I tak oto stara, dobra “Magdalena” stała się wilkiem.
Płynąca prawym halsem fregata cięła zalaną słońcem taflę Morza Karaibskiego. Stały, mocny wiatr z prawej ćwiartki rufowej wydymał spłowiałe płótno żagli, a wysłużone reje i maszty poskrzypywały cierpliwie, z zadumą. Przez otwarte okna rufowe dobiegały wesołe pokrzykiwania marynarzy i siarczyste przekleństwa O’Neila, co pół godziny przerywane uderzeniami dzwonu pokładowego. Vince Fowler, który prowadził okręt pod moją nieobecność, rozprawiał z kimś głośno i co rusz wybuchał gromkim śmiechem.
A ja oczywiście zamknąłem się w kajucie. Z problemem spiłowanego zamka poradziłem sobie bez trudu – po prostu kazałem zdrajcy Sanchezowi przynieść kilka desek oraz garść gwoździ, po czym własnoręcznie przybiłem drzwi na stałe do futryny. Nie interesowało mnie, jak się stąd wydostanę, gdyby doszło do bitwy – czułem, że któryś z moich wspaniałych przyjaciół z pewnością sforsuje zabezpieczenia znacznie wcześniej.
Nie istniały jednak zabezpieczenia, które odgrodziłyby mnie od radosnego gwaru na pokładzie, a ten ranił mnie najmocniej. Wiedziałem, że moja załoga oszukuje sama siebie. Wiedziałem, że nie ma powodów do wesołości.
Bo tylko szalone wilki polują na stada lwów.
Gdy wczesnym rankiem zabrałem Vincenta i Edwarda do ruin fortu Speightstown i opowiedziałem o moim nowym pomyśle, zapadło długie milczenie. Oczekiwałem, że spojrzą na mnie jak na szaleńca lub ironicznym tonem zapytają, czy przypadkiem nie zaszkodziło mi karaibskie słońce. Tymczasem Vincent głęboko zaczerpnął tchu i przetarł dłonią czoło, a Edward zapatrzył się na horyzont. Ciszę przerywał jedynie szum fal, krzyk kołującego nad fortem ptactwa i pogwizdywanie Butchera, który szedł nabrzeżem z dwoma pełnymi wiadrami.
– I co my z tego będziemy mieć, Billy? – spytał w końcu Vince.
– Gówno, stary – odparłem. – Nic. Nikt nam za to nie zapłaci, nikt nawet nie uroni łzy, jeśli “Magdalena” pójdzie na dno. Robimy to dla siebie, tylko i wyłącznie dla siebie.
– Dwa hiszpańskie galeony, Billy. – Vincent pokręcił z niedowierzaniem głową. – Jasna cholera, dwa galeony. I pewnie eskorta. Ty chyba do reszty oszalałeś.
– Nie sądzę – powiedział nieoczekiwanie Edward, unosząc lewą brew. – Nie oszalał, mój drogi Vincencie. Na pewno nie.
– Co takiego? – Vince zmrużył gniewnie brwi.
– Komuś obcemu pomysł naszego kapitana rzeczywiście może się wydać szaleństwem – wyjaśnił Edward. – Ale nie mnie. Nie nam. Bo obaj znamy cię na wylot, Billy. I obaj wiemy, co ci w duszy drzemie.
– Tak? – zapytałem, siląc się na ironię, gdyż w głębi duszy byłem bezgranicznie zaskoczony.
– I co to niby jest?
– W twojej duszy mieszka krzyżowiec, Billy. Rycerz krucjatowy, prawdziwy święty wojownik, jak u Torquata Tasso. Jesteś twardym człowiekiem i zuchwałym żeglarzem, tak więc historia być może zapamięta cię jako nieugiętego korsarza. My z Vincentem wiemy o tobie więcej. W gruncie rzeczy prosty z ciebie chłopak, a ponadto szlachetny do wyrzygania. I że marzysz o tym, by walczyć w świętej wojnie jedynie dla honoru i dla sławy.
– Tak, Billy – wtrącił się Vincent, kiwając głową. – Nie wiem, kto to ten cały Tasso, ale zgadzam się w Edwardem w całej rozciągłości. Jesteś pieprzonym marzycielem. Chciałbyś, żeby świat składał się z czerni i bieli, a nie odcieni szarości.
– Wiecie co, nie mam ochoty wysłuchiwać tych waszych wydumanych filozofii. – Poczułem narastające zniecierpliwienie. – Jeśli nie chcecie brać w tym udziału, to zwyczajnie...
– Nie złość się. – Fowler uderzył dłonią w kolano. Był dziwnie uśmiechnięty. – Po prostu razem z Edwardem próbujemy sobie jakoś wytłumaczyć ten twój nowy pomysł. A nie jest to łatwe, stary. Ktoś z zewnątrz bez chwili wahania wziąłby cię za szaleńca. Nieuleczalnego szaleńca.
– A my ci na żadne szaleństwo nie pozwolimy – wtrącił Edward. – Chyba że też będziemy mogli w nim uczestniczyć.
Kochałem ich obu, szczerze i bez granic. I tym większy czułem ból na myśl o tym, że oto wysyłam ich, wraz z ukochanym okrętem i drogą mi załogą, na niemalże pewną śmierć. Popijałem malagę, łudząc się, że w głębi szklanicy pełnej ciemnoczerwonego trunku odnajdę sposób na rozegranie oczekującej mnie bitwy, ale jedynym efektem była coraz cięższa głowa i narastająca frustracja.
Płynęliśmy zniszczyć dwa hiszpańskie galeony przy wyspie Santa Lucia.
W epoce fregat i liniowców nazwa galeon była odarta ze wszelkiej dostojności i każdy nazywany w ten sposób okręt był zapewne starą krypą, zbudowaną gdzieś na przełomie wieku przez szkutników odpornych na nowe trendy w sztuce budowania okrętów. Dawne galeony – wielkie, ciężkie trójmasztowce z wysoko wysklepionymi, kilkukondygnacyjnymi pokładami rufowymi – były dziś zbyt wolne, zbyt niezgrabne i zbyt przestarzałe, by uczestniczyć w morskich starciach. Ich miejsce dawno już zajęły nowocześniejsze liniowce, a galeonom przypadł los wysłużonych, zapomnianych przez wszystkich weteranów. Większość zatonęła, zbutwiała lub została oddana do rozbiórki, nieliczne wykupili kupcy-bankruci, a inne gniły po portach wojennych jako hulki więzienne. To, że Hiszpanie nadal posługiwali się okrętami tego typu, świadczyło albo o poważnych brakach w ich marynarce, albo o braku zainteresowania zdobyciem Santa Lucii.
Kusiło mnie, by przyjąć drugie wyjaśnienie, ale po wszystkim, przez co ostatnio przeszliśmy, łatwiejsze rozwiązania odrzucałem z odrazą. Z tego, co wiedziałem o Santa Lucii, wyspę tę nie bez kozery nazywano Piękną Heleną Indii Zachodnich. O panowanie nad nią walczyliśmy bowiem z Francuzami od początku wojen o kolonie w tym rejonie świata. Wyspa budziła zainteresowanie przede wszystkim ze względu na tereny nadające się na plantacje trzciny cukrowej, ale także dzięki strategicznemu położeniu niedaleko innej francuskiej posiadłości i jeszcze bogatszej wyspy – Martyniki. Ten zaś, kto rozciągnie swą władzę nad Santa Lucią, miał do tej drugiej otwartą drogę. Wszystko zaś wskazywało na to, że po stuleciu walk francusko-angielskich po wyspę wyciągnęli łapska Hiszpanie i wątpiłem, by ruszyli do boju nieprzygotowani. Wprawdzie na archaicznym galeonie odpalenie pełnej salwy burtowej groziło rozpadnięciem kadłuba, ale wiedziałem, że wystarczy kilka ciężkich dział, by pokrzyżować atak niewielkiej “Magdaleny”. Co więcej,
galeonom niewątpliwie przydzielono eskortę. Ile wrogich fregat kryło się za horyzontem? Jedna? Dwie, trzy? A może jakiś liniowiec? Plotka głosiła, że Hiszpanie wycofali większość swej floty do Europy, ale w plotki już nie wierzyłem.
Zatem u brzegów Santa Lucii czekały na nas dwa stare, lecz z pewnością uzbrojone galeony w eskorcie minimum jednej fregaty, w najlepszym razie równej wielkością “Magdalenie”. Płynęliśmy ku bramom piekieł.
Moje wyrzuty sumienia łagodziło częściowo przeświadczenie, że zrobiłem wszystko, co w mojej mocy, by w tym piekle jak najbardziej narozrabiać. Jeszcze w Speightstown opowiedziałem załodze o boju, jaki nas czeka, i zwolniłem wszystkich, którzy krzyżowcami zostać nie chcieli. O dziwo, odeszła jedynie garstka, a na ich miejsce dołączyło kilku miejscowych oprychów, paru ludzi van Hoogena, a także ojciec Maurycy, “święta ksiądz” wyratowany przez Bambo. Później uległem namiętnym namowom Zeemana i zgodziłem się przeniesieść na pokład dwie zdobyczne trzydziestodwufuntówki. Tymczasem Love, nie przestając pouczać całkiem już przybitego majora Callahana, nakazał opróżnić miejski arsenał z kul armatnich i prochu, Sanchez obrabował portowy magazyn z lin i płótna żaglowego, a Fowler zarządził zbieranie wszelkiego oręża po piratach. Pocieszyć się mogłem zatem tylko tym, że na spotkanie z Hiszpanami płynęliśmy uzbrojeni w najbardziej morderczą kolekcję broni palnej i siecznej, jaką kiedykolwiek zgromadzono na Karaibach.
Oraz w nowe, wrzaskliwe stado papug.
Wciąż jednak była to mizerna pociecha i od chwili wypłynięcia ze Speightstown siedziałem samotnie w swej kajucie, zajęty ponurymi rozmyślaniami oraz karafką malagi. Vince i Edward na razie szanowali moją prywatność – wedle niepisanej zasady ich szturm na moją kajutę miał nastąpić około doby po zatrzaśnięciu drzwi, czyli jutro wczesnym rankiem. Tymczasem pierwszy gość w mojej kajucie pojawił się znacznie wcześniej, bo tuż po zapadnięciu ciemności.
Wszedł cicho, bez pukania czy wyważania drzwi. Lekko zamroczony malagą patrzyłem, jak wytwornym gestem zdejmuje kapelusz i kłania się głęboko, po czym odgarnia rude włosy, siada na wolnym krześle i zdejmuje rękawiczki z brązowej skóry. Wszystko działo się w absolutnej ciszy – nie zaszeleściła kryza wokół jego szyi ani szerokie mankiety taftowego kaftana. Pierwszym odgłosem był dopiero grzechot kości do gry, które wysypały się z jego dłoni.
– A to co? – Zaśmiałem się chrapliwie. – Ach, rozumiem! Jesteś Latającym Holendrem, tak? I właśnie znalazłeś kolejnego van Straatena, z którym zagrasz w kości o duszę?