Kiedy Brytyjczycy i Hajdarabad rozbili stały obóz na zachód od Seringapatam, oblężenie przybrało postać, jaką znały obie strony. Zjednoczone armie pozostawały poza zasięgiem największego nawet działa stojącego na murach i daleko poza polem rażenia rakiet. Ustawiwszy linię obrony wzdłuż akweduktu, który przecinał pola jakąś milę na zachód od miasta, rozmieściły w okolicy kilka stanowisk artylerii i piechoty, by zabezpieczyć teren, na którym zamierzały się okopać. W okopach miały zostać rozstawione baterie dział oblężniczych. Jednakże na prawo od obozu sprzymierzonych wojsk stroma skarpa akweduktu raptownie skręcała pół mili na zachód, tworząc rodzaj podkowy obejmującej tope, ocieniony zagajnik gęsto rosnących drzew, z którego ludzie Tipu zasypywali Brytyjczyków deszczem ognia z muszkietów oraz rakietami, może nie do końca celnymi, ale z pewnością kłopotliwymi. Jeden z pocisków trafił w skład amunicji, a potężna eksplozja wywołała okrzyki radości z odległych murów miasta.
Generał Harris znosił ostrzał przez dwa dni, wreszcie zdecydował, że czas zająć całą długość akweduktu i oczyścić tope. Rozkazy zostały zapisane i posłane od generała przez pułkownika do kapitanów, którzy z kolei przekazali je sierżantom.
– Przyszykujcie ludzi, sierżancie –powiedział Morris Hakeswillowi.
Hakeswill siedział we własnym namiocie. Jako jedyny sierżant w Trzydziestej Trzeciej mógł się cieszyć takim luksusem. Namiot należał do kapitana Hughesa i powinien był zostać zlicytowany razem z resztą jego rzeczy, po tym jak Hughes zmarł na gorączkę, ale Hakeswill przywłaszczył sobie namiot i nikt nie chciał wchodzić mu w drogę. Jego służący, Raziv, niespełna rozumu chłopak pochodzący z Kalkuty, pastował buty, więc sierżant wyszedł przed namiot na bosaka.
– Przygotować ludzi, sir? Oni już są gotowi – przyglądał się podejrzliwie szeregowcom Lekkiej Kompanii. – Muszą być gotowi, sir, albo zdrowie ich pleców będzie w niebezpieczeństwie.
– Po sześćdziesiąt pocisków – dodał Morris.
– Zawsze tyle mam, sir! Przepisy, sir!
Morris zdążył opróżnić trzy butelki wina do obiadu i nie był w nastroju, by słuchać uwag Hakeswilla. Zaklął i wskazał na południe, gdzie w niebo wzlatywała kolejna rakieta.
– Dziś w nocy, idioto, wykurzamy drani z tamtych drzew.
– My, sir? – taka perspektywa zaniepokoiła Hakeswilla. – Tylko my?
– Cały regiment. Nocny atak. O zmierzchu będzie inspekcja. Każdy urżnięty zostanie wychłostany.
Oprócz oficerów, pomyślał Hakeswill i szybko zasalutował Morrisowi.
– Tak, sir! Inspekcja o zmroku, sir! Mogę prosić o zgodę na dalsze przygotowania, sir? Nie czekając na zgodę Morrisa wrócił do swego namiotu.
– Buty! Dawaj je tu! Dalej, czarnuchu!
Dał Razivowi kuksańca w ucho i chwycił na wpół wyczyszczone buty. Wciągnął je na nogi, złapał Raziva za ucho i wyciągnął przed namiot, gdzie wskazał halabardę.
– Naostrz! – Hakeswill darł się w sine ucho chłopca. – Naostrz, rozumiesz ty skretyniały dzikusie? Ma być ostra!
Sierżant trzepnął chłopaka na zachętę, po czym ruszył do namiotów żołnierzy.
– Na nogi, do cholery! – wrzeszczał. – Żwawo! Czas zarobić na wasz nędzny żołd! Jesteś pijany, Garrard? Jeśli jesteś pijany, chłopie, porachuję ci kości.
O zmierzchu regiment zebrał się na apelu i został poddany inspekcji przez pułkownika Arthura Wellesleya. W szeregach dało się słyszeć westchnienie ulgi, gdy pojawił się Wellesley. Każdy wiedział, że idą walczyć, i nikt nie chciał znaleźć się pod niepewnym dowództwem majora Shee, który wypił już tyle araku, że chwiał się w siodle. Wellesley może i był draniem o kamiennym sercu, ale był też ostrożnym żołnierzem i szeregowi wyglądali nawet na zadowolonych, gdy dostrzegli, jak zbliża się na swoim białym koniu. Każdy musiał pokazać, że posiada sześćdziesiąt nabojów. Ci, którzy tylu nie mieli, dostawali karę. Dwa regimenty sipajów Kompanii Wschodnioindyjskiej stały za Brytyjczykami i gdy tylko zaszło słońce, wszystkie trzy regimenty pomaszerowały na południowy wschód, w stronę akweduktu.
– Co zamierzamy, poruczniku? – Tom Garrard spytał nowo mianowanego porucznika Fitzgeralda.
– Cisza w szeregach! – wrzasnął Hakeswill.
– On mówił do mnie, sierżancie i proszę byście byli łaskawi nie wtrącać się w moje prywatne rozmowy – odpowiedział Fitzgerald. Jego riposta wywołała pomruk zadowolenia w szeregach i przysporzyła dwudziestokrotnie popularności Irlandczykowi.
Hakeswill zaklął. Fitzgerald twierdził, że jego brat był rycerzem z Kerry, czymkolwiek to u diabła było, ale nie imponował tym sierżantowi Obadiahowi Hakeswillowi. Porządni oficerowie pozostawiali sprawy dyscypliny sierżantom i nie zdobywali przychylności ludzi opowiadając żarty i gadając jak najęci. Było także jasne, że właśnie awansowany, cholerny porucznik Lawford nie lubi sierżanta Hakeswilla i wykorzystuje każdą okazję, by podważyć jego autorytet. Sierżant zamierzał to zmienić. W tym momencie nie mógł nic zrobić, ale obiecał sobie, że Fitzgerald dostanie nauczkę, im szybciej, tym lepiej.
– Widzisz te drzewa przed nami? – Fitzgerald tymczasem tłumaczył Garrardowi. – Wykurzymy stamtąd chłopców Tipu.
– Ilu jest tych drani, sir?
– Setki! – Fitzgerald odpowiedział wesoło. – A wszyscy klękają na myśl, że Owsiane Suchary idą przetrzepać im tyłki.
Może i klękali, lecz jednocześnie doskonale widzieli trzy nadciągające regimenty, ich rakietnicy wysłali lawinę ognia na powitanie. Pociski leciały w czerniejące niebo, płomienie bryzgały tysiącem iskier i smugami dymu, rakiety osiągały najwyższą pozycję i zaczynały spadać na brytyjską i hinduską piechotę.
– Nie łamać szyku! – krzyknął oficer. Trzy regimenty maszerowały w zwartych liniach, podczas gdy pociski eksplodowały wszędzie wokół. Niecelne strzały kwitowane były drwinami, jednak oficerowie i sierżanci uciszali szeregowych. W ich kierunku leciało coraz więcej rakiet. Większość była jedynie straszakami, ale niektóre lądowały na tyle blisko, że zmuszały ludzi do uchylania się. Jedna eksplodowała kilka stóp od maszerujących, ostre odłamki cynowej głowicy zaświszczały im przy uszach. Żołnierze znów wydali kpiący okrzyk, gdy nagle ktoś spostrzegł, że porucznik Fitzgerald zachwiał się.
– Sir!
– To nic, chłopcy – zawołał młody oficer. Odłamek rakietowego cylindra rozdarł mu ramię, a z tyłu głowy widniało krwawe draśnięcie, jednak porucznik nie chciał przyjąć pomocy.
– Rakieta jakiegoś poganina nie wystarczy, żeby powalić Irlandczyka – powiedział wesoło. – Nie mam racji, O’Reilly?
– Ależ tak, sir – odpowiedział irlandzki szeregowy.
– Mamy twarde czaszki – dorzucił Fitzgerald i wcisnął rozcięte czako z powrotem na głowę. Lewe ramię mu zdrętwiało, a krew przesiąkła przez rękaw aż do nadgarstka, ale był zdecydowany iść dalej. Nie takie rzeczy zdarzały mu się na polowaniach, a jednak zawsze był w siodle, gdy dopadał ustrzelonego lisa.
Niechęć Hakeswilla do Fitzgeralda rosła. Jak ten marny poruczniczyna śmiał nim rozporządzać? Cholerny gówniarz! Nie miał nawet dziewiętnastu lat, wciąż miał mleko pod wąsem. Hakeswill ciął kaktus halabardą, a gwałtowność tego gestu zrzuciła mu muszkiet z lewego ramienia. Sierżant nie nosił zazwyczaj muszkietu, ale tej nocy uzbrojony był w halabardę, muszkiet, bagnet i pistolety. Za wyjątkiem potyczki pod Mallavelly, minęły lata odkąd Hakeswill ostatni raz uczestniczył w prawdziwej bitwie i wcale nie był pewien, czy chce walczyć tej nocy. Gdyby jednak do tego doszło, chciał mieć pewność, że jest uzbrojony lepiej niż jakikolwiek pogański żołnierz Tipu.
Słońce dawno zaszło, gdy Arthur Wellesley zatrzymał regimenty. Delikatne światło wciąż jarzyło się na zachodzie nieba i w jego łagodnym blasku Trzydziesty Trzeci formował szyk. Dwa regimenty sipajów czekały ćwierć mili za Brytyjczykami. Ogniste ślady rakiet wydawały się jaśniejsze, gdy pociski wspinały się po bezchmurnym, zmierzchającym niebie, na którym pojawiały się pierwsze gwiazdy. Rakiety świszczały nad ich głowami i uderzały w ziemię, błyskając delikatnym płomieniem, kiedy dopalał się ładunek prochu. Była to spektakularna broń, ale przy tym tak niecelna, że nawet niedoświadczona 33. Kompania przestała się jej bać. Radość z nieskuteczności wroga szybko zgasła, gdy krawędź akweduktu, rozbłysła dziesiątkami wystrzałów. Kilka sekund później usłyszeli huk muszkietów. Na szczęście odległość była zbyt duża, by kule komukolwiek mogły zaszkodzić.
Wellesley przygalopował do majora Shee, porozmawiał z nim krótko i spiął konia.
– Kompanie boczne – krzyknął pułkownik. – Ustawić się w szyku!
– To my, chłopcy – powiedział Fitzgerald i wyciągnął szablę. Jego lewe ramie całe pulsowało, szczęśliwie do walki potrzebował prawej ręki. Szedł dalej.
Lekka Kompania Piechoty oraz Kompania Grenadierów opuściły pozycje na flankach. Wellesley zatrzymał je, uformował w dwa szeregi i rozkazał załadować muszkiety. Wyciory zastukały w lufach.
– Bagnet na broń! – zawołał pułkownik. Żołnierze wyjęli siedemnastocalowe ostrza i nałożyli je na muszkiety. Zapadła już noc, jednak wciąż było gorąco jak w piecu. W szeregach rozlegały się pacnięcia, którymi ludzie próbowali pozbyć się komarów. Pułkownik ustawił swego białego wierzchowca przed dwoma szeregami.
– Mamy wyprzeć wroga z nasypów – mówił chłodno i rzeczowo – a kiedy będzie tam czysto, major Shee przyprowadzi resztę regimentu, by odeprzeć przeciwnika z tope. Kapitanie West?
– Sir! – Francis West, dowódca Kompanii Grenadierów, był starszy stopniem od Morrisa i to on dowodził dwiema kompaniami.
– Możecie atakować.
– Tak, sir – powiedział West.
– Oddział! Naprzód!
– W twych rękach, matko – szepnął Hakeswill, gdy dwie kompanie ruszyły do natarcia. – Miej mnie w Swej opiece, Boże w niebiosach! Czarnuchy do nas strzelają. Mamo! To twój Obadiah, mamo!
– Zachować szyk – zawołał sierżant Green. – Nie spieszyć się. Trzymać się szeregu!
Morris zsiadł z konia i wyciągnął szablę. Nie czuł się dobrze.
– Niech poznają smak stali! – zawołał do swej kompanii.
– Powinniśmy poczęstować ich cholerną artylerią – mruknął jakiś głos.
– Kto to powiedział? – krzyknął Hakeswill – Trzymać gęby na kłódkę!
Pierwsze kule zaświszczały im przy uszach, huk wrogich muszkietów dźwięczał w uszach. Ludzie Tipu strzelali z nasypu, blask ich kanonady odcinał się jasno od czarnego tła tope. Żołnierze atakujących kompanii instynktownie zwiększali odległość między sobą w miarę posuwania się naprzód, a kaprale, którzy mieli pilnować zwartego szyku, krzyczeli na nich, by się ścieśnili. Grunt pod nogami był czarny jak smoła, ponad drzewami widniała nieco jaśniejsza linia nieba. Porucznik Fitzgerald obejrzał się za siebie i zobaczył, że niebo na zachodzie oświetlały łuną ostatnie promienie słońca. Wiedział, że szkarłatna poświata uczyni wspinającą się na nasyp kompanię doskonale widoczną, ale nie było już odwrotu. Wyciągał swe długie nogi, chciał jako pierwszy spotkać się z wrogiem. Wellesley podążał za kompaniami i Fitzgerald pragnął zaimponować pułkownikowi.
Ognie muszkietów wciąż błyskały wzdłuż krawędzi nasypu, jednak kule były zupełnie niecelne, przynajmniej dopóki nacierający kryli się w mroku i dymie muszkietowych wystrzałów. Daleko po lewej stronie inny regiment atakował północną cześć nasypu. Do Fitzgeralda dobiegły stamtąd odgłosy radości. Gdy rozbrzmiał rozkaz kapitana Westa, by ładować broń, podobny radosny okrzyk zabrzmiał w dwóch kompaniach 33. Regimentu. Żołnierze mogli wreszcie przypuścić swobodny atak.
Biegli w stronę nasypu. Nad ich głowami gwizdały kule z muszkietów. Chcieli szybko zaatakować i szybko mieć to za sobą. Zabić kilku drani, obrabować parę ciał i wrócić do obozu. Krzycząc dotarli do nasypu i pokonali jego krótkie i strome zbocze.
– Zabić ich, chłopcy! – wołał Fitzgerald, gdy dotarł do grzbietu, i gwałtownie wyhamował, żeby nie skąpać się w akwedukcie. Nasyp był pusty, jedynie struga wody połyskiwała w ciemnościach.
Brytyjczycy przystanęli zaskoczeni i wtedy, po drugiej stronie akweduktu, gruchnęła salwa. Skryci wśród ciemnego zagajnika wojownicy Tipu zaczęli masakrować 33. Lekką Kompanię Piechoty, odcinającą się czarnymi sylwetkami żołnierzy od zamierającego blasku zachodu.
Czerwone mundury padały jeden za drugim, gdy kule dosięgały swego celu.
Akwedukt miał szerokość dwóch kroków, z takiej odległości piechota Majsuru nie mogła nie trafić. Jeden z szeregowych spadł z akweduktu i stoczył się na ziemię u stóp nasypu. Rakiety śmigały nad czarną strugą, wzmagając chaos w szturmujących kompaniach. Jeden z ludzi wydał krótki okrzyk przerażenia, gdy rakieta oderwała mu stopę, a potem stoczył się w gęstą od zielska wodę. Niektórzy żołnierze próbowali na ślep odpowiadać ogniem – bez efektu. Ranni staczali się w dół nasypu, umierający miotali się w śmiertelnych konwulsjach, żywi byli ogłuszeni hałasem i oślepieni czerwonym blaskiem rakietowych pocisków.
Kapitan Morris rozglądał się bezradnie. Nie spodziewał się, że będą musieli pokonać akwedukt. Myślał, że drzewa znajdują się po tej jego stronie i zupełnie nie wiedział, co robić. Porucznik Fitzgerald instynktownie podjął decyzję – krzyknął zachęcająco i wskoczył do strumienia. Woda sięgała mu do pasa.
– Dalej chłopcy! Chodźcie! Ich wcale nie ma tak dużo! – parł do przodu, a jego szabla lśniła blaskiem gwiazd. – Wypędzimy ich stamtąd! Naprzód, Suchary!
– Dalej, za nim! – ryknął sierżant Green i połowa Trzydziestej Trzeciej wskoczyła do wody. Inni kulili się, czekając na rozkazy Morrisa, ale Morris był nadal kompletnie oszołomiony, zaś sierżant Hakeswill kucał przy podstawie zbocza, kryjąc się przed ogniem przeciwnika.
– Dalej – krzyknął Wellesley, rozdrażniony wahaniem. – Dalej, nie pozwólcie im tam stać. Kapitanie West! Naprzód! Kapitanie Morris, ruszcie się!
– Jezu! Mamo! – charczał Hakeswill włażąc w górę nasypu. – Mamo! Mamo! – powtarzał, zanurzając się w ciepłej wodzie.
Tymczasem Fitzgerald z połową kompanii przeszedł już przez drugi nasyp i znajdował się w środku tope. Hakeswill słyszał wściekłe okrzyki, wystrzały i brzęk stali.
Pułkownik Wellesley zobaczył, że obie kompanie w końcu pokonały akwedukt i posłał adiutanta do majora Shee z rozkazem ataku. Strzały muszkietów w tope padały gęsto, niekończąca się kanonada powodowała, że spomiędzy liści drzew dobywały się chmury dymu. Tope zamieniło się w piekło: błysk za błyskiem w ciemności, oślepiające smugi rakiet wśród drzew, krzyki przerażenia i jęki umierających. Jakiś sierżant nawoływał swych ludzi, by szli zwarci, jakiś żołnierz desperacko krzyczał, szukając swych towarzyszy. Fitzgerald zagrzewał swych ludzi do walki, ale wciąż zbyt wielu tkwiło na nasypie, gdzie byli w zasięgu muszkietów wroga.
Wellesley wiedział już, że spartaczył ten atak. Powinien był użyć całego regimentu zamiast dwóch kompanii skrzydłowych i poczuł wyjątkową irytację, gdy sobie to uświadomił. Był dumny ze swego zawodu, ale jeśli zawodowy żołnierz nie mógł pokonać nielicznej wrogiej piechoty, to jak to o nim świadczyło? Miał ochotę spiąć Diomeda i pogalopować przez akwedukt prosto na tope, lecz oparł się impulsowi. Wśród drzew będzie sam, odcięty od 33. Regimentu. Z pewnością atak wymagał wsparcia pozostałych ośmiu kompanii Shee. W razie potrzeby mógł przywołać dwa regimenty sipajów, jednak był pewien, że pozostała cześć brytyjskiego regimentu wystarczy do zwycięstwa. Zawrócił więc, by pospieszyć oddziały majora Shee.
Hakeswill pomknął w dół nasypu i skrył się wśród drzew. W lewej dłoni trzymał muszkiet, w prawej halabardę. Kulił się za pniem i próbował jakoś odnaleźć się w panującym wokół chaosie. Widział rozbłyskujące muszkiety, rozświetlające dym i liście jaskrawymi płomieniami, słyszał krzyki i lamenty i zupełnie nie miał pojęcia, co się dzieje. Garstka żołnierzy pozostawała przy nim, ale Hakeswill nie wiedział, jaki rozkaz ma im wydać. Nagle, po lewej zabrzmiał straszliwy okrzyk bitewny. Grupa odzianej w tygrysie mundury piechoty pędziła prosto na nich. Sierżant zakrzyknął panicznie, wystrzelił z muszkietu, przytrzymując go jedną ręką, po czym natychmiast odrzucił broń i uciekł między drzewa. Pozostali żołnierze w czerwonych mundurach rozbiegli się bezładnie, ale nie wszyscy byli na tyle szybcy, by umknąć Hindusom. Ich wrzaski szybko milkły, ucinane bagnetami. Hakeswill desperacko dał nura w gęste zarośla. Usłyszał, jak kapitan Morris wzywa go w panice.
– Tu jestem, sir – odkrzyknął Hakeswill. – Tu jestem!
– Gdzie?!
– Tutaj, sir!
Kule z muszkietów siekły liście i wbijały się w pnie. W gałęziach wysokich drzew miotało się kilka rakiet. Jaskrawe wybuchy oślepiały ludzi, spadał na nich deszcz gorących odłamków.
– Matko – szeptał Hakeswill, kuląc się za drzewem.
– Uformować linię! – wrzeszczał Morris. – Formować linię!
Wokół niego tuzin żołnierzy piechoty nerwowo zwarł szyk i przykucnął wśród drzew. Czerwone światło eksplodujących rakiet odbijało się w ich bagnetach. Gdzieś niedaleko dyszał umierający człowiek, bulgocząc krwią przy każdym oddechu. Kilka jardów od nich padł strzał, i choć było to daleko od Morrisa, ten przycupnął w zaroślach. Potem, na kilka błogosławionych chwil, odgłosy bitwy oddaliły się i kapitan mógł rozejrzeć się, gdzie właściwie się znajduje.
– Poruczniku Fitzgerald! – zawołał.
– Tu jestem, sir – usłyszał pewnego siebie Fitzgeralda z ciemności przed nim. – Wykurzyliśmy stąd łajdaków, ale niektóre łobuzy są ciągle z pana strony. Proszę uważać na lewą, sir.
Irlandczyk brzmiał, jakby nic nie było w stanie zmącić jego spokoju.
– Chorąży Hicks! – zawołał Morris.
– Jestem tu, sir, zaraz obok pana – cichy głos rozbrzmiał za Morrisem.
– Jezu Chryste! – krzyknął Morris. Miał nadzieję, że Hicks sprowadził posiłki, tymczasem wyglądało na to, że nikt poza Fitzgeraldem nie miał kontroli nad tym chaosem.
– Fitzgerald! – zawołał znów Morris.
– Ciągle tu jestem, sir! Chyba troszkę zmartwiliśmy łajdaków.
– Proszę do mnie, poruczniku! – nalegał Morris. – Hakeswill! Gdzie jesteście?
– Tutaj, sir – odpowiedział Hakeswill, ale nie wysunął się ani odrobinę ze swej kryjówki w krzakach. Słyszał kapitana oddalonego ledwie o kilka kroków na północ, jednak myśl o spotkaniu z którymś z tygrysich wojowników sprawiała, że siedział na tyłku.
– Już do pana idę, sir! – zawołał i przykucnął jeszcze niżej pośród liści.
– Fitzgerald! – Morris darł się coraz bardziej poirytowany. – Chodźcie tu!
– Cholerny facet – burknął Fitzgerald.
Jego lewe ramię do niczego się nie nadawało, chyba był dużo poważniej ranny, niż przypuszczał. Przewiązano mu ranę chusteczką i miał nadzieję, że to wstrzyma krwotok. Dręczyła go myśl o gangrenie. Wyrzucił ją z głowy i skoncentrował się na przetrwaniu swoich ludzi.
– Sierżancie Green?
– Sir? – odpowiedział Green ze stoickim spokojem.
– Proszę tutaj ze mną zostać, sierżancie – rozkazał Fitzgerald.
Irlandczyk poprowadził do ataku na tope dwudziestkę żołnierzy Lekkiej Kompanii i nie widział powodu do poddania się tylko dlatego, że Morris był zdenerwowany. Poza tym Fitzgerald był przekonany, że ludzie Tipu są tak samo zdezorientowani jak Brytyjczycy. Jeśli Green pozostanie na pozycji ostrzeliwując się, będą bezpieczni.
– Sprowadzę tu resztę kompanii – obiecał Greenowi, odwrócił się i zawołał w stronę drzew. – Gdzie pan jest, sir?
– Tu! – zawołał wkurzony Morris. – Pospieszcie się, niech was szlag!
– Wracam za minutkę sierżancie – Fitzgerald zapewnił Greena i dał nura w drzewa. Ze wschodniego krańca tope nagle wystrzeliła rakieta i z głośnym hukiem utknęła w gałęziach. Przez chwilę pocisk miotał się dziko, płosząc w ciemnościach ptaki i znieruchomiał. Jeszcze wyrzucił z siebie obłok iskier i dymu, oświetlając cały porośnięty drzewami skrawek, i w tej łunie Hakeswill dostrzegł zmierzającego ku niemu porucznika.
– Panie Fitzgerald! – zawołał.
– Sierżant Hakeswill? – spytał Fitzgerald.
– To ja, sir. Tu, sir, tędy.
– Dzięki Bogu – Fitzgerald przebiegł szybko otwartą przestrzeń. – Nikt nie wie, co tutaj u diabła robi. Ani gdzie jest.
– Ja wiem, co robię, sir – powiedział Hakeswill i wbił ostrze halabardy w brzuch porucznika.
– To nie po żołniersku, sir, ośmieszać sierżanta przed jego ludźmi – wycharczał w ucho Fitzgeralda. – Ale pan tego nie rozumie, prawda, sir? – uśmiechnął się, chłonąc tę chwilę. Halabarda tkwiła w ciele Fitzgeralda tak głęboko, że z całą pewnością dotarło do kręgosłupa ofiary. Porucznik wił się na ziemi, jego usta otwierały się gwałtownie i zamykały. Zajęczał, gdy sierżant jednym szarpnięciem wyciągnął ostrze z jego brzucha.
– Mówimy o szacunku, sir – wysyczał Hakeswill. – Respekcie! Sierżanci muszą mieć posłuch, sir, tak zostało zapisane. Proszę się nie martwić, sir, nie będzie bolało. To tylko ukłucie – zamachnął się i wbił zakrwawione ostrze w gardło porucznika. – Już mnie pan nie wystawi przed moimi ludźmi, sir, prawda? Nie przed moimi ludźmi. Przepraszam za to. Dobranoc, sir.
– Fitzgerald! – Morris darł się w przerażeniu – Na Miłość Boską, poruczniku! Gdzie u diabła jesteście?
– W piekle – Hakeswill zarechotał. Przeszukiwał ciało i znalazł kilka monet. Zostawił wszystko, co mogło zostać rozpoznane, jako własność porucznika, w tym szablę i złocony ryngraf, który wisiał na szyi trupa.
– Kto to?! – zawołał Morris, słysząc odgłos przebijającego się przez poszycie człowieka.
– To ja, sir! – zawołał Hakeswill. – Szukam porucznika Fitzgeralda.
– Chodź tutaj – wycedził Morris.
– Martwię się o pana Fitzgeralda, sir – powiedział Hakeswill. – Słyszałem go w krzakach, ale były tam dzikusy. Wiem na pewno, bo zabiłem kilku czarnych drani.
Drgnął, gdy kilka jardów dalej z hukiem wypaliły muszkiety. Nie był w stanie powiedzieć kto strzelał, ani do kogo.
– Myślisz, że te łajdaki dopadły Fitzgeralda? – spytał Morris.
– Prawdopodobnie, sir – powiedział Hakeswill. – Biedny, mały łobuz. Próbowałem go znaleźć, sir, ale byli tam ci cholerni poganie.
– Jezu – Morris skulił się, nad nimi gwizdnęła kula. – A co z sierżantem Greenem?
– Pewnie skrył się gdzieś, sir. Pilnuje swej cennej kryjówki, nie mam co do tego wątpliwości.
– Wszyscy cholera kryjemy się – odpowiedział Morris zgodnie z prawdą.
– Ja nie, sir. Nie Obadiah Hakeswill. Umoczyłem halabardę. Chce pan zobaczyć, sir?
Hakeswill wyciągnął broń przed siebie.
– To krew dzikusów, jeszcze ciepła.
Kapitan zadrżał na widok zakrwawionego ostrza, ale cieszył się, że ma przy sobie Hakeswilla. Naraz tope wypełniło się krzykami atakujących żołnierzy Tipu. Dała się słyszeć salwa muszkietów. Niedaleko wybuchła rakieta, a inna przeleciała przez krzaki i huknęła w drzewo. Ktoś krzyknął, krzyk gwałtownie ustał.
– Jezu – Morris bluźnił bezradnie.
– Może powinniśmy się wycofać? – zaproponował chorąży Hicks.
– Przez akwedukt?
– Nie możemy, sir – odparł Hakeswill. – Dranie są za nami.
– Jesteś pewien? – spytał Morris.
– Sam tam z nimi walczyłem. Nie mogłem ich powstrzymać. Cała banda łajdaków, sir. Robiłem, co mogłem. Straciłem paru dobrych ludzi.
Hakeswill pociągnął nosem z udawanym wzruszeniem.
– Jesteś dzielnym człowiekiem, Hakeswill – stwierdził szorstko Morris.
– Po prostu wypełniałem pana rozkazy, sir – powiedział Hakeswill i skulił się, gdy kolejna salwa zagwizdała nad ich głowami. Gdzieś rozległy się wiwaty, dołączył do nich ryk rakiet. W oddali pojawiło się wsparcie, przysłane przez Tipu, by do reszty pozbyć się niewiernych.
– Do diabła – powiedział Hakeswill. – Proszę się nie martwić! Ja nie mogę umrzeć, sir! Nie mogę! – za sobą także usłyszał okrzyki radości. To 33. Regimentowi udało się wreszcie przejść akwedukt.
– Naprzód! – rozległ się dziarski głos gdzieś za rozproszonymi niedobitkami Lekkiej Kompanii Piechoty. – Naprzód!
– Do diabła! – wymamrotał kapitan Morris. – A to kto, u licha?
– Trzydziesta Trzecia?! – krzyknął głos. – Do mnie! Do mnie!
– Zostańcie, gdzie jesteście! – zawołał Morris do bardziej wyrywnych i tak tkwili w skwarnej ciemności, rozrywanej przez huk pocisków i jęki umierających, rozjaśnianej łuną rakiet. Gdzie cuchnęło krwią, gdzie panował chaos i strach.