Trwa ładowanie...
fragment
29-12-2010 14:32

Kantor od kuchni

Kantor od kuchniŹródło: Inne
d4i7yg0
d4i7yg0

WSTĘP DO... PAMIĘCI Kantora znałem od czasów niepamiętnych, od czasów - jak mawiają niekiedy o naszej przyjaźni uczeni antropolodzy - mitycznych. W tym znaczeniu: Kantora znałem od... zawsze. Więcej, ten konkretny przypadek spotkania się [dwojga ludzi](https://ksiazki.wp.pl/dwoje-ludzi-6146597087619201c) trafnie opisuje również. . . [Bruno Schulz](https://ksiazki.wp.pl/bruno-schulz-6149090137458817c), który w liście do Witkacego dowodził niezbicie:

"Są treści niejako dla nas przeznaczone, przygotowane, czekające na nas na samym wstępie życia ( . . . ) stanowią (one) program, statuują żelazny kapitał ducha dany nam bardzo wcześnie (...); (a) cała reszta życia upływa nam na tym, by zinterpretować te oglądy, przełamać je w całej treści, którą zdobywamy, przeprowadzić przez całą rozciągłość intelektu, na jaką nas stać. Te wczesne obrazy wyznaczają (...) granice".

W cytacie tym, który zalągł się w umyśle dobrze ponoć kiedyś zapowiadającego się schulzologa (takim też już byłem), prawdziwy w tej relacji Miklaszewski - Kantor jest niemal każdy wyraz. Dowody? Ano, proszę - po kolei.

Nazwisko Kantor wyssałem z mlekiem mojej Matki, dziwnej galicyjskiej mieszanki kobiecości i męskości, silnej niewiasty spod znaku Raka. Musiało to nastąpić na samym początku karmienia, bo Mama szybko utraciła pokarm. Ale to nie jedyna Jej wina. Jej winą zasadniczą jest w moim życiu obecność Kantora, a jeszcze bardziej - Cricotu. To Ona jest winna wszystkiemu, co po wielu latach nastąpiło: nie tylko, że zagrała w prapremierze MqtwyWitkacego (1933), przygotowanej przez dziwny zespolik o nazwie brzmiącej z francuska (Cricot), ale jeszcze przez lat wiele utrzymała więzi przyjaźni ze swą partnerką ze sceny.

d4i7yg0

A na dodatek: ta przyjaciółka nazywała się Marysia Jaremianka. A Jaremianka to nazwisko Kantor - jak już zaznaczyłem wyssane z mlekiem matki - nauczyła mnie właściwie artykułować. By cały proces tej nauki zrozumieć, trzeba przywołać daty. Wtedy zauważyć przyjdzie, że karmienia mnie piersią zaprzestano ostatecznie tuż przed wybuchem powstania warszawskiego, a nauka wymowy nie poszła w las dopiero po triumfie w sztuce naszego "wolnego" kraju krzepiących zasad realizmu socjalistycznego.

Jaremianka wyniosła ze swej prawdziwej artystycznej rodziny prawdziwie "niewyparzony język" , była wtedy jedyną kobietą pośród dziewięciu sygnatariuszy środowiska przeciwko obowiązkowi stosowania realizmu socjalistycznego w sztuce. Wiązało się to z gwałtownym formułowaniem myśli.

Jaremianka była więc właściwie w fazie "słownikowego szczytowania".
Dorównać jej mogła tylko, w tym zakresie, a potwierdziły to dopiero późniejsze moje badania, inna malarka - Jadzia Hoffmanowa, której "łacina" zachowywała większą... opisowość. Jaremianka, ostra i konkretna, ograniczała się do epitetów krótszych i dosadniejszych. Może też dlatego łatwiejszych do zapamiętania.

Co powiedziawszy, winienem Czytelnikowi dygresję, a właściwie kilka słów niezbędnych- jak mi się wydaje - informacji. Cricot jako zespół dadaistyczno-futurystycznyo mieszanym składzie zawodowców i amatorów - czyli studentów najrozmaitszych maści (czytaj: uczelni) - powołała do życia dwójka przyjaciół: najstarszy brat Marysi - Józef Jarem a - i brat mojej Mamy - Władysław Józef Dobrowolski. Cricot zaś to nie była bynajmniej nazwa francuska, ale polski anagram zdania "to cyrk" (to circ).

d4i7yg0

Wybór tej nazwy to była głośna manifestacja, a właściwie wyraz fascynacji obu panów zjawiskiem cyrku jako fenomenu również. . . intelektualnego. "Nie zapominajmy, co zawdzięczamy cyrkowi". Ten głośny okrzyk Erica Satie, związanego z Kabaretem Voltaire awangardzisty plastycznego i muzycznego, którego tak naprawdę odkryła w pełni dopiero ostatnia ćwiartka naszego wieku, został podjęty przez Jaremę i Dobrowolskiego właśnie wtedy, w roku 1933, właśnie w Krakowie, i właśnie w lokalu Związku Plastyków przy placu Świętego Ducha, a więc naprzeciwko Świątyni Sztuki, za jaką uchodziła scena Teatru Miejskiego ochrzczona już wtedy imieniem Słowackiego. Okrzyk, "Cric-ot", czyli "to cyrk", był więc wyzwaniem i prowokacją. I jeszcze jedno: nazwisko Kantora w takiej konstelacji pojawić się jeszcze. . . nie mogło.

W latach trzydziestych Kantor, absolwent tarnowskiego gimnazjum klasycznego, był "dobrym studentem", nie ryzykującym "ekscesów". A za wstęp do takowych uważano już samą obecność na przedstawieniu Cricotu. Być na Cricocie to była również nobilitacja, nic więc dziwnego, że na plac Świętego Ducha zasuwała po zajęciach ze studentami cała profesura ze Zbigniewem Pronaszką.

Ten ostatni zaś jednocześnie jako rektor Akademii Sztuk Pięknych wydał stanowczy zakaz (sic!) uczestnictwa swojej młodzieży w Cricotowych wieczorach. Jakkolwiek by tłumaczyć tę sprzeczność w postępowaniu znanego awangardzisty, współtwórcy wyprzedzającego Cricot formizmu, jego to represje sprawiły, że Kantor jako zdyscyplinowany "chłopak z prowincji" nigdy w Cricocie być nie powinien i nigdy nie był. Podobnie, niech i zdanie następne zabrzmi jako ostateczna korekta historyczna: Kantor nie był nawet założycielem Cricotu.

d4i7yg0

To Jaremianka, wyczuwając korzystne prądy odkładające raz na zawsze do lamusa absurdalny szlam "składu socrealistycznych zasad" , postanowiła przedłużyć przedwojenną linię swego półrodzinnego teatru. Kantor zaś, znany już poza granicami kraju zarówno jako ostro walczący malarz, jak i znakomity wręcz scenograf, stał się od razu (tzn. od roku 1956) jej najbliższym współpracownikiem.

Na taką swoją pozycję musiał jednak dobrze zapracować, o czym ze wszystkimi plotkarskimi szczegółami opowiadał mi wuj Władysław Józef. Powracając do sytuacji w roku 1949 przywołanej przed tą dygresją: Jaremianka często odwiedzała moją Mamę w mieszkaniu przy Studenckiej (Kantor tymczasem chadzał do swego mistrza - Karola Frycza, który mieszkał piętro wyżej).

Biedny Tadziu raz był "na wozie" absolutnej akceptacji znakomitej koleżanki, częściej bywał jednak "pod wozem". A w tym pamiętnym dniu, kiedy nauczyłem się artykulacji jego nazwiska, był chyba całkowicie "pod". Bo kiedy w czasie ożywionych plotek "co słychać w mieście?" moja Mama zapytała nagle:

d4i7yg0

- "A Kantor?" , wtedy Jaremianka zaciągnęła się papierosem, przechyliła się gwałtownie do przodu i wzruszyła ramionami: - "Kantor? Ten... chuj?" pytanie to zabrzmiało tak wspaniale i głośno, że je zapamiętałem. Więcej, ten okrzyk Jaremianki uznałem w swoim czteroipółletnim móżdżku za przejaw wyjątkowego z jej strony uznania. Powtarzałem więc sobie tę fascynującą mnie intonację już w samotności pokoju dziecinnego, kiedy półtoraroczny bobas - mój braciszek - szczęśliwie zasypiał zmoczywszy niesłychane ilości pieluch, które musiałem mu zmieniać. I tak minęło kilka miesięcy...

Poruszenie w domu wywołała wizyta trzech wybitnych profesorów, u których, a właściwie w prowadzonych przez nich klinikach Szpitala św. Łazarza, pracowali jako adiunkci moi rodzice. Jednym z gości był profesor Tempka, medyczna sława, brat przebywającego wtedy już na emigracji w Londynie Zygmunta Nowakowskiego, a więc znakomicie zorientowany w wydarzeniach artystycznych. Mimo głośnego i gorącego sporu o awangardę w malarstwie, jaki toczyli koryfeusze nauk medycznych (na przyjęciu tym byli na pewno dwaj znakomici Julianowie: Aleksandrowicz i Tochowicz), nie przypominało mi to dyskusji artystycznych.

Bon ton! Aż tu nagle poruszenie: skandal! W jaki sposób znalazłem się przy stole, by w charakterze głaskanego po główce pacholęcia wypalić: - "Kantor? Ten chuj?" , nie wiem. Usłyszałem chyba pytanie profesora Tempki: - "A Kantor? Czy znowu za granicą?" I wtedy (czekałem na tę chwilę już parę miesięcy) zapytałem głośno i wyraziście, starając się zachować i wyrafinowanie, i niedbałość stylu mojej Wielkiej Nauczycielki.

d4i7yg0

Kwestia musiała być nieźle powiedziana, bo zanim kilkanaście osób wybuchło długim, niesłabnącym śmiechem, zapanował moment ciszy. Dopiero po chwili rozległ się omdlewający głosik jednej z pań profesorowych: - "Kto to powiedział?" Kto powiedział, wiedziała dobrze moja Mama, która nie czekając na rozładowanie tego podrzuconego ładunku, zdołała (a była wtedy diabelnie silna jako wioślarski profesjonał) mną rzucić o parkiet. Pośród wybuchów prawdziwej wesołości, która owładnęła po chwili wszystkich szacownych biesiadników, zdołałem usłyszeć jedną tylko Maminą przestrogę: - "Żebyś na drugi raz zapamiętał!" Leżąc plackiem na podłodze, mamrotałem: - "...Przecież... zapamiętałem, że ten... to jakiś pan Kantor... albo... odwrotnie..."

Na słowo "kantor" , wypowiedziane w mojej obecności przez kogoś ode mnie starszego, czekałem następne lat dziesięć. I znowu dygresja. Matka moja prowadziła - po pracy w szpitalu - domowy gabinet lekarski. Prywatna praktyka, obrzydzana przez środki masowego przekazu i represjonowana przez izby skarbowe, była ważnym przejawem jej niezależności. Pacjentów bowiem mojej Matce nie brakowało.

Kłopotem był ich nadmiar. Można by nawet powiedzieć, że pacjenci codziennie po południu okupowali dosłownie całe nasze mieszkanie. Pacjentów w domu pani docent Miklaszewskiej znaleźć można było w każdym niemal kącie. Wyłaniali się zewsząd, zwłaszcza ci z zaprzyjaźnionej grupy uprzywilejowanych. Szczególne zaś prawa w lokalu nr 4 przy Studenckiej 8 wywalczyli sobie artyści. Leczeni na ogół za... darmo.

d4i7yg0

To oni królowali i na pokojach, i na zapleczu kuchennym. Najbardziej głośni byli rzeźbiarze, zwykle albo już "na cyku" , albo jeszcze na kacu. Jacek Puget, dziekan rzeźby i w Krakowie, i w Poznaniu, kolega sceniczny Matki z Cricotu, najbardziej lubił kurację zupną. Serwowana mu przez kucharkę Polcię zupa lepiej smakowała aniżeli przepisywane przez koleżankę z Cricotu leki. Polcia, czyli Apolonia Kącik z pięknie położonego pod Krakowem Mnikowa, była prawdziwym idolem dla kwękających artystów. Jej kuchnia to był azyl dla zgłodniałych.

Nikt jej dorównać nie mógł: okaz zdrowia, fest kobieta, mierząca metr dwadzieścia w pasie, stanowiła obok kotów najlepszą reklamę Maminej praktyki.

Andrzej Stopka, klęcząc na wycieraczce, usiłował tę reklamę spotęgować, przyspieszając badanie. W swych "dziadowskich godzinkach" wielbił Doktór Jagę. Bardziej skupieni byli aktorzy, gadający zwykle do. . . siebie. Czasem powtarzali role, czasem zaklęcia w nadziei na wyleczenie. Najbardziej gadatliwe były literatki. W plotce historycznej królowała Hanna Mortkowicz-Olczakowa.

Malarski magiel dobrze reprezentowała Hanna Rudzka-Cybisowa. Nie pozostawały za nią daleko w tyle siostry T raczewskie, forpoczta krakowskich tłumaczy. Lena Meyerholdowa reprezentowała "nagłos" radia, Stefan Otwinowski, Marian Promiński - pisarzy chodzących po ziemi, w przeciwieństwie do Janusza Meissnera, który stale bujał w obłokach.

Marian Plezia obok diagnoz wynosił zapiski łacińskich terminów medycznych, przez lata pracując nad słownikiem łacińskim. Podobne korzyści ciągnął Jerzy Stanisławski - autor Wielkiego słownika polsko-angielskiego i angielsko-polskiego. Nie byłoby praktyki lekarskiej docent Miklaszewskiej bez słynnej docent Heleny Blum, autorki książek o Pronaszce i Jaremiance. . . Nie byłoby bez Krasowskich, Rączkowskiego, Dietla... W poczekalni mojej Mamy siedział... tout Cracovie.

Wtedy, pod koniec lat pięćdziesiątych, pojawił się jeszcze jeden mężczyzna, którego urok fascynował. Był nim Marian Załucki, jeden z nielicznych inteligentnych satyryków, wykorzystujących każdą okazję do "przyłożenia rzeczywistości" . Wprawdzie - co odczułem po czasie - daleko mu jeszcze było do rewolucyjności naszych rysowników czy kabaretowców nowych fali lat 70., ale w jego wierszykach satyrycznych, wypowiadanych powolutku, z intonacją, z zawieszeniem głosu w poincie, było wiele prawd, które wprawdzie wszyscy znali, ale o których nikt nie wspominał. Zwłaszcza gazety.

Załucki w tym okresie przychodził do nas często. Kiedy zobaczył dedykowane Mamie tomiki na moim biurku, zaczął mnie z nich odpytywać, a kiedy egzamin wypadł w miarę pozytywnie, zaczął przesiadywać w moim pokoju, by tam czekać na swoją kolejkę. A w międzyczasie, ku mojej niekłamanej radości... recytował.

Recytował zwykle utwory nowe, ale na moją prośbę powtarzał stare.
Był to prawdziwy teatr jednego aktora i jednego widza. Teatr powtórzony - dzięki wizytom - kilkanaście razy. Dzięki temu nauczyłem się większości jego satyr na pamięć. Dokładnie zresztą z jego interpretacją, tymi wszystkimi bardzo charakterystycznymi dla niego zawieszeniami głosu... Ale do rzeczy...

Co z Kantorem? Właśnie wśród wielu wierszy Załuckiego zapamiętałem fragment, w którym powrócił użyty w charakterystyczny dla niego, niespodziewany sposób, wyraz "kantor". Po latach odtwarzam z pamięci:

"Och, gdzież jest ten czas zapomniany,
o którym mi śpiewała niania,
gdy kantor służył do wymiany
nie tak, jak dziś: do malowania..."

Moje drugie spotkanie z Kanotrem zawdzięczam więc... Załuckiemu, który proroczo zresztą przepowiedział powrót świata kantorów, działającego zwykle przeciwko światu Kantora. Dzisiaj pewnie zatęskniłby zupełnie odwrotnie... Może podobnie jak Załucki zachowałby się po latach mój licealny dyrektor, słynny w Krakowie dzięki prowadzeniu Teatru Międzyszkolnego przy V Liceum, również dzisiaj już nieżyjący Stanisław Potoczek.

d4i7yg0
Oceń jakość naszego artykułu:
Twoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.

Komentarze

Trwa ładowanie
.
.
.
d4i7yg0

Pobieranie, zwielokrotnianie, przechowywanie lub jakiekolwiek inne wykorzystywanie treści dostępnych w niniejszym serwisie - bez względu na ich charakter i sposób wyrażenia (w szczególności lecz nie wyłącznie: słowne, słowno-muzyczne, muzyczne, audiowizualne, audialne, tekstowe, graficzne i zawarte w nich dane i informacje, bazy danych i zawarte w nich dane) oraz formę (np. literackie, publicystyczne, naukowe, kartograficzne, programy komputerowe, plastyczne, fotograficzne) wymaga uprzedniej i jednoznacznej zgody Wirtualna Polska Media Spółka Akcyjna z siedzibą w Warszawie, będącej właścicielem niniejszego serwisu, bez względu na sposób ich eksploracji i wykorzystaną metodę (manualną lub zautomatyzowaną technikę, w tym z użyciem programów uczenia maszynowego lub sztucznej inteligencji). Powyższe zastrzeżenie nie dotyczy wykorzystywania jedynie w celu ułatwienia ich wyszukiwania przez wyszukiwarki internetowe oraz korzystania w ramach stosunków umownych lub dozwolonego użytku określonego przez właściwe przepisy prawa.Szczegółowa treść dotycząca niniejszego zastrzeżenia znajduje siętutaj