Nazywam się William O’Connor i jestem ogromnym pechowcem, przede wszystkim dlatego że przez całe życie prześladuje mnie monotonia, a jeśli już pojawia się jakieś urozmaicenie, szybko przeradza się w zawieruchę, z której trudno mi unieść głowę. A potem znów powraca nuda.
I tak też się wszystko zaczęło. Przybyłem do Indii Zachodnich, będąc trzecim oficerem na starym, rozsypującym się liniowcu “Mercury”, którym dowodził kapitan Christopher Hawke. Zadaniem okrętu było wzmocnienie eskadry jamajskiej podczas trwających właśnie zmagań z Francuzami i sprzymierzonymi z nimi Hiszpanami. Podczas wojny, która miała przejść do annałów historycznych pod nazwą “wojny siedmioletniej”, obie strony z uporem wyrywały sobie nawzajem wyspy i wysepki o znikomym znaczeniu strategicznym. Jako młody porucznik nie dostrzegałem jednakże jej bezsensu i nie przestawałem marzyć o bitwie, która zakończy okres beznadziejnej nudy, okryje mnie sławą bohatera, a przy okazji pozwoli dokopać Francuzom, którzy wedle słów mego ojca byli największymi świniami pod słońcem. To, że nie miałem pojęcia, dlaczego tak sądził, wcale mi nie przeszkadzało śnić o wielkich bataliach.
Niestety, jak już wspomniałem, prześladował mnie pech.
Objawiał się głównie tym, że nazwa liniowiec tak się miała do naszego okrętu, jak kichnięcie do wystrzału z armaty – używano jej jedynie dlatego, że w oficjalnych dokumentach Royal Navy nie figurował termin “krypa”. Ani “pieprzony, pływający zamtuz”. Dla większości załogi, którą desperacko próbowałem szkolić, nazwa i tak niewiele znaczyła, byli to bowiem marynarze tworzący rozpuszczoną, zdemoralizowaną bandę ludzi ze statków handlowych, więzień, tawern i przymusowego poboru. Mieliśmy na pokładzie farmerów i hodowców bydła, drobnych złodziejaszków, którzy zamienili odsiadkę na służbę w marynarce, byli też pijacy, ślepcy, ludzie nieznający ani słowa po angielsku, urodzeni panikarze, sodomici, paru klasycznych piromanów i jeden człowiek, który co niedziela próbował popełnić samobójstwo. Prawdziwych marynarzy było na okręcie jak na lekarstwo, a nawet wśród nich syfilis walczył o lepsze z rzeżączką; w tych warunkach dyscyplina stała pojęciem równie urojonym, jak czysta odzież.
Nie to jednak było najgorsze. HMS “Mercury”, nawet gdyby miał załogę najlepszą pod słońcem, mógł wzbudzić respekt jedynie jako relikt minionej epoki. Kadłub liniowca zmurszał tak mocno, że dziurę dało się w nim wybić tępym końcem bosaka, a dna od dobrych paru lat nie oskrobano z wodorostów – istniała bowiem realna obawa, że wyciągnięty na brzeg zapadnie się pod własnym ciężarem. Jedynym dobrze funkcjonującym urządzeniem na okręcie pozostały zatem pompy – kabestan zacinał się co drugi obrót, reje spadały podczas zwrotów, a jedna ze steng pękła kiedyś pod własnym ciężarem. Podczas bezwietrznej pogody. Odpalenie pełnej salwy burtowej również nie zdarzyło się od lat, groziło bowiem rozsypaniem kadłuba. Na wszelki wypadek pierwszy oficer, porucznik Traughty, od dłuższego czasu nie kontrolował zapasu prochu, wierząc święcie, iż tylko zwietrzały proch zapewni załodze bezpieczeństwo. Nie miało to jednak większego znaczenia - nasz dowódca, stary, zgorzkniały człowiek, całkowicie oddany czytaniu poezji i popijaniu
grogu, i tak nigdy nie wpadł na pomysł przeprowadzenia ćwiczeń artyleryjskich.
Tęskniłem za hukiem dział i zapachem prochu, przyznaję, ale wkrótce moje marzenia przesłonił znacznie poważniejszy problem. Z chwilą, gdy HMS “Mercury” rzucił kotwicę na redzie Port Royal, największego, najpiękniejszego i cudownie wprost zdeprawowanego angielskiego miasta w Ameryce, kapitan Hawke niespodziewanie przeobraził się w sadystyczne, humorzaste monstrum. Jego pasją, ba, wręcz obsesją stało się wymierzanie kary chłosty za byle przewinę i ustawiczne gonienie załogi do sprzątania jednostki “na błysk” lub urządzanie równie bezsensownych zawodów w wiosłowaniu między wachtami. Kadrę oficerską również nękał coraz bardziej dotkliwymi złośliwościami, przez co szybko miejsce marzeń w mojej głowie zajęła czysta, skondensowana nienawiść do dowódcy.
Tak, Hawke nie marnował bowiem żadnej okazji, by nas zelżyć, ośmieszyć czy znieważyć. Nikt nie zliczy bezsennych nocy, które spędziłem na obmyślaniu zemsty, nikt nie zliczy godzin, które spędziłem na marsach zakotwiczonego okrętu, gotując się z wściekłości. Choć byłem realistą i wiedziałem, że dziadek “Mercury” miałby problemy z pokonaniem łodzi wiosłowej uzbrojonej w procę, modliłem się o wyjście na morze i rychłą bitwę. Gdy wreszcie nadszedł stosowny rozkaz i stareńki liniowiec postawił żagle, pech się objawił niemal natychmiast. Spotkaliśmy bowiem Hiszpanów, i to od razu dwie fregaty.