po jego łysej głowie, piekąc go w oczy. Stanie w upale, w ciasno zbitym tłumie, było ponad jego siły. Zobaczysz największe miasto świata, mówili, przeżyjesz wspaniałe przygody, mówili. Kręcąc głową z niesmakiem, przesunął się nieco
wyżej, na samą górę płóciennego daszku. Z tej wysokości zobaczył, że procesję zatrzymuje jakieś zamieszanie.

d4czpsa

Obuta stopa Persa trafiła Thyatis w głowę. Rzymianka zsunęła się nieco po grzbiecie słonia. Jej nogi zawisły nad głowami tłumu wściekłych, wrzeszczących kapłanów. Snopy jasnych iskier, które przez moment przesłaniały jej świat, ustąpiły sprzed jej oczu, podjęła więc przerwaną wspinaczkę. Pers zachwiał się w koszu, kiedy słoń, najwyraźniej zirytowany faktem, że ktoś wspina się po jego ogonie, naparł na krępujące mu nogi kajdany. Poganiacz, wykrzykując najgorsze przekleństwa, uderzył Persa krótką dzidą z hakiem. Ten, choć raniony dotkliwie w ramię, wciągnął się z powrotem do kosza i pochwycił hak, którym zamierzał się nań poganiacz, po czym uderzył go nim w twarz. Rozległ się chrzęst łamanej kości, poganiacz krzyknął przeraźliwie, a potem spadł z grzbietu słonia.

Thyatis przerzuciła ciało nad krawędzią kosza i uderzyła w Persa, próbując mu jednocześnie podciąć nogi. Przerażony słoń przysiadł na zadzie, a Rzymianka i Pers polecieli na tył delikatnej, wiklinowej skrzyni. Cienka ścianka pękła, i oboje wypadli na ulicę. W zgiełku i zamieszaniu nie słychać było trzasku pękających łańcuchów na nogach słonia. Rzymianka zdążyła przykucnąć, nim uderzyła o bruk, nie była więc całkiem ogłuszona upadkiem. Pers nie miał tyle szczęścia i z hukiem wyrżnął o ziemię. Kapłani odsuwali się do tyłu, przerażeni, zostawiając coraz szerszy krąg wokół walczącej dwójki i słonia. Thyatis podniosła się powoli i wyciągnęła z pochwy długi nóż. Pers, trzymając się za złamane i krwawiące ramię, zdołał usiąść prosto. Po jego twarzy płynęły łzy bólu. Thyatis zaczęła krążyć wokół niego, trzymając nóż w prawej ręce.
–Uważaj! – dobiegł ją z góry czyjś krzyk, a tuż potem ryk rozwścieczonego słonia.
Wystraszona, odskoczyła na bok, kiedy oszalały ze strachu i złości olbrzym wbiegł na ulicę. Poganiacz, wyrzucony z kosza, zginął pod nogami zwierzęcia. Pozostałe słonie, słysząc porykiwanie towarzysza, także zaczęły przysiadać na zadach i deptać na oślep otaczających ich ludzi. Przerażona Thyatis zastygła na moment w bezruchu. Potem dostrzegła Persa pełznącego po ulicy w stronę wejścia do pobliskiej gospody. Tymczasem rozwścieczony słoń zrzucił z grzbietu kosz, wzbijając przy tym chmurę kurzu, odłamków wikliny i sznurów, i rozpoczął przedziwny, niszczycielski taniec. Uderzał w witryny sklepów, rozrzucał na boki kapłanów i pielgrzymów. Thyatis przebiegła szybko przez ulicę i dopadła Persa tuż przed drzwiami gospody. Postękując z wysiłku, podniosła go nad głowę i upuściła prosto w ramiona Nikosa.

Chwilę później Nikos wypchnął głową Persa okno pokoju na pierwszym piętrze i wrzucił go do magazynu wypełnionego koszykami, garnkami i pustymi skrzynkami. Thyatis dołączyła do nich kilka chwil później. Na zewnątrz coraz głośniejsze ryki słonia zagłuszyły już niemal całkowicie szum miasta. Thyatis podniosła Persa z podłogi i pchnęła go na ścianę, wzbijając przy tym obłok kurzu. Pers zaczął krzyczeć z bólu, lecz umilkł raptownie, kiedy na jego gardle zamknęły się poznaczone bliznami, twarde niczym imadło palce Nikosa. Rzymianka pochyliła się nad swym jeńcem, pozwalając, by krew z rany na jej głowie kapała na jego twarz. Uśmiechnęła się, błyskając białymi zębami w mroku pokoju. Wsunęła palce w gęste włosy Persa i odchyliła jego głowę do tyłu.
–Żaden mężczyzna nie mógł złapać Vologasa Persa – wyszeptała. – I żaden tego nie zrobił. Ale mnie się udało.
Poczucie ogromnego zadowolenia wypełniło Thyatis, kiedy patrzyła na perskiego agenta. Nikos wiązał mu właśnie ręce za plecami. Rzymianka odgarnęła włosy do tyłu i uśmiechnęła się ponownie. Dobra robota, pomyślała, naprawdę dobra robota.

d4czpsa

KWIRYNAŁ, RZYM

Thyatis potarła palcem niezaleczoną jeszcze ranę, która biegła tuż pod linią włosów. Kołysanie lektyki nieco jej to utrudniało, nie bardziej jednak niż kołysanie okrętu na pełnym morzu. Grube muślinowe zasłony lektyki szeleściły lekko na wietrze. Thyatis odsunęła jedną z nich. Za pierwszą zasłoną znajdowała się druga – delikatna, bawełniana tkanina zdobiona wzorami w delfiny i ośmiornice, która uniemożliwiała przechodniom zaglądanie do wnętrza maleńkiego sanktuarium. Ze wszystkich stron napływały dźwięki świadczące o tym, że największe miasto świata przygotowuje się do wolnego popołudnia. Thyatis poruszyła odruchowo nozdrzami, kiedy bryza przyniosła do niej woń jednego z nubijskich tragarzy, odór potu przemieszany z aromatem cynamonu.

Powinnam iść pieszo, pomyślała ze złością. Nie jestem jakąś delikatną córką Palatynu, żeby nosili mnie jak stertę cegieł. Zwalczyła irracjonalną pokusę, by odsunąć zasłony i wyskoczyć na zewnątrz, i pozostała w lektyce. Przygładziła delikatną suknię opinającą jej smukłe, muskularne ciało i starała się przybrać niewinną, nic niemówiącą minę. Lektyka zatrzymała się na moment, a niewolnik prowadzący grupę zastukał brązową gałką swej laski w rzeźbione dębowe drzwi domu. Thyatis dotknęła wąskiego sztyletu przymocowanego do wewnętrznej strony uda. Był na swoim miejscu, niewidoczny i gotowy do użycia. Drzwi otworzyły się szeroko, a lektyka ponownie ruszyła do przodu. Thyatis oddychała równo i spokojnie przez nos. Nie miała już czasu na zastanowienie. To jest moja protektorka, pomyślała, a nie wróg w labiryncie miasta czy rekin w zielonych wodach wokół Thiry. Nic mi tutaj nie grozi. Nic mi nie grozi.

d4czpsa

Odźwierni pomogli wysiąść Thyatis z lektyki. Dziewczyna, zaskoczona ogromem holu o wysokim, kopulastym sklepieniu, nie protestowała, gdy prowadzili ją po wielkich płytach nieskazitelnie białego marmuru. Płyty osadzone w suficie przedstawiały, podobnie jak zdobienia lektyki, delfiny, syreny, węgorze i rekiny. Przez turkusowe tafle umieszczone wysoko, na sklepieniu atrium wpadały do wnętrza strumienie błękitnego światła. Wydawało się, że powietrze skrzy się w tym niezwykłym blasku. Jasnokremowe ściany, na których opierało się sklepienie, pozbawione były jakichkolwiek ozdób. Na końcu holu, podświetlony ukośnymi promieniami popołudniowego słońca, spoczywał w swobodnej pozie monumentalny Posejdon z malowanego marmuru. Otaczały go nimfy i morświny. Całość wspierała się na masywnym cokole, pokrytym kamiennymi falami.
A niech mnie, pomyślała Thyatis, to na pewno nie jest gospodarstwo ojca!
Otworzyła szerzej oczy, kiedy słudzy poprowadzili ją przez całe atrium, do tronu morskiego króla. Choć statua była trzy razy większa od normalnego człowieka, twórcy uczynili z niej prawdziwe arcydzieło. Czarne pukle kładły się na jego ramionach niczym najprawdziwsze włosy, bladoróżowa skóra lśniła życiem. Usta nimf kusiły soczystym różem, niczym najdelikatniejsze kwiaty.
–Wspaniałe, prawda? – rozległ się chropawy głos, przerywając pełną nabożnego podziwu ciszę.
Thyatis obróciła się powoli, dostrzegając kątem oka, jak zgromadzeni wokół słudzy odsuwają się na bok i składają głęboki pokłon. Po prawej stronie posągu znajdowały się schody prowadzące pod szerokim łukiem do wewnętrznego ogrodu. Na najwyższym stopniu stała wysoka kobieta o kruczoczarnych włosach, które opadały luźno na jej plecy. Maleńkie złote szpilki lśniły niczym gwiazdy na firmamencie tej głębokiej, naturalnej czerni. Lśniąca, niebieska suknia z jedwabiu opinała ciało. Szyję oplatał wąski naszyjnik z pereł i czystego złota, niknący w delikatnej ciemnej kotlinie między piersiami. Thyatis omal nie otworzyła ust ze zdumienia na widok tej oszałamiającej garderoby, w porę się jednak opamiętała. Sam jedwab potrzebny do uszycia tej sukni wystarczyłby do wykupienia całej Panonii. Pełne czerwone usta drgnęły w uśmiechu, a Thyatis próbowała przybrać obojętną minę, zrozumiawszy, że jej reakcja jest aż nazbyt czytelna dla pary ciemnofioletowych oczu, które obserwowały ją spod powiek przyprószonych złotem.
–Chodź, moja droga, zapraszam cię do mojego ogrodu. Kobieta odwróciła się, ukazując odsłonięte aż do samej talii plecy. Dłoń o długich, wypielęgnowanych palcach skinęła od niechcenia na jednego ze sług, a ten zniknął w błękitnym półmroku holu. Thyatis ruszyła za kobietą w dół schodów, podziwiając mimowolnie jej ruchy. Zdawało się, że płynie, a nie idzie, i choć Thyatis uważała, że sama też umie się poruszać, czuła się niezdarna w porównaniu z wyjątkowo wdzięczną gospodynią.

Za wysokimi, zdobionymi szkłem drzwiami z brązu i srebra rozciągał się ogród podświetlony delikatnie blaskiem popołudniowego słońca. Nad dachami otaczających go budynków wznosiły się wysokie drzewa jarzębiny. Od otwartego nieba oddzielał ogród niemal niewidoczny baldachim z przezroczystej tkaniny, która zmieniała nieco barwę światła słonecznego. Przez nienagannie utrzymany trawnik płynął wąski strumień, którego bieg regulowały ułożone starannie kamienie. Strumień przecinała wykładana płytkami ścieżka prowadząca do altany okrywającej północną część ogrodu. Thyatis weszła na ozdobny drewniany mostek i przystanęła na moment, usłyszawszy nagle delikatny dźwięk strun harfy i szept lutni. Ogarnęła ją atmosfera błogiego spokoju, ciepła i kusząca.

Czarnowłosa kobieta usiadła na sofie w altanie i gestem zaprosiła Thyatis do zajęcia miejsca na miękkich poduszkach ułożonych po drugiej stronie sofy. Tymczasem Thyatis nie mogła uczynić żadnego ruchu, oszołomiona i przytłoczona otaczającym ją przepychem.
–Siadaj, kochana. Krista przyniesie coś do jedzenia, a my sobie pogawędzimy.
Niski, niemal chrapliwy głos wyrwał Thyatis z odrętwienia. Wytężywszy całą siłę woli, zmusiła się do podejścia do sofy i usiadła na miękkich poduszkach, krzyżując nogi. Gospodyni roześmiała się wystudiowanym, lekkim śmiechem, przypominającym stukot letniego deszczu o dachówki. Ułożyła się wygodniej na sofie, opierając krągłe, białe ramię na poduszkach.
–Nic ci tutaj nie grozi, moja droga, jesteś pod moją ochroną i mi służysz. A ja nie krzywdzę sług, szczególnie tych, którzy robią dla mnie tak wiele. – Kobieta uśmiechnęła się, ukazując wdzięczne dołeczki w policzkach. Thyatis czuła, że mimowolnie poddaje się urokowi gospodyni.
–Przepraszam, że tyle mówię, ale na początek musimy sobie wyjaśnić kilka rzeczy – mówiła dalej gospodyni. – Jestem księżna Anastazja de’Orelio, dama rzymskiego miasta Parma. Ty jesteś Thyatis Julia z rodu Klodiuszy, do tej pory niczym się niewyróżniających rzymskich właścicieli ziemskich. Pracujesz dla mnie od pięciu lat, choć nigdy dotąd nie rozmawiałyśmy ze sobą. Przepraszam, że tak długo zwlekałam z tym spotkaniem, choć w świetle prawa jesteś jednym z moich dzieci, ale uważałam, że tak będzie najlepiej.
Thyatis pochyliła głowę, by ukryć zdumienie. Nie wiedziała, że została zaadoptowana przez swoją pracodawczynię. Czuła smutek i ogromną ulgę zarazem. Wreszcie miała swoje miejsce na ziemi. Anastazja roześmiała się ponownie, szczerze rozbawiona.
–Jesteś bardzo grzeczna jak na młodą kobietę o twoich umiejętnościach i pochodzeniu.
Księżna spoważniała, gdy Thyatis podniosła na nią wzrok. Srebrne łańcuszki złożone z setek maleńkich, perfekcyjnie ukształtowanych ogniw, zaszeleściły na jej nadgarstku, kiedy ogarnęła gestem ogród i budynek.
–To wszystko nie trafiło do głupca czy lekkoducha – powiedziała. – Zdobyłam to, bo umiałam… bo umiem szybko myśleć, jestem sprytna i mam bardzo dobrą pamięć.
Thyatis uśmiechnęła się mimowolnie, słysząc te słowa.
–Ach, wreszcie jest Krista.
Księżna skinęła głową.

Thyatis odwróciła się i ujrzała młodą kobietę przechodzącą właśnie przez mostek. Ubrana była w prostą, białą suknię, choć wykonaną z dobrego materiału i obwiedzioną pomarańczowym paskiem. Podobnie jak Thyatis była mocno opalona, a mahoniowe włosy zaplotła w warkocze. Na pierwszy rzut oka zdawało się, że ma oczy i usta księżnej, lecz Thyatis szybko zrozumiała, że te dwie kobiety nie są spokrewnione. Dziewczyna była niewolnicą, o czym świadczyła wąska, wykładana klejnotami opaska na jej szyi i uniżone zachowanie. Niosła dużą brązową tacę z serem, owocami i chlebem. Ukłoniwszy się wdzięcznie, postawiła tacę przed księżną i uklękła na trawie. Potem zdjęła pokrywki z dwóch glinianych naczyń zawierających dżem i świeże masło. Thyatis uświadomiła sobie nagle, że jest bardzo głodna. Wezwanie od niewidzianej dotąd pracodawczyni nadeszło o świcie, i pochłonięta gorączką przygotowań Thyatis zapomniała całkiem o śniadaniu.
–Kristo, spójrz na tę młodą damę i powiedz mi, czy można ją uczynić jeszcze bardziej atrakcyjną niż jest teraz.
Krista milczała przez chwilę, przygotowując chleb i masło, które umieściła na porcelanowej tacce i podała najpierw księżnej, a potem Thyatis; księżna przyjęła tylko jedną kromkę, Thyatis ograniczyła się do dwóch. Potem niewolnica przysiadła na piętach i otaksowała Thyatis spojrzeniem brązowych oczu.
–Cóż, piersi są wystarczająco duże… – zaczęła.

Thyatis wciąż zgrzytała zębami ze złości na myśl o beznamiętnych komentarzach niewolnicy, kiedy jakiś czas później opuściła łaźnie znajdujące się pod rezydencją księżnej. Nim się tam udała, musiała słuchać w milczeniu, jak Krista wymienia wszystkie jej oczywiste i mniej oczywiste braki, co czyniła ku uciesze swej pani i przy jej wyraźnych zachętach. Po długiej dyskusji, podczas której Thyatis czuła się jak pozbawiony uczuć i rozumu kawał mięsa, obie kobiety doszły wreszcie do konkretnych wniosków. Anastazja poleciła Kriście, by ta zaprowadziła jej gościa do łaźni i przygotowała na wieczorne spotkanie. Gdy tylko wyszły z ogrodu, Thyatis miała ogromną ochotę kopnąć przemądrzałą dziewczynę pod kolana, pochwycić ją za włosy i przywalić kilka razy jej śliczną twarzyczką o najbliższą marmurową kolumnę. Była to bardzo kusząca perspektywa, i choć z pewnością poprawiłaby jej humor, Thyatis zdołała się jakoś powstrzymać i znosiła zabiegi łaziebnych w ponurym milczeniu.

Później ponownie dołączyła do nich Krista, która ułożyła jej fryzurę i natarła twarz, ręce i ramiona delikatnymi olejkami i proszkami. Wprawne palce służącej dokonywały cudów, a Thyatis musiała w końcu przyznać, że dzięki tym zabiegom i pachnącej, ciepłej wodzie pozbyła się napięcia, które towarzyszyło jej przez cały dzień. Przynajmniej mam piersi, które widać, gderała w myślach, kiedy służące wkładały na nią prostą zieloną suknię i biżuterię. Jedna z nich przyniosła lustro, a Thyatis była szczerze zdumiona tym, co w nim ujrzała. Może jednak coś w tym jest, pomyślała.

Kiedy służące zostawiły ją na chwilę samą, przysiadła na szerokiej ławie pod oknem. Otaczały ją aksamitne poduszki obszyte na brzegach perłami, lecz kamień pod jej dłońmi wciąż był zimny. Z okna rozciągał się widok na dachy domów otaczających strome wzgórze, tu i ówdzie w przedwieczornym mroku błyskały czerwone plamki ognia. Na niebie gasły powoli ostatnie ślady zachodzącego słońca.

Zupełnie jak Tera o zmierzchu, pomyślała, wspominając szkołę, w której pracowała przez cztery lata. Przez chwilę ogarnął ją ogromny smutek i poczucie pustki, zatęskniła za błękitnymi wodami morza otaczającego tamtą wyspę i prostym życiem za marmurowymi murami szkoły. Wzięła między palce skrawek zielonej sukni, dziwiła się miękkości grubej, kosztownej tkaniny. Musnęła czubkami palców złoty naszyjnik i osadzone w nim klejnoty. Ta suknia kosztuje więcej niż cały majątek ojca, pomyślała, wracając do ponurych wspomnień, a jej oczy zaszły łzami. Bransoletki i pierścienie, które miała teraz na rękach, wystarczyłyby w zupełności na wykupienie jej braci i sióstr.
Dlaczego uciekłam? – zawodziła w myślach.
Poderwała raptownie głowę, gdy poczuła czyjś dotyk na ramieniu, i ujrzała przed sobą brązowe oczy Kristy.
–Niech pani nie płacze – wyszeptała zatroskana dziewczyna. – Zniszczy pani makijaż.
Thyatis skinęła głową i wstała. Niewolnica sprawdziła jeszcze raz jej fryzurę, poprawiła suknię i wtarła w twarz ostatnią warstwę pudru.
– Proszę iść za mną, księżna czeka.

Thyatis podniosła wreszcie głowę znad opróżnionych naczyń. Talerze i misy z chińskiej porcelany lśniły w blasku lamp zawieszonych nad stołem, niebieskie i złote wzory wypełzały spod resztek pieczonej kuropatwy, nadziewanych orzesznic, trzech rodzajów smażonych ryb, dwóch rodzajów sałaty i pozostałości całej armii owoców pociętych na plasterki i posypanych cukrem. Thyatis zamknęła na moment oczy i syciła się subtelnym smakiem przypraw w kremie, który właśnie zjadła.

Po drugiej stronie stołu Anastazja obrała ze skóry śliwkę i pocięła ją na cienkie plasterki ostrą krawędzią paznokcia. Księżna uśmiechnęła się czule do Kristy, która klęczała u jej boku. Nie odrywając spojrzenia od Thyatis, karmiła dziewczynę plasterkami owocu, wkładając je, jeden po drugim, do jej ust. Thyatis zadrżała, czując na sobie spojrzenie fioletowych oczu. Czuła się osamotniona i miała wrażenie, że zagraża jej jakieś nieznane niebezpieczeństwo. Ziewając, przeciągnęła się i poprawiła na poduszkach, tak by wysunąć przed siebie prawą nogę. Oparła rękę na prawym udzie, tuż obok noża, który udało jej się ukryć i zatrzymać przy sobie pomimo wszystkich zabiegów Kristy i jej pomocnic.

Anastazja skończyła wreszcie ze śliwką i czekała w milczeniu, aż służąca umyje jej dłonie i osuszy je miękkim ręcznikiem. To uczyniwszy, dziewczyna zebrała talerze i opuściła pokój. Gdy brzęczenie naczyń całkiem ucichło w oddali, księżna wstała i podeszła do niskiego muru oddzielającego taras od zewnętrznych murów wieży. Thyatis znów zmieniła pozycję i podciągnęła nogi pod siebie. Przez dłuższą chwilę księżna stała nieruchomo przy barierce, patrząc na dachy własnego domu, ogród i stajnie. Dom znajdował się na zboczu Kwirynału, wyniesiony ponad inne budynki przez naturę i ludzi. Poniżej rozciągało się miasto zbiegające ku brzegom Tybru. Ognie Forum płonęły po jego lewej stronie, za gmachami mauzoleów i świątyń. Pozostałe wzgórza miasta skrzyły się światłem lamp, ognisk i pochodni. Wreszcie księżna zasunęła zasłony, zamykając mały taras jadalny ustawiony na szczycie najwyższego budynku w posiadłości – szeroki ledwie na siedem kroków pokój letni wyłożony drewnem o dachu pokrytym dachówką, gdzie ze ścian
wyrastały uchwyty z czarnego żelaza, w których mocowano lampki i pochodnie. Pomimo letniej pory do wnętrza wdzierał się zimny, nieprzyjemny wiatr. Anastazja ponownie uklękła przy stole i nalała wina najpierw sobie, a potem Thyatis.
–Miasto wydaje się teraz takie puste – powiedziała spokojnym, wolnym od troski głosem.
– Zaraza zabrała wielu ludzi. – Przerwała na moment.
– Oczywiście najbardziej ucierpieli najbiedniejsi, a stało się to, nim przybyłaś do miasta. – Księżna pociągnęła łyk wina. – Byłam wtedy świeżo po ślubie, a książę przywiózł mnie do miasta ze swoich posiadłości na północy. Chciał zobaczyć teatr i porozmawiać z przyjaciółmi w urzędach. – Znów łyknęła wina. – Umarł, kiedy nadeszła ta straszliwa choroba, przy której człowiek nie przestaje kaszleć. Nie, to było później. Musiał umrzeć od tej, przy której ciągle się pije, a ciało i tak niczego nie zatrzymuje. Tak, on umarł w nocy, nie za dnia. Thyatis siedziała nieruchomo, wodząc za księżną oczami niczym drapieżny ptak. Księżna mówiła powoli, od niechcenia, słowa jakby same spływały z jej ust.
–Nieważne. Tak czy inaczej zdarzyło się to, zanim przybyłaś do miasta. No, moja droga, napij się ze mną.
Thyatis podniosła kubek do ust, zwilżyła je jednak tylko ciemnoczerwonym płynem.
–Przypominam sobie, jak pojawiłaś się tutaj po raz pierwszy – mówiła Anastazja, uśmiechając się lekko.
Thyatis z trudem ukryła grymas zdumienia. Sama niewiele pamiętała z tego pierwszego dnia – tylko oślepiające słońce, trzask bicza, chrapliwe okrzyki, obezwładniający strach i smak krwi w ustach.
–Byłaś w grupie z dwudziestoma czy trzydziestoma innymi ludźmi z prowincji, miałaś ręce związane na plecach. Wyglądałaś jak strzęp człowieka, wychudła dziewczynka w poszarpanych łachmanach; jedno z dziesiątek dzieci sprzedanych w niewolę, by rodzina miała czym spłacić długi. Miałaś ładne włosy, choć wtedy były oczywiście brudne i nieuczesane. Miałaś też silne nogi i widać było, że jeszcze się nie poddałaś. To chyba właśnie uderzyło mnie najbardziej – byłaś w niewoli od tak niedawna, że nie zostałaś jeszcze napiętnowana, a w twoich oczach wciąż płonęła wola życia.

Thyatis potrząsnęła lekko głową, wracając z odległych ponurych wspomnień do rzeczywistości. Wykorzystując tę chwilę nieuwagi, Anastazja przeszła na drugą stronę stołu i uklękła przy jej boku. Thyatis zastygła w bezruchu, choć najchętniej zerwałaby się na równe nogi i uciekła.
–Teraz wyglądasz znacznie lepiej – mówiła księżna, odgarniając Thyatis włosy z policzka i skroni. – Ktoś wreszcie o ciebie zadbał.
Anastazja wstała i wróciła na swoją stronę stolika. Usiadła, wyprostowana, i przemówiła rzeczowym tonem:
– Mam dla ciebie pracę. – Zamilkła, zastanawiając się nad czymś przez moment, potem kontynuowała: – Państwo wkroczyło w bardzo trudny okres. Cesarz siedzi spokojnie na swoim tronie w Rzymie, upokorzywszy wszystkich wrogów na Zachodzie. Ludzie odzyskali choć po części wiarę i ducha, które utracili podczas zarazy i wojen domowych. Mamy wystarczająco dużo monet, a prowincje znów zaczynają przynosić zyski. Pomimo wielu katastrof, jakich doświadczyliśmy przez ostatnich trzysta lat, cesarstwo przetrwało, a teraz nawet całkiem nieźle prosperuje. To bardzo niebezpieczny okres dla senatu i narodu rzymskiego.
Thyatis uniosła brwi, zdumiona tym ostatnim stwierdzeniem. Anastazja skinęła potakująco głową i uśmiechnęła się lekko.
–Najgorsze klęski dotykały Rzym zawsze za panowania tych cesarzy, którzy nie mieli żadnych palących problemów. To właśnie w takich czasach, kiedy przyszłość wydaje się piękna i różowa, wielkie plany i wizje zakłócają normalne funkcjonowanie i utrzymanie ogromnego państwa rozciągającego się na przestrzeni tysięcy mil, od ciemnych lasów Brytanii do piasków Afryki. Doświadczenie pokazuje, raz za razem, że nieposkromiona pycha cesarza, poszukiwanie jakiegoś nieokreślonego przeznaczenia, to droga do pewnego zatracenia. Teraz właśnie znajdujemy się w takim punkcie historii, który doprowadził do zguby boskiego Cezara, wielkiego Trajana czy pierwszego Aureliana. Przypomina to wciąż powracającą falę.
Anastazja znów zamilkła na chwilę, odgarnęła do tyłu włosy i przewiązała je wąską tasiemką z granatowego jedwabiu. W bladym świetle lampek i blasku księżyca, który zaglądał do pokoju przez szparę między zasłonami, wydawała się zmęczona, jakby przygnieciona jakimś ogromnym ciężarem. Związawszy włosy, ułożyła się ponownie na poduszkach.
–Jeśli taka jest wola bogów, my, śmiertelnicy, nic nie możemy na to poradzić. Jeśli jednak to działanie ludzi, wynikające z ich próżności czy pychy, śmiertelna kobieta może wiele zdziałać. Jest wiele rzeczy, których mogę dokonać. Są także rzeczy, których możesz dokonać ty. – Anastazja mówiła niskim, przyciszonym głosem, który odbijał się echem od spiczastego dachu pokoju. – Służę cesarzowi, choć nie mam żadnego urzędu. Wszyscy, którzy mnie służą, służą także jemu, a poprzez niego samemu cesarstwu. Działamy poza ograniczeniami narzuconymi przez prawo, dzięki czemu możesz robić to, co zrobiłaś choćby ostatnio w dzielnicy farbiarzy. Znam cesarza od wielu lat i jestem mu całkowicie oddana. A jednak…

Przerwała i usiadła prosto. Thyatis odstawiła kubek z winem i podniosła na nią wzrok.
–Co wiesz o cesarzu i jego braciach? – spytała Anastazja.
Thyatis wzruszyła ramionami.
–To samo co wszyscy. Galen jest cesarzem i bogiem. Jego młodsi bracia, Aurelian i Maksjan, to jego prawa i lewa ręka, niosą jego władzę do najdalszych zakątków cesarstwa. Za jakiś czas, kiedy Galen umrze, Aurelian zajmie jego miejsce i sam zostanie bogiem. Można przypuszczać, że Maksjan nadal będzie mu wiernie służył.
Anastazja westchnęła i pokręciła głową.
–Tego chyba właśnie powinnam się spodziewać. Pozwól, że opowiem ci o nich co nieco: Marcjusz Galen Atreusz jest naszym cesarzem i bogiem. Jest cesarzem Zachodu, jak ustanowił boski Dioklecjan, gdy cesarstwo zostało podzielone na dwie części. Nie wiem, czy uczyłaś się historii, ale podziału tego dokonano ze względu na problemy z zarządzaniem imperium spowodowane jego ogromnymi rozmiarami. Galen jest synem gubernatora, Sekstusa Wariusza Atreusza, który przez długi czas zarządzał Galią Narbońską w południowej Galii. Podczas ostatniej wojny domowej Galen i jego bracia z powodzeniem dowodzili hiszpańskimi i afrykańskimi legionami: pokonali innych pretendentów do tronu, Vatrixa i Lucjusza Nigra, zajęli Rzym i przegnali Franków i Gotów. – Anastazja zrobiła krótką pauzę i westchnęła. – Nawet straszliwe wydarzenia mogą przynieść dobre skutki. Zaraza, która zabrała tylu dobrych Rzymian, przetrzebiła także plemiona frankijskie i gockie. Księstwa za Renem urosły w siłę na tyle, by powstrzymać postępy plemion
zamieszkałych dalej na wschód. Galen miał wiele szczęścia w bitwie o władzę. Uważam, że jest mądry i sprytny. Wydaje się, że rozumie mechanizmy rządzenia równie dobrze jak wszyscy inni cesarze, którzy dzierżyli władzę w ciągu ostatnich dwustu lat. Fakt, że ma dwóch zdolnych braci, którzy do tej pory nie zawiązali przeciw niemu spisku, także dobrze wróży jego przyszłości.

Aurelian Oktawian Atreusz jest młodszy. Odważny młodzieniec, choć w bitwie jego brawura graniczy z lekkomyślnością; niektórzy powiedzieliby, że to cecha idealnego dowódcy kawalerii. Kochany przez swego starszego brata. Wierny Galenowi i imperium. To on będzie naszym następnym cesarzem, bo Galen nie ma jeszcze żadnych dzieci. Aurelian ma natomiast już całkiem sporą gromadkę pociech, a wszystkie są silne jak konie i bardzo podobne do swego taty. – Anastazja ponownie umilkła i pociągnęła spory łyk wina. Wieczorna bryza rozchyliła nieco zasłony, księżna wstała więc i zasunęła je z powrotem. Wcześniej jednak wciągnęła w płuca świeże, wieczorne powietrze i nasłuchiwała przez moment bicia dzwonów i gongów dochodzącego z pobliskiej świątyni.
–Spójrz – powiedziała – kapłanki Astarte witają księżyc. Thyatis przyklękła na poduszkach obok swej pracodawczyni i wyjrzała na zewnątrz. W oddali, przy północno-wschodnim krańcu Forum Romanum, zapłonęły setki świec, rozświetlając kopuły świątyni Astarte. Pozostała część dzielnicy była cicha i ciemna, nad wzgórzami wznosił się już jednak złoty księżyc, a na ciemnym niebie pojawiały się, jeden po drugim, jasne punkciki gwiazd.
–Ach… – westchnęła Anastazja. – Pięknie jak zawsze.
Położyła dłoń na ramieniu Thyatis. Młodsza kobieta zadrżała lekko pod jej władczym dotykiem. Anastazja od niechcenia gładziła jej włosy. Thyatis z ponurą miną znosiła te pieszczoty, choć instynkt nakazywał jej zerwać się z poduszek albo uderzyć kantem dłoni.
Tymczasem księżna mówiła dalej:
–Aurelian to cesarz, o jakim chcieliby śpiewać trubadurzy: szlachetny, śmiały, przystojny, dobrotliwy dla dzieci i szarmancki wobec kobiet, a do tego obdarzony pięknym głosem. Niestety, nie jest to najlepszy cesarz dla nas, dla państwa, dla senatu i ludu. Wiesz dlaczego, moje dziecko?
Thyatis, której chwilowo odebrało mowę, pokręciła tylko głową. Anastazja zsunęła jedwab sukni z jej ramion. Przeciągała czubkami palców po plecach młodszej kobiety, przyprawiając ją o dreszcze i gęsią skórkę. Część umysłu Thyatis przerażona była intymnością tego dotyku, część buntowała się przeciw niemu. Mimo to pozostała nieruchoma, choć jej lewa ręka sięgnęła między uda, do ukrytego tam sztyletu.
–A to dlatego, że ma mniej rozumu niż którykolwiek z jego ukochanych koni. – Księżna westchnęła. – Jestem pewna, że nie zajmowałby się sprawami państwa i przekazałby te nudne obowiązki doradcom, a sam szukałby przygód i chwały w bitwach. Zginąłby na jakimś błotnistym polu, przeszyty zabłąkaną strzałą albo zrzucony przez zranionego konia, a może umarłby złożony chorobą pod jakimś frankijskim miastem. Wstań, moja droga.
Anastazja wstała, trzymając Thyatis za rękę, ta zatem musiała wstać wraz z nią. Rozpięta suknia Thyatis zsunęła się i opadła na podłogę u jej stóp. Księżna uśmiechnęła się ponownie. Wieczorna bryza znów zakradła się do wnętrza pokoju i zgasiła wszystkie lampy, pozwalając, by nagie ciało młodej kobiety oświetlał jedynie delikatny blask księżyca.
–Nie – kontynuowała księżna – Aurelian się do tego nie nadaje. Ale trzeci z braci, Maksjan Juliusz Atreusz, to młodzieniec z potencjałem. Potencjałem, który może uczynić zeń doskonałego cesarza. Jest młody i lubi to, co większość młodych mężczyzn… myślę, że bardzo mu się spodobasz.
Thyatis zadrżała wreszcie, jakby uderzona. Księżna, widząc jej przerażenie, roześmiała się lekko.

d4czpsa
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4czpsa

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj