1
Miasteczko Valle de la Virgen leży na dnie głębokiego wąwozu porośniętego wzdłuż górnej krawędzi eukaliptusami, który przechodzi w mroczną, bagnistą dżunglę, zamieszkaną przez kolibry, węże i hałaśliwe małpy. Okolica jest piękna, lecz mało kto zapuszcza się w te strony, gdyż autobusy zjeżdżające w dolinę mają przykry zwyczaj wypadania z drogi, toteż turystyka jest dla miejscowych cokolwiek niepewnym źródłem dochodu. W kościele, wzniesionym przez kolonialnych przodków obecnych mieszkańców na cześć Świętej Dziewicy z Bagien, stoi płacząca figura, będąca ponoć jednym z największych dzieł sztuki swej epoki oraz źródłem natchnienia dla mistrza Marriettiego.
Przewodniki mają niewiele do powiedzenia na temat Valle de la Virgen i przeważnie ograniczają się do wzmianki, że na przekór urodzie i historycznej roli miasteczka niełatwo tu dotrzeć, droga bowiem jest zdradliwa, a niewielu przecież ma ochotę wędrować przez las. Jeden ze starych przewodników głosi nawet, że Valle de la Virgen to twór zrodzony z miejscowej legendy, przekazywanej z ust do ust przez podróżników, i że droga prowadzi po prostu w głąb moczarów.
*
Jedyny przybysz z obcych stron zjawił się któregoś dnia z tyłu furgonetki Ernesto i ku nieopisanej konsternacji matki tego ostatecznieniego został na dobre. Bardziej niż widokiem rozczochranego nieznajomego Doña Nicanora zdumiała się nagłym powrotem syna, który nie dalej jak trzy miesiące wcześniej został hucznie odprawiony w świat, ku wielkiej uldze i przy niemałym nakładzie środków całego miasteczka. Nena, jej najmłodsza córka, pierwsza przyniosła wieść o powrocie Ernesto i przybyciu nieznajomego, który wyraźnie nie spodobał się psu.
– Szybko! – krzyknęła bez tchu, wpadając do kuchni, gdzie pochylona nad zlewem matka obierała ziemniaki. – Ernesto wrócił i przywiózł ze sobą jakiegoś człowieka. Lucho zaraz się na niego rzuci! Pewnie dlatego, że śmierdzi.
Nicanora bez namysłu porzuciła ziemniaki i wybiegła na dwór, wołając psa, a w myślach szukając słów reprymendy pod adresem syna.
Nieproszony gość stał na klepisku małego, zagraconego podwórka pośród rozgdakanych kurcząt i minę miał dosyć niepewną. Ubrany był w pomarańczową, usianą plamami koszulę i brudne dżinsy, a na jego ramieniu wisiała mocno sfatygowana czerwono-czarna torba. Długowłosy jak Nena, z poplątaną brodą, wydzielał kwaśny odór niemytego ciała. Trzeba go zaprowadzić do don Bosco, pomyślała Nicanora. Mężczyzna nerwowo kartkował niewielką książkę. Opodal zebrała się gromadka dzieci, które ze śmiechem trącały się łokciami, pokazując na nieznajomego. Nicanora strzepnęła poplamiony fartuch i odgarnęła włosy, by zaprezentować się jak należy.
– Tam, skąd pochodzi, jest ich na pęczki – oznajmił z dumą Ernesto, jakby przywiózł matce odpowiedź na jej wieczne kłopoty finansowe, po czym zwalił się nieprzytomny u jej stóp.
*
Doña Nicanora nie miała łatwego życia, a przelane łzy wyżłobiły z czasem jej śniadą, niegdyś gładką twarz, pozostawiając na niej coraz wyraźniejsze bruzdy. Liczyła sobie lat czterdzieści, wcześnie owdowiała i pochowała dwójkę dzieci, troje pozostałych mieszkało
z nią w domu i nic nie zapowiadało rychłej poprawy losu. Pragnienie Ernesto, by poszukać szczęścia w wielkim mieście, spadło jej jak z nieba, gdyż robota się go nie imała, a pijackie ekscesy poczęły rzucać się cieniem na matczyną reputację.
Wyjechał na ośle, z palącym żarem w trzewiach i szczerym zamiarem podbicia świata, lecz oto powrócił, z palącym żarem w jądrach i szczerym zamiarem znalezienia lekarstwa, gdyż w barze karaoke u Dolores w Puerta de la Coruña nabawił się trypra, wyznaczając tym samym kres swej wielkomiejskiej kariery. W zamian za wszystkie oszczędności dostał wysłużoną furgonetkę, obcokrajowca oraz poczucie, że zrobił interes życia. Obcokrajowiec, który plątał się po Puerta de la Coruña od paru miesięcy, szukał ponoć spokojniejszej przystani i oferował „zielone" w zamian za kawałek podłogi. Ernesto, który wyssał przedsiębiorczość z mlekiem matki, wprost nie mógł przepuścić takiej okazji.
Zwrócił się o pomoc do kilku szarlatanów z Puerta de la Coruña, lecz koniec końców postanowił zawierzyć mądrości medycyny lokalnej. A gdy matczyne razy i utyskiwania nie uwolniły go od przykrych symptomów, wymuszając jedynie wyznanie co do źródła przypadłości, ostatecznie zgodził się pójść do młodego lekarza, który niedawno i z bliżej nieokreślonych powodów pojawił się w miasteczku. Doña Nicanora nigdy nie stroniła od nowości i od początku miała ochotę zawrzeć z nim bliższą znajomość, a problem Ernesto był dla niej ku temu dobrym pretekstem. A to ci dopiero, myślała sobie, prowadząc syna do kliniki, dwaj obcy w miasteczku w tak krótkim odstępie czasu! To musi być znak.
*
Doktor Arturo Aguilar jak zwykle spędzał samotnie poranek w swej śnieżnobiałej klinice. Cieszył się igraszkami słońca na bielonych ścianach, a świeżo malowany szyld przed wejściem, informujący miejscowych, że klinikę zawdzięczają dobroci serc Japończyków, napawał go osobliwą dumą. Świeżo po akademii, żywo zainteresowany historią, doktor Aguilar nauczył się traktować roczny staż w głuszy jako wyzwanie i okazję do zrozumienia tych, którzy rozminęli się z nowoczesnością. Pilno mu było wypróbować poznane na studiach metody leczenia, toteż od paru tygodni niecierpliwie wyczekiwał przybycia pierwszego pacjenta.
Głośne reprymendy Nicanory wlokącej za sobą syna wyrwały go z zamyślenia. Postawił diagnozę, zanim jeszcze pacjent stanął w progu. Doktor Aguilar uważał się za człowieka o liberalnych poglądach i otwartym umyśle. Zaaplikował Ernesto końską dawkę antybiotyku dostarczonego ze szpitala okręgowego, następnie obłożył ciało chłopaka ciepłymi słoikami, by sprawdzić, czy ludowa wiara w ich moc obniżania gorączki kryje w sobie choćby źdźbło prawdy, i wreszcie powiesił go głową w dół – na przekór radom doñi Nicanory, aby powiesić go za cojones – w ramach eksperymentu, czy siła grawitacji wybije mu z lędźwi głupie pomysły. Pod koniec wizyty odkrył, że przystał na prośbę Nicanory i wziął chłopaka na pomocnika, po części z wdzięczności za jedynego jak dotąd pacjenta, lecz głównie z obawy przed siłą jej autorytetu, która nasunęła mu nieodparte podejrzenie, że ma do czynienia z czarownicą.
*
W ciągu kolejnych tygodni przybysz, który zasłynął wśród miejscowych jako Gringito, czyli mały nieznajomy – w nawiązaniu nie do jego wzrostu, gdyż nie odstawał pod tym względem od tubylców, lecz żałośnie zabiedzonego wyglądu – zadomowił się u doñi Nicanory na dobre. Przesiadywał całymi dniami przed domem, bez końca targając zmierzwioną brodę, dłubiąc w zębach i paląc, toteż Nicanora doszła do wniosku, że ani chybi musiał opuścić rodzinną wioskę, gdyż matka nie mogła dłużej zdzierżyć jego manier i wątpliwej higieny osobistej. Martwiła się, że Gringito, na oko zupełnie niegroźny, może w środku nocy uczynić coś zgoła nieprzewidywalnego, na przykład odessać z niej tłuszcz i odsprzedać go amerykańskiemu koncernowi kosmetycznemu, który następnie przerobi go na pomadki do ust. Słyszała o takich rzeczach, a jakże: podobny los spotkał szwagierkę jej własnej sąsiadki, która umarła po tym, jak usiadła obok gringo w autobusie!
Lecz stało się tak, że pojawienie się Gringito zesłało na dom niewytłumaczalny spokój. Dwunastoletnia Nena, której trudno było usiedzieć w miejscu, traktowała go jak ulubione zwierzątko i po lekcjach niestrudzenie uczyła go nowych poleceń i sztuczek. Przekonała go raz, by przez godzinę stał na podwórku na głowie z kubkiem wody na stopach, aby „zakląć deszcz". Kazała mu powtarzać litanie słów wymyślonych na jego użytek, które z wolna stały się czymś na kształt ich sekretnego języka. Próbowała nawet nauczyć go prząść bawełnę wspak, ku wielkiej uciesze Nicanory. Isabela z kolei, której ulubionym zajęciem przez ostatni rok było droczenie się z synem sąsiada, przeniosła część swej uwagi na Gringito, w wyniku czego bawiła częściej w domu, pomagając matce. Dla przyjemności, jaką sprawiał jej widok rumieńców na policzkach przybysza, niby to przypadkiem ocierała się o niego przy każdej okazji, godzinami piorąc, sprzątając i uwijając się w kuchni. Nicanora zwierzyła się Fidelii, że i Ernesto jakby nieco się
ustatkował, co było do niego niepodobne. Czuła jednak, że to akurat zawdzięcza młodemu lekarzowi.
– Nicanoro – ostrzegła ją Doña Fidelia, kiedy siedziały raz na targu – jesteś moją sąsiadką i przyjaciółką i co tobie doskwiera, dotyczy również mnie. Na pewno słyszałaś, co ludziska gadają. Dziwna to sprawa, że dwóch obcych zjawia się nagle jak spod ziemi i obaj mają coś wspólnego z twoim Ernesto.
– Nie wiem, o co ci chodzi – odrzekła Nicanora; szpilka Fidelii trafiła ją w czuły punkt.
– Mówię tylko, że powinnaś mieć się na baczności – odpowiedziała Fidelia. – Nie możesz przygarniać każdego przybłędy, którego Ernesto postanowi przywlec do domu.
Doña Nicanora, pomna chorobliwej zawiści sąsiadki, skrzętnie przemilczała fakt, że Gringito płaci jej za tydzień noclegu i wyżywienia więcej, niż zarobiłaby na targu w parę miesięcy.
– Ależ Fidelio – zaoponowała – musimy pomagać nieznajomym, wtedy oni pomogą nam, gdy znajdziemy się w podobnej sytuacji. Zresztą komu on wadzi? To znajomy Ernesto. Chłopak uspokoił się znacznie od chwili powrotu, na pewno zauważyłaś jego przemianę. Pracuje teraz dla lekarza, a do tego ma własną furgonetkę.
– Nie daj sobie oczu zamydlić, Nicanoro. – Fidelia była nieugięta. – Ten chłopiec to diabeł wcielony, nieodrodny syn swego ojca. I tego nie zmienisz, z furgonetką czy bez. On nie ma pojęcia, ile biedy może narobić swoimi pomysłami. Nie pamiętasz wstrętnych, olbrzymich jaszczurek z bagien, które niby miały tak cudnie pilnować obejścia? Zjadły moje kurczęta i zabiły ci kozę. Ten twój Ernesto... Za grosz umiaru i oleju w głowie, ot co. Bóg raczy wiedzieć, co mu jeszcze strzeli do głowy. Mówię ci, Nicanoro, niejeden dzieciak biega po wiosce z jego haczykowatym nosem. A ten lekarz pewnie też w ciemię bity: woli zbijać bąki z tym nierobem, zamiast jechać do miasta i krocie zarabiać. I co ty w ogóle wiesz o tym Gringito? Skąd pochodzi?
Nicanora, puściwszy mężnie mimo uszu obraźliwe słowa, musiała wyznać sąsiadce, że tak naprawdę wie o gościu niewiele. Gringito sprawiał wrażenie niezdolnego do sensownej rozmowy z nikim prócz Neny: dziewczynka o dziwo w lot pojmowała zdania sklecone za pomocą wysłużonej książeczki, z którą praktycznie się nie rozstawał. Niestety, nie kwapiła się przy tym, by cokolwiek z niego wyciągnąć, w myśl matczynej zasady „czego nie wiesz, nie zrobi ci krzywdy".
– Jako twoja przyjaciółka i sąsiadka mówię tylko – podjęła Fidelia – żebyś uważała. Obcy potrafią być wilkami w owczej skórze. Opowiadałam ci o siostrze mojego biednego męża. Pojechała do miasta handlować warzywami i wróciła do domu jak cień człowieka po tym, jak usiadła obok takiego gringo. W nocy zaczęła sikać krwią, a potem zmarniała w oczach i zgasła przed upływem miesiąca. Gringo wysączył z niej życie i zabrał ze sobą tłuszcz, żeby go przerobić na mydło. Uważaj na tego Gringito, Nicanoro.
Nicanora słyszała tę opowieść wiele razy i uważała ją za wyssaną z palca, ostatnimi czasy jednak sens słów sąsiadki zyskał dla niej nowy i zgoła złowieszczy wymiar.